Rozdział Dziesiąty: Wielki Dzień Connora
- Connor!
- Tata!
Harry uśmiechnął się, gdy zobaczył, jak ich ojciec łapie Connora w ramiona i kręci nim wkoło. Czerwone szaty do quiddicha powiewały niczym płomienie.
Albo kopyta jednorożca ryjące ziemię tamtej nocy...
Harry wyrzucił z myśli to skojarzenie i ostrożnie przysunął się do wrót Hogwartu, żeby jego rodzice mogli go zobaczyć. Przyszli przywitać się z Connorem, jak tylko opuścił boisko quiddicha po ostatnim ostrym treningu ze swoim szalonym kapitanem, Oliverem Woodem. Lily stała tuż za Jamesem. Uśmiechała się do nich, ale jej oczy pozostawały smutne, jakby wiedziała, że takie chwile nie potrwają już długo. Syriusz z Remusem również się pojawili, jak zauważył Harry, ale zatrzymali się nad jeziorem, gdzie prowadzili ożywioną dyskusję, której tematem mogło być wszystko, od wielkiej kałamarnicy po ostatnią dziewczynę Syriusza.
- Harry.
Harry uśmiechnął się, kiedy jego matka zwróciła na niego uwagę. Przeszedł parę kroków i stanął przed nią, a ona wyciągnęła delikatną dłoń i przeczesała jego włosy. Lubił ten gest tylko wtedy, gdy ona go wykonywała. Tylko ona wiedziała, jak ułożyć jego włosy tak, żeby wyglądały na nieco mniej rozczochrane niż zwykle. Przyległ do niej, a ona objęła go jedną ręką.
- Słyszeliśmy o tym, jak obroniłeś swojego brata, Harry - szepnęła. - Jesteśmy z ciebie dumni.
W jej oczach zabłysły łzy, kiedy ścisnęła jego ramię.
Harry kiwnął głową. Po incydencie z trollem razem z Connorem wysłali do swoich rodziców listy i mimo że obaj przedstawili tę samą wersję wydarzeń, Lily doskonale umiała czytać między wierszami. Jej mina sprawiła, że poczuł się ciepło i bezpiecznie. Rzecz jasna, w ciągu ostatnich kilku miesięcy otrzymywał od niej listy, łącznie z tym, w którym jego rodzice zapewniali go, że są zaskoczeni, ale zdecydowanie nie zdegustowani jego przydziałem do Slytherinu. Connor napisał do nich nawet przed Harrym, jeszcze zanim ten zdążył z nim o tym porozmawiać, twierdząc w liście, że musiała zajść jakaś pomyłka, i teraz wszyscy Potterowie uważali, że owa pomyłka istotnie musiała zajść i pewnie popełniła ją Tiara Przydziału.
James odstawił Connora i podszedł do Harry'ego. Objął go i potarmosił mu włosy, niwecząc porządek, jaki zaprowadziła tam Lily. Harry z matką spojrzeli na siebie i oboje przewrócili oczami, po czym Lily wróciła do roztkliwiania się nad Connorem, przyznając, że w szatach do quiddicha wyjątkowo mu do twarzy.
- Tu jesteś, Harry!
Harry odwrócił się, żeby powitać Syriusza, który wyglądał na zmęczonego. Chłopiec skrzywił się.
- Znowu się nie wysypiasz? - zapytał swojego ojca chrzestnego.
Remus zachichotał znad ramienia Syriusza, po czym uniknął ciosu, który Syriusz wyprowadził, nawet nie zaszczyciwszy przyjaciela spojrzeniem.
- Można tak powiedzieć - powiedział Remus. - Oczywiście, kompletny brak snu byłby tu lepszym określeniem.
- Lubię się zabawić - bronił się Syriusz nadąsanym głosem, przez który brzmiał, jakby był młodszy od Connora. Wzmógł to wrażenie, przecierając dłonią twarz i rozcierając ciemne kręgi pod swoimi oczami. - Zawsze lubiłem.
- Tak, ale już nie masz dziewiętnastu lat, Syriuszu - powiedział Remus, stając naprzeciw przyjaciela. W jego brązowych oczach widać było lekkie rozbawienie. Niedawno minął nów i Remus wyglądał dużo zdrowiej niż zwykle przez resztę miesiąca, uznał Harry - a zdecydowanie zdrowiej niż Syriusz w tej chwili. - Nie masz też już jedenastu lat, chociaż często się tak zachowujesz...
Syriusz spróbował dźgnąć Remusa pod żebra. Harry pośpiesznie usunął im się z drogi i obserwował z rozrzewnieniem. W czasie pobytu w Hogwarcie tęsknił za ich częstymi sprzeczkami, do których zdążył się już przyzwyczaić w domu. Syriusz i Remus nigdy tak naprawdę nie dorośli, myślał czasami, mimo tragedii takich jak zdrada Petera czy potwornych wydarzeń, którym cudem udało się zapobiec, takich jak atak Voldemorta na Dolinę Godryka. Wciąż umieli się ze sobą droczyć, wciąż lubili się zabawić, jak to powiedział Syriusz. Harry'emu przemknęło przez głowę, że jeśli Connorowi udałoby się dorosnąć i wciąż pozostać tak niewinnym jak oni, to on sam będzie mógł umrzeć w spokoju ducha.
- Potter!
Cztery głowy się obróciły, co Harry uznał za zabawne, ale tylko do chwili, w której zobaczył stojącego w drzwiach Snape'a. Jego oczy skupione były na Jamesie i było w nich tyle nienawiści, że do Harry'ego nagle dotarło, iż cała niechęć, jaką odczuł do tej pory ze strony tego człowieka, była zaledwie cieniem tego uczucia.
James z kolei zamarł, mrużąc oczy. Po chwili zrobił krok naprzód.
- Przecież to Smarkerus! - zawołał Syriusz, wypuszczając Remusa z nelsona, którego przed chwilą mu nałożył. - Chodź, dołożymy mu! - rzucił, równając się z Jamesem.
Harry skrzywił się. Nie przepadał za tą stroną niewinności Huncwotów. Oznaczała, że zbyt mocno trzymali w sobie dziecinne spory.
Nie żeby Snape był od nich wiele lepszy, pomyślał Harry, widząc, jak głowa jego domu zaciska usta i mierzy wszystkich jadowitym spojrzeniem i wydaje się, przynajmniej z wyglądu, całkowitym przeciwieństwem wszystkiego, co niewinne.
- Potter - powtórzył Snape, tym razem tonem niemal pieszczotliwym. Przeniósł wzrok na Harry'ego, wykonując w jego stronę uprzejmy gest. - Powinieneś już być w szatach do quiddicha. Idź się przebierz i poszukaj Flinta. Postaraj się pojawić na boisku we właściwym czasie. Postaraj się też przy okazji nie zawstydzić swojego domu na oczach wszystkich. - Wrócił wzrokiem do Jamesa i uśmiechnął się krzywo. - Nawet tych, którzy z przyjemnością zobaczyliby, jak przegrywasz.
- Nie mam ochoty patrzeć, jak którykolwiek z moich synów przegrywa, Snape - powiedział James, a Harry jeszcze nigdy nie słyszał tak oschłego i chłodnego tonu w jego głosie. - Wiem, że Connor wygra, ale to jest po prostu kwestia naturalnego talentu. I tak wszyscy zdajemy sobie sprawę, że Harry jest w Slytherinie przez pomyłkę. Nie jest obślizgłym wężem jak cała reszta waszego domu. - Opuścił lekko głowę, przypominając Harry'emu jelenia, w którego był w stanie się zamienić. - Nie przekonasz mnie, bym znienawidził mojego syna, Snape, choćbyś nie wiem jak się starał.
Snape momentalnie spojrzał z powrotem na Harry'ego. Ten wzdrygnął się, ale nie opuścił głowy i zniósł to dzielnie. Wiedział, że część siły tego spojrzenia pochodzi z zaskoczenia; Snape nie zdawał sobie sprawy z tego, że Harry ukrył swój talent nawet przed rodzicami. Oczywiście Snape mógł im o tym powiedzieć, ale James i Lily nigdy by mu nie uwierzyli. Za nic w świecie nie daliby wiary w coś powiedzianego przez Ślizgona.
Harry jeszcze nigdy w życiu nie był im za to tak wdzięczny jak teraz.
- Potter - powiedział Snape. - Marsz do szatni.
Zawrócił i odszedł szybko, pozwalając swojej szacie miotać się na wietrze i całkowicie ignorując inwektywy rzucane w jego kierunku przez Jamesa i Syriusza. Remus wzdrygnął się, trzymając się z tyłu, jak to miał w zwyczaju.
Harry wzruszył ramionami, patrząc na swoją rodzinę.
- Przykro mi - powiedział miękko. - Chyba naprawdę muszę już lecieć. Zobaczę was jeszcze w czasie gry, prawda?
- Oczywiście - powiedział James, przyklękając przy nim. Harry spojrzał w oczy swojego ojca i zaskoczył go nieco ogrom miłości, jaki w nich zobaczył. Oczywiście wiedział, że jego ojciec go kocha; po prostu James nigdy nie okazywał tego tak otwarcie jak Connor. - Harry, nie martw się o to, co on mówi. Zaraz po meczu porozmawiam z profesorem Dumbledore'em i spróbuję go namówić, żeby cię przeniesiono.
Gula emocji urosła w gardle Harry'ego, przez co nie był w stanie odpowiedzieć. Przytulił więc po prostu Jamesa, który był chyba tym niespodziewanym gestem równie zaskoczony co Harry, po czym pobiegł założyć na siebie zielone szaty.
Oczywiście to nie dla nich szedł na boisko. Jego powód wiązał się z rozmową przeprowadzoną tydzień temu w lesie i bezróżdżkową magią, którą ćwiczył od tego czasu i której pewne szczególne zaklęcia teraz tkwiły mu tuż pod skórą, czekając na swoją kolej.
Tylko spróbujcie skrzywdzić mojego brata, Hary wyzwał Quirrella, nieznanego zdrajcę i każdego, kto jeszcze miałby się pojawić w czasie gry. Tylko spróbujcie go teraz skrzywdzić. No zróbcie mi tę przyjemność.
Dźwięk gwizdka rozniósł się nad stadionem. Piłki wyleciały z środka boiska.
Harry wzniósł się w tej samej chwili, w której zrobili to pozostali, dzięki czemu pozostał jednym z wielu i nie wybijał się tak jak jego brat, który wzbił się ostro w górę. Uśmiechnął się w stronę Connora, ale i bez tego nie byłby w stanie opanować radości.
Znowu był w powietrzu.
Okrążył boisko, podczas gdy drużyna Slytherinu rozproszyła się wokół niego, pikując i rozjeżdżając się na boki, unikając tłuczków i szukając kafla. Zawodnicy Gryffindoru wyglądali jak przecinające powietrze języki ognia, a Slytherinu - jak gotowe do ataku stado sokołów. Już na pierwszy rzut oka Harry zauważył, że kapitan i obrońca Gryfonów, Oliver Wood, był graczem przepełnionym pasją, a ich ścigający i pałkarze też wydawali się niczego sobie. Pewnie miałoby to większe znaczenie w innym czasie i w innym miejscu. Ale nie teraz.
Harry krążył wysoko i spokojnie, patrząc zarówno na obie strony boiska, jak i na widownię. W pewnej chwili mignęli mu nawet jego rodzice, Syriusz i Remus. Siedzieli razem i machali proporcem, który Syriusz zaczarował tak, by błyszczał w kolorach Gryffindoru. Harry uśmiechnął się.
Następnie zawrócił miotłę, bo usłyszał ostrzegawczy gwizd. W tej samej chwili tłuczek minął go dosłownie o włos. Piłka zawróciła po kolejnym gwizdnięciu, ale tym razem Harry był gotów - zanurkował między innych graczy i niemogąca za nim nadążyć piłka straciła jego trop i zajęła się kimś innym. Harry zakręcił ostro i rozejrzał się, czy tłuczek przypadkiem nie uderzył Connora. Ale oczywiście, że nie; Connor odsunął mu się z drogi z taką gracją, że wszelkie próby trafienia go czymkolwiek wydawały się śmiechu warte.
Ale niestety nie są, inaczej nie szykowano by tutaj na niego zamachu, pomyślał Harry, ponownie się wzbijając. Skąd nadejdą? Gdzie zamierzają uderzyć?
- Johnson przejmuje kafla i zdobywa dziesięć punktów dla Gryffindoru! - ogłosił komentator. Ze wzglądu na dającą się usłyszeć w jego głosie ogromną radość Harry uznał, że to musi być Gryfon. - Wygląda na to, że w tym samym czasie szukający Slytherinu zdaje się mieć problemy ze znalezieniem własnego zadka obiema rękami i nie zauważył...
- Jordan! - odezwał się ponury głos McGonagall.
Connor przeleciał pod Harrym, skupiony na poszukiwaniu znicza. Harry zrobił kolejny zwrot i po stronie widowni Slytherinu zauważył wbity w siebie ciężki wzrok Snape'a.
Wygląda na to, że jednak będzie musiał poudawać, że szuka tego znicza. No dobra, chyba nie ma na to rady. Pokręcił głową z lekką irytacją i wykonał starannie obliczony manewr, który zupełnym przypadkiem sprawił, że oba lecące na Harry’ego tłuczki zderzyły się ze sobą z głośnym trzaskiem. Kiedy się znowu rozstrzeliły, leciały mozolnie i jakby niepewnie.
Harry ponownie skręcił, akurat by usłyszeć kolejny wybuch radości od strony Gryfonów, co pewnie oznaczało, że wbili następnego gola. Byłoby mu znacznie lżej na duchu, gdyby Connor wreszcie złapał znicza. Po kolejnym okrążeniu boiska zdecydował się obniżyć wysokość, co pozwalało mu poszukać znicza i ewentualnych pułapek, które Quirrell mógł tu po sobie zostawić.
- I drużyna Gryffindoru...
Harry poderwał głowę. W chwilę później zrozumiał dziwne uczucie, które go właśnie nawiedziło: zaklęcia ochronne niedopuszczające do aportacji na terenie Hogwartu zostały zdjęte. Zaraz po tym na boisko wpadły dwie postacie w czarnych szatach i białych maskach - pojawiły się od strony Zakazanego Lasu i od razu miały uniesione różdżki, a na końcach języków - klątwy. Jedna z nich, czarno-purpurowa, już leciała prosto na Connora.
Serce Harry'ego uderzyło trzykrotnie szybciej niż zwykle, a jego wzrok zawęził się. Ćwiczył do tego. Trenował do tego. Wreszcie przyszła chwila, w której miał się zmierzyć z prawdziwymi śmierciożercami.
- Stupefy - powiedział, używając jedynie tego słowa i swojej woli, zupełnie jak wtedy, gdy walczył z trollem.
Zaklęcie uderzyło Connora i zniosło go z toru lotu paskudnej purpurowej klątwy. Harry rzucił na niego Wingardium Leviosa, nie pozwalając sobie pomyśleć, co by się stało bratu, gdyby nie zdążył z tym zaklęciem, po czym rzucił Fumo. Wszyscy krzyczeli, sięgając po różdżki i starając się zbiec z widowni, ale lepiej, żeby nie widzieli Harry'ego walczącego bez różdżki czy w ogóle walczącego. Najlepiej by było, gdyby boisko pozostało puste. Reszta zawodników zdążyła już uciec, poza tym wariatem Woodem, który unosił się przed swoimi bramkami, jakby chciał je ochronić przed klątwami.
Dym rozproszył się po boisku, ograniczając widoczność wszystkim poza tymi, którzy umieli używać Specularis. Właśnie to zaklęcie Harry rzucił jako następne. Czuł w sobie stabilny płomień i napięcie swojej magii, nieprzyzwyczajonej do takiego wykorzystywania. Ale przez ostatni tydzień ćwiczył bez przerwy. Podczas walki z trollem trzy bezróżdżkowe zaklęcia kompletnie go wykończyły. Tym razem musiało być inaczej.
Podleciało do niego coś ciężkiego – była to miotła Connora, niosąca na sobie nieprzytomnego właściciela. Harry złapał brata za ramię i ostrożnie sprowadził go na ziemię, jednocześnie utrzymując w głowie zarówno zaklęcie lewitujące, jak i Specularis. Pierwsze powstrzymywało jego brata przed runięciem w dół jak kamień, a drugie pozwalało mu widzieć, więc oba były mu w tej chwili niezbędne do utrzymania go przy życiu.
Harry delikatnie położył Connora na trawie, po czym wystrzelił w górę. Jego serce znów szybko biło, a on niemal krztusił się przepełniającą go mieszaniną przerażenia, furii i radości walki.
Nadchodzę.
Rozciągnął przed siebie Specularis w taki sposób, że z małego okienka powstał wąski tunel, który przecinał się przez dym i pozwalał mu widzieć na większą odległość. Niebawem mignęły mu dwie postacie w czerni i bieli. Jedna z nich strzelała klątwami na oślep w powietrze, ale druga miała wokół siebie Specularis i to ona jako pierwsza zauważyła zbliżającego się do nich Harry'ego.
Śmierciożerca roześmiał się. Śmiech ten był ostry, przenikliwy, szalony... i kobiecy. Harry przełknął ślinę. To Bellatrix Lestrange.
- Sam chcesz nas zaatakować, dzieciątko? - zagruchała do niego. Harry pomyślał, że drugi to pewnie jej mąż, Rodolphus Lestrange. Przeleciał nad nimi, po czym zatrzymał się, unosząc na tyle blisko, by wciąż mieć ich na oku. - Musisz być bardzo odważny, co? - Następnie machnęła różdżką.
- Protego! - zaintonował Harry.
- Crucio! - krzyknęła w tej samej chwili.
Zaklęcie tarczy uformowało się, zanim Cruciatus zdążył go sięgnąć, ale Harry odkrył, że ma spore problemy z utrzymaniem go przeciw samej sile tej klątwy. Jej nieustanne fale płynęły w jego kierunku i próbowały obejść obronę, przez co jego miotłą w końcu miotnęło w tył. Harry syknął i przytrzymał miotłę kolanami, zmuszając ją do uspokojenia się. Nie bał się, że spadnie, nigdy się tego nie obawiał, ale przez tę klątwę o mało co do tego nie doszło.
Zanurkował na chwilę, analizując sytuację, i krzyknął, jakby klątwa Bellatrix zdołała go dosięgnąć. Kobieta roześmiała się i ruszyła w jego kierunku.
Harry nie odważył się opuścić zaklęcia ochronnego, więc miał ograniczone pole do popisu. Zdołał jednak rzucić Wingardium Leviosa na garstkę darni i cisnąć nią w tyłek wiedźmy. Bellatrix wzdrygnęła się i uchyliła, dzięki czemu rzucona przez jej męża klątwa trafiła w nią, a nie w Harry'ego. Kobieta otrząsnęła się i odwróciła, by złajać Rdolphusa. W międzyczasie Harry ostrożnie wzniósł się z powrotem w powietrze.
Dym zaczął się już przerzedzać. Chłopiec nie miał za wiele czasu, by ich pokonać, nie jeśli miał to zrobić tak, jak to sobie zaplanował. Harry zrobił małe kółko, rozmyślając, po czym zatrzymał zarówno miotłę, jak i własne myśli.
Nowy plan. Zawsze korzystaj z tego, co masz pod ręką. Mama kiedyś mi to powiedziała. W lesie mam gałęzie. Na boisku quidditcha ziemię i trawę. Ale nie tylko...
To musiało zadziałać. Powoli tracił siły. Trenował Protego, ponieważ uważał, że pewnie będzie go potrzebował, i podczas ćwiczeń utrzymywał go nawet dłużej niż teraz, ale nie przeciw tak potężnym klątwom. A oboje śmierciożercy z powrotem wyjęli już swoje różdżki i zbliżali się w jego kierunku. Nie był pewien, jak długo jeszcze da radę.
Sięgnął w przestrzeń całą swoją siłą woli i złapał coś, co unosiło się w powietrzu. Teraz musiał tylko poczekać, aż się to do niego dostanie.
Bellatrix zaintonowała kolejne zaklęcie, którego nie znał, a Harry skrzywił się, czując, jak zaklęcie tarczy drży, jakby miało zaraz pęknąć. Szalona śmierciożerczyni zawyła ze śmiechu, po czym spróbowała jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze. Potem musiały paść jakieś niewerbalne klątwy, ponieważ Harry niczego nie usłyszał, a mimo to kula błękitnego płomienia zasłoniła mu widok. To zdołało go nieco zaboleć. Skrzywił się i skulił, by ochronić poparzoną dłoń.
Nie mógł z nimi walczyć, nie w normalny sposób. Nie był jeszcze na to dość silny. Ale mimo że była to ciężka pigułka do przełknięcia, przynajmniej teraz znał swoje słabości. Jeśli to przeżyje - a przeżyje, bo przecież musi dalej chronić Connora - to wiedział już, na czym skupić swoje ćwiczenia. Bezróżdżkowa magia obronna właśnie została dodana do magii medycznej i zaklęć skutecznie wyciszających dźwięk. Ale z tymi to akurat sobie poradzi. Już wiedział jak.
Przydryfował bliżej Lestrange'ów, nie dając po sobie poznać, jak bardzo jest ranny. Zaklęcie tarczy już zanikało, ale wiedział, że ma jeszcze kilka chwil. I był pewien, że tych kilka chwil wystarczy. Czuł, jak się zbliża.
- Co robisz, dzieciątko? - zapytała Bellatrix, machając różdżką w przód i w tył, wywołując iskry. - Poddałeś się?
- Czekam - powiedział Harry tak spokojnie, jak to było możliwe.
- Na c...
Tłuczek grzmotnął ją w bok głowy, wykrzywiając jej kark pod dziwnym kątem i posyłając ją na ziemię. Nie umarła od tego, pomyślał Harry, kiedy zauważył jej oddech. Rodolphus też przeżył, mimo że tłuczek trafił go zaraz potem i powalił na ziemię tuż obok żony. Dobrze. Tak właśnie miało być. Niech ich przesłuchają czy wyślą z powrotem do Azkabanu, a najlepiej oba naraz.
Pozwolił swojej woli się rozluźnić i upuścił tłuczek obok Lestrange'ów. Zostało już tylko jedno do zrobienia.
No, może dwa.
Podleciał tam, gdzie zostawił swojego brata, rzucając po drodze kolejne Fumo, dzięki czemu dym zgęstniał zaraz po tym, jak wreszcie zaczął się przerzedzać. Wiedział, że musi się pośpieszyć. Profesorowie i reszta dorosłych byli zajęci wyprowadzaniem dzieci z zasięgu działań śmierciożerców, czyli "jak najdalej od boiska quidditcha", ale to już nie potrwa długo. W końcu ktoś rozwieje jego zaklęcie innym, nawet jeśli nie będzie to łatwe.
Wziął Connora na ręce i poleciał z nim z powrotem do śmierciożerców. Położył go delikatnie obok nich, kładąc jego prawą rękę na tłuczku, zupełnie jakby sam ich nim znokautował. Następnie rozejrzał się po boisku. Szansa była niewielka, ale w razie czego...
Złoty błysk mignął tuż nad nim. Harry złapał przelatujący znicz. Trzymając go mocno, niemal łamiąc mu skrzydełka, włożył znicz do lewej dłoni Connora i zacisnął na nim palce brata.
Następnie odleciał w innym kierunku, niemal docierając do widowni Slytherinu, i opadł na ziemię, jakby wykończony wdychaniem dymu. I w jednej chwili przerwał wszystko: Fumo, Specularis i cały wysiłek związany z utrzymywaniem bezróżdżkowej magii.
Wycieńczenie spadło na niego jak wodospad. Był jednak przytomny dość długo, by usłyszeć krzyki, potem ciszę i wreszcie owacje.
Znaleźli Connora. I wyszedł w ich oczach na bohatera.
Harry uśmiechnął się, zamknął oczy i pozwolił, by zmęczenie wzięło górę.
Snape opuścił różdżkę i zszedł z drogi świętującym. Wyglądało na to, że większość uczniów nie odniosła obrażeń. Na dobrą sprawę wyszło na to, że ucieczka przed śmierciożercami wywołała więcej szkód niż oni sami. No i, oczywiście, teraz tłum rozmawiał wyłącznie o Chłopcu, Który Przeżył - który nie dość, że pokonał dwóch wyszkolonych śmierciożerców więcej niż dwukrotnie starszych od siebie, to jeszcze przy okazji wygrał mecz quidditcha!
Kłamstwa Harry'ego polegały na kulcie bohatera, Snape go już o tym uprzedzał. Były słabe podczas wypadku z trollem i równie słabe tym razem.
Ale ponieważ wszyscy chcieli w nie uwierzyć, to w nie wierzono.
Snape uśmiechnął się cierpko. Widział. Patrzył. Podczas gdy wszyscy uciekali z wrzaskiem przed śmierciożercami, on patrzył na dwie niewielkie postacie na boisku, jedną w zielonych szatach, drugą w szkarłatnych.
Wiedział, że Connor był nieprzytomny, gdy czar dymu przesłonił całe boisko.
Snape miał tego serdecznie dość. Znał prawdę i teraz pozwolenie Potterowi na dalsze chowanie się za swoimi kłamstwami nie mieściło mu się w głowie. Czas najwyższy znaleźć Dumbledore'a i uciąć sobie z dyrektorem pogadankę na temat nagrody uznania dla pewnego upartego Ślizgona, który najwyraźniej wciąż nie życzył sobie przyjąć do wiadomości, że należy do domu Snape'a.
Podczas gdy, prawdę mówiąc, pomyślał Snape, przyśpieszając kroku, gdy w tłumie mignęły mu naszyte na szatę Albusa gwiazdki, wspaniale tam pasuje. Czy świadomość tego nie zabije po części jego ojca? Och, myślę, że tak.