Rozdział 14
(…)No sense of doubt, for what you can achieve,
I'd help you out, I've seen the life you wish to lead.
Well it kicks like a sleep twitch
You will choke, choke on the air you try to breathe(…)
Liam stał oparty o ścianę myśliwskiej chaty. Promienie letniego słońca wdzięcznie odbijały się w jego brązowych, długich do ramion włosach. W dłoniach obracał kawałek drewna, z którego próbował prawdopodobnie coś wyrzeźbić.
Deris przez chwilę stał nieruchomo, obserwując myśliwego i zastanawiając się, dlaczego chciał z nim porozmawiać. Ostatnio preferował samotność i towarzystwo butelki, co objawiało się siniakami na ciele jego syna. Wszystko kończyło się awanturą, po której Liam obiecywał poprawę, jednak słowa nie dotrzymywał.
- Liam – rzucił w końcu ork, zwracając na siebie uwagę myśliwego. Ten spojrzał na niego, ale zaraz wrócił do swojej roboty.
- Wreszcie się zjawiłeś. Czekam i czekam. - rzekł chłodno.
- Mówże, co chcesz, bo muszę wracać do roboty. - powiedział zniecierpliwiony Deris, podchodząc do niego.
- Dobrze więc. Będę się streszczał. Musisz ich rozdzielić.
Ork rzucił mu zdziwione spojrzenie. Doprawdy, nie miał pojęcia o czym mówi ten człowiek.
- Wyrażaj się jaśniej, człowieku.
- Jak gdybyś nie wiedział, o czym mówię!
- Znów to samo, Liam? Czego ty chcesz od swojego chłopca? Odbierzesz mu przyjaciela? Do tego dążysz?
- Nie chcę, żeby Casius miał cokolwiek wspólnego z Rainamarem! Czy ty niczego nie widzisz? Nie rozumiesz?
- Wybacz, ale straciłem rachubę w twoim szaleństwie. - odparł z ironią w głosie Deris.
Liam cisnął na ziemię drewno, z którego próbował coś wyrzeźbić a swój sztylet założył za pas przy spodniach.
- Widzę każdą emocję na jego twarzy. Każdą. Każde napięcie, każdy mimowolny uśmiech. Widzę wszystko w jego oczach! I powiem ci więcej - nie mogę na to spokojnie patrzeć. - wykrzyknął Liam.
- Casius ma dopiero piętnaście lat! Jest jeszcze dzieckiem!
- Fakt, ale twój syn już nim nie jest.
- Do czego zmierzasz, myśliwy? - zapytał ze złością ork.
- Poślij go do szkół, do stolicy. Elena mówiła, że rozważacie taką decyzję. - powiedział nagle Liam, a jego głos zmienił się.
- Mój syn może się kształcić w Aeral. Poza tym Rainamar nie chce stąd wyjeżdżać.
- Z powodu...
- Przestań, myśliwy! Ubzdurałeś sobie coś!
- To ty jesteś ślepy, Deris! Może rzeczywiście będzie lepiej, jeżeli ja stąd wyjadę. - zastanawiał się na głos Liam.
- Nie rób tego. Elena kocha Casiusa jak własne dziecko. Wychowywała go odkąd tu przyjechaliście! Owszem, chłopcy są ze sobą blisko, ale obaj potrzebują siebie nawzajem. Nie niszcz tego. Twój syn dorasta, to zrozumiałe, szuka towarzystwa starszego przyjaciela.
- Deris, czy ja mam ci to wszystko wyrysować, żebyś wreszcie pojął, że nie o zwykłą przyjaźń tu chodzi, co? Poślij Rainamara do stolicy.
- Nie będę robił niczego wbrew mojemu dziecku!
- Porozmawiaj z nim, Deris. Jestem cholernie pewien, że zmienisz zdanie. - powiedział myśliwy i zostawił orka z głową pełną dziwnych myśli. Dotychczas Deris uważał, że Liam po prostu wariuje, szukając wokół problemów na siłę, jednak jego ostatnie słowa wzbudziły w nim dziwny niepokój. Fakt, dziewiętnaście lat Rainamara czyniło z niego prawie dorosłego mężczyznę, ale Deris nigdy nie widział przyjaźni obu chłopców w kategoriach, które raczył mu przedstawić ludzki myśliwy.
- On ma paranoję! – rzucił pod nosem i postanowił jak najszybciej wrócić do domu.
Powrót do rzeczywistości...
***
- Kim jest ta piękna panna? - zapytał Leith, próbując odpędzić się od wszędobylskich ogarów. Gdybym wiedział, że moje psy stanął się tak towarzyskie, trzymałbym je głęboko w głuszy. Niechętnie spojrzałem na drogę. Dostrzegłem jeźdźca na białym koniu. Była to kobieta.
- Lilijka – powiedziałem bardziej do siebie, niż do Leitha. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem ale też zakłopotaniem.
- Czy to...
- Moja przyjaciółka z dzieciństwa, owszem – przerwałem mu, nieco zirytowany jego insynuacjami. Mag jednak puścił to mimo uszu. Wyprostował się i poprawił haftowany płaszczyk. Uśmiech automatycznie wpłynął na jego twarz. Lilia podjechała bliżej i zeskoczyła zgrabnie z wierzchowca. Natychmiast podeszła do mnie.
- Casius! - wykrzyknęła, rozkładając ramiona. Objąłem ją lekko.
- Wspaniale, że przyjechałaś. - zapewniłem ją, uśmiechając się.
- Owszem! - wtrącił Leith, zwracając na siebie naszą uwagę. Lilia spojrzała na niego krytycznym okiem. Daire miał już czterdzieści sześć lat, więc zastawiało mnie, czy mógł się wydawać w jakiś sposób atrakcyjny dla dziewczyny w moim wieku. Wciąż był jednak bardzo przystojny, a jego zadziorny, chłopięcy uśmiech dodawał mu uroku.
- Pozwoli panienka, że się przedstawię! - rzekł, wyciągając dłoń. - Leith Daire.
Lilijka uścisnęła rękę maga.
- Lilia Tavir. - odparła, a uśmiech nie znikał z jej ślicznej buzi. - Co pan tu robi, jeżeli mogę spytać?
- Mieszkam! - odrzekł bezceremonialnie Leith, wskazując na mnie – Nasz wspólny przyjaciel był tak dobroduszny, że pozwolił mi na zamieszkanie z nim pod jednym dachem. Przyznam, że miałem w planach ruszyć w podróż, ale uległy komplikacji i tym samym musiałem je zmienić.
- Ciekawe – rzekła dziewczyna, spoglądając na niego podejrzliwie. - Zechce mnie pan wtajemniczyć w owe plany?
- Proszę porzucić formalności! Wszyscy mówią na mnie Leith.
- Skoro nalegasz, Leith – odparła Lilia, mocno akcentując imię maga. Ten uśmiechnął się i zaoferował jej swoje ramię.
- Pozwolisz, że zaproszę cię do domu. Czuję się już jak wujek Casiusa.
- Doprawdy? - krzyknąłem za nimi, ale mag tylko machnął ręką. Psy z braku lepszego zajęcia zakręciły się koło mnie, ciągnąc mnie za nogawki. - Paskudne stwory! - burknąłem, odganiając je.
Tak oto wyglądało pierwsze spotkanie Lilii z Leithem. Gdybym wiedział, że tak przypadną sobie do gustu, przegnałbym czarownika na cztery wiatry! Nie sądziłem, że wyniknie z tego cokolwiek dobrego i świadomość tego, że się po trochu do tego przyczynię nie uśmiechała mi się wcale. Co za życie! Nieprzewidywalne i niekontrolowane! Tak, to dobre słowa...
***
Uchyliłem drzwi do sypialni z zamiarem wejścia do środka, kiedy tuż nad głową przeleciał mi znajomy sztylet. Odwróciłem się i zobaczyłem, jak zgrabnie wbił się w podłogę, na końcu korytarza.
- Casius! - krzyknął mój narzeczony, natychmiast do mnie podchodząc.
- Muszę zadać ci to idiotyczne pytanie, ale dlaczego rzucasz sztyletem w domu?
- Zastanawiam się. - odparł rozbrajająco.
- Nie możesz zastanawiać się w bardziej bezpieczny sposób.
Nie doczekałem sie od niego odpowiedzi. Wskazał mi tylko stojak na którym zawieszone były części jego nowego rynsztunku. Sądząc po jego minie, nie wydawał się być szczególnie uradowany perspektywą chodzenia w czymś takim. Osobiście uważam, że kapitanowie wschodniego Imperium mają nad wyraz dopasowane i eleganckie zbroje.
- Widzę, że dostałeś nowy rynsztunek. - zagadnąłem go ze złośliwym uśmieszkiem.
- Tak.
- Więc może go przymierzysz?
- Wypróbowywałem go już kilka razy. Nie ma sensu.
- Ale ja chcę zobaczyć. - upierałem się.
- Przecież go widzisz. - Rainamar wzruszył ramionami.
- Chcę go zobaczyć na tobie. Teraz.
- Jest okropny.
- Ja to ocenię.
Zgodził się, ale bardzo niechętnie. Wygonił mnie z sypialni, zatrzaskując za mną drzwi. Miałem poczekać, więc czekałem. Co jakiś czas słyszałem przekleństwa najróżniejszej maści, padające pod adresem jego nowego rynsztunku.
- Rainamar!
- To idiotyczne! - krzyknął w odpowiedzi. - Chodź!
Otworzyłem drzwi. Stał przed lustrem, usilnie starając się unikać swojego odbicia.
- No nie, mój piękny, te klamry na pewno się zapinają. – rzuciłem, patrząc na niego krytycznym okiem. Spojrzał w lustro, krzywiąc się raz jeszcze jak małe dziecko. Kapitańska zbroja leżała na nim idealnie. Cóż, wydawał się w niej jeszcze bardziej męski i pociągający. Uśmiechnąłem się złośliwie do siebie.
- Nie wiem, kto wymyślał tą zbroję, ale musiał być pijany w trzy dupy! - powiedział z niezadowoleniem, próbując zapiąć jedną z klamer na ramieniu. Zastanawiało mnie, jakim cudem nałoży na siebie pełen rynsztunek, kiedy będzie musiał stanąć do boju... Może jednak wprawa przyjdzie z czasem? Z głębokim westchnięciem podszedłem do niego i kazałem mu przestać szarpać się z własną zbroją. Wprawnie zacząłem poprawiać to, co on wcześniej zdołał zepsuć. Czekał nieruchomo, patrząc na mnie spod wpół przymkniętych powiek.
- Widzisz – powiedziałem z przekąsem, wskazując na lustro – Po krzyku.
- Żartuj sobie ile chcesz. - odrzekł, oglądając się ze wszystkich stron. - Jak ja w tym wyglądam? - zapytał z niepewnym wyrazem twarzy. Ferowałem, że jednak nie za bardzo podoba mu się jego nowy rynsztunek. Ja swoją drogą byłem nim zachwycony. Cholera, wyglądał jak kapitan, właśnie tak jak trzeba było.
- Cóż, nie wiem, czy chcesz usłyszeć całą prawdę. - zacząłem, uważnie obserwując jego reakcję. Jego twarz znów wykrzywiła się a on odwrócił się tyłem do lustra.
- Wiedziałem! - rzucił i przeszedł się wzdłuż sypialni. - Nie wiem, po co się zgodziłem w to wcisnąć!
- Wszyscy kapitanowie pomykają w tym rynsztunku i nie wiedzę, żeby któryś narzekał. Poza tym jeśli chodzi o mnie, to podobasz mi się w tej zbroi bardziej niż w swoim wojskowym płaszczu.
Odwrócił się i spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Mówisz tak, żebym przestał narzekać.
- Wyglądasz świetnie. Na prawdę. - zapewniłem go i mówiłem to, co myślę. Mógłbym dokładnie teraz zedrzeć to z niego i... Stwórco, miałem ochotę na seks...
Wpatrywałem sie w niego nieprzytomnie a on z kolei patrzył na mnie z podejrzliwością wymalowaną na twarzy.
- Sam nie wiem. - stwierdził w pewnym momencie. - Pomóż mi to zdjąć, Casii.
- Czy ta oferta ma jakieś ukryte znaczenie? - zapytałem ze śmiechem, podchodząc do niego. W pierwszej chwili nie zrozumiał o co mi chodzi, ale moja mina musiała mnie zdradzać.
- Hmm... Być może. - odrzekł i pocałował mnie lekko.
Z niemałym trudem poradziliśmy sobie ze zdjęciem jego rynsztunku bojowego. Obaj leżeliśmy w łóżku, nie robiąc praktycznie nic poza całowaniem się. Zwyczajnie brakowało nam naszej bliskości bardziej niż seksu. Nagle usłyszeliśmy odgłos zamykanych w pośpiechu drzwi. Uniosłem sie na łokciach.
- Leith? - zapytałem, krzywiąc się.
- Jeżeli tak, to noc spędzi zakneblowany w komórce. - wycedził półork przez zaciśnięte zęby.
- To nic, czego on by nie słyszał. - odparłem i zacząłem całować go wzdłuż szczęki. Zamruczał, przyciskając mnie mocniej do siebie.
- Jeśli tu wparuje, powiedz mu, żeby się dołączył. Nie odezwie się do nas przez następne dwa dni i będziemy mieli spokój. - wyszeptał, oddychając głośno.
- Albo rzeczywiście się dołączy – zastanowiłem się przez chwilę. W tym samym momencie znalazłem się na plecach.
- Jeżeli ktoś inny cię dotknie... - zaczął, a w jego bursztynowych oczach błyszczało jasno pożądanie – To go zabiję.
Cóż, nie lubiłem jego zaborczości, ale w tym momencie bardzo mnie to podniecało. Pocałował mnie mocno, nie dając mi wiele czasu do namysłu. Wtedy usłyszeliśmy pukanie do drzwi.
- Nie – Rainamar warknął pod nosem, odrywając się ode mnie. - Czego chcesz, Leith?
- Jak to czego? Przydało by się ustalić parę szczegółów dotyczących naszej wyprawy?
- Nie dałoby się tych szczegółów ustalić później? - zawołałem.
Usłyszeliśmy śmiech Leitha, ale nie oznaczał on zapewne, że czarownik ma zamiar się poddać.
- Praca najpierw, przyjemności potem.
- Zapomnij! - krzyknął Rainamar – Możesz sobie poczekać, możesz nawet stać pod drzwiami, albo wejść, ale robisz to na własną odpowiedzialność, ale nie w tej chwili jesteśmy zajęci. Zajęci!
- W takim razie poczekam sobie w odpowiedniej odległości. - rzucił i obaj słyszeliśmy jego oddalające się kroki.
- Idiota – westchnął Rainamar.
Wiedzieliśmy, że już nic nie będzie z naszych planów. Prawdę mówiąc uleciały ze mnie wszelkie chęci. Mój narzeczony położył się obok i mnie objął.
- Mam nadzieję, że to jest przynajmniej warte naszej uwagi. - rzuciłem bardziej zrezygnowany niż zły.
Leith siedział na kuchennym krześle, wpatrując się uparcie w podłogę. Bawił się sztyletem Rainamara. Jego zacięta mina wskazywała na to, że jest pogrążony w myślach. Na stole obok niego leżała sporej wielkości mapa i kilka zabazgranych niedbale dokumentów. Podszedłem do niego, nie spiesząc się zbytnio z zapięciem koszuli. Uniósł na mnie nieprzytomny wzrok, lecz zaraz otrząsnął się z medytacji.
- Ach, Casius? Tak szybko? - zapytał, odkładając sztylet na stół.
- Nie będę rozmawiał z tobą o tych sprawach. - uprzedziłem go, obserwując, jak złośliwy uśmieszek wypływa na jego usta.
- W porządku! - odparł, nie przestając się szczerzyć – I tak nie chcę wiedzieć. To – ciągnął dalej, wskazując na stół, gdzie leżały jakieś pergaminy - jest mapa naszej trasy. Pozwoliłem sobie zaznaczyć możliwie najkrótszą drogę, ale jeżeli masz lepsze pomysły, działaj. Poza tym mam też mapę ruin na której zaznaczone są możliwe miejsca ukrycia artefaktów.
Podniosłem mapę ruin i przestudiowałem ją pobieżnie.
- Dużo tych potencjalnych kryjówek – westchnąłem.
- Ano dużo, ale obecność magii można wykryć już na miejscu, dzięki temu łatwiej będzie nam znaleźć artefakty.
- Gdybyś miał czującego, poradziłbyś sobie szybciej. - stwierdziłem.
- Ha! Czujący rodzą się dziś rzadziej niż smoki na wymarciu! Mam informację o jednym z nich, który pochodzi z Maravilu, ale Cienie nie wypuszczą swojego czującego do innego kraju. - odparł zniechęcony.
Nie było niczym niezwykłym, że ludzie o takich zdolnościach jak owi czujący byli pod specjalną opieką i nadzorem. Przepowiadanie możliwej przyszłości i ogromne wyczulenie na magię czyniło z nich dogodną broń, medium, doradców i Stwórca wie kogo jeszcze. Jednak wszystkie uzdolnienia, które wiązały się z magią szły w parze z niewspółmiernie wielkimi kosztami. Nie zagłębiałem się jednak w te tematy na tyle, żeby dokładnie wiedzieć co działo się z takimi ludźmi.
- Pozostał ci twój własny nos.
- Może tak, a może nie... - odrzekł tajemniczo czarownik.
- Coś knujesz. Mów co!
- Ależ skąd! Moje karty są widoczne dla świata! - oznajmił mi Leith Daire z wielkim dramatyzmem. - Poszukuję jednak pomocy wszędzie tam, gdzie mogę ją uzyskać.
- Więc?
- Więc powiem ci na razie tyle, że czekam na odpowiedź.
Raz jeszcze rzuciłem okiem na mapę. Pewne miejsca wydały mi się znajome. Odległość, budynki i droga...
- Leith, bywałem tam z ojcem. To jest pierwsza stolica Imperium, czy tak? Widziałem te ruiny i zapewniam cię, że roiło się tam wyłącznie od dzikich zwierząt. Wszelkie cenne rzeczy zostały już dawno skradzione.
- Nie. - odrzekł z przekonaniem. - Artefaktów strzegą magiczne bariery. Pułapki. Zabezpieczenia. Wiesz, ukryte pomieszczenia i inne rewelacje.
- Jeżeli znów będę musiał przechodzić przez to, co w druidzkim lasku, powieszę cię na najbliższym drzewie do góry nogami, zostawiając na łaskę drobnych rzezimieszków. - zapowiedział Rainamar, wchodząc do kuchni. Obaj spojrzeliśmy na niego znad mapy.
- Powiedziałbym, że coś perwersyjnego jest w tej groźbie... - zaśmiał się złośliwie Leith, ale nie kontynuował, widząc minę mojego narzeczonego.
- Perwersyjnego? - zapytał półork, nie dając za wygraną – Mogłem sie spodziewać czegoś takiego po facecie biegającym w haftowanym płaszczu!
- Nie ukrywam, lubię dobrze wyglądać. - Daire nie przejął sie zbytnio jego słowami. - Zabawne, ludzie na pierwszy rzut oka zapewne mnie posądziliby o gustowanie w mężczyznach, nie was obu. Jaki ten świat dziwny. - zamyślił się, wbijając wzrok w mapę. Rainamar rzucił mi urwane spojrzenie, doprawione zadziornym uśmieszkiem. Mimo wszystko dobry nastrój go nie opuszczał.
- Ta zbroja jest do dupy – powiedział nagle, zmieniając temat.
- Nie przesadzasz, Rhain? Nigdy nie sądziłem, że tak bardzo zależy ci na wyglądzie. - zdziwiłem się.
- Nie zależy. - odparł, drapiąc się po nieogolonym policzku. - Po prostu uważam, że wyglądam w tym źle.
- We wszystkim wyglądasz źle – wymamrotał pod nosem Leith, tak cicho, że ja sam ledwie dosłyszałem jego słowa. Rainamar pozostawał nieświadomy kąśliwej uwagi czarownika.
- Jest dobrze. - powtórzyłem mechanicznie, ostrzegając Leitha spojrzeniem. Zorientował się od razu o co mi chodzi. Wiem, że powiedział tak dla żartu, ale nie cierpiałem, kiedy ktoś obrażał mojego faceta. Ludzie są rzeczywiście cholernie nietolerancyjni. Cóż, jest jeszcze dziadek Rainamara, ale to zupełnie inna historia.
- Chodź, kapitanie, rzuć okiem na mapę. - zaproponował czarownik. Półork zaciekawiony podszedł do stołu i pochylił się nad dziełem kartografa.
- Ruiny dawnej stolicy? - zapytał, a zaskoczenie wyraźnie brzmiało w jego głosie. Leith tylko pokiwał głową. - Nie wiem, czy cokolwiek się tam ostało. - dodał z powątpiewaniem mój narzeczony.
- Jeszcze was zaskoczę! - entuzjazmował się mimo wszystko Daire.
- Tego właśnie się boję. - westchnął ciężko Rainamar, błądząc wzrokiem po mapie.
***
Nie wiedziałem, jak mam zapytać o mentalistę nie wzbudzając podejrzeń. Przez całe popołudnie chodziłem po domu, zastanawiając się, jak mam zacząć rozmowę. Musiałem działać taktownie i z wyczuciem. Nie pojadę przecież do miasta i nie zapytam mentalisty wprost o co dokładnie chodzi w tej magii. Jednak świadomość tego, że Cahan jest jednym z nich, nie dawała mi spokoju. Tak łatwo potrafią manipulować ludzkim umysłem...
- Rainamar – zagadnąłem go wreszcie. Obserwowałem go od dłuższego czasu, próbując wybrać odpowiedni moment na rozpoczęcie rozmowy. On jednak zdawał się być bardzo pochłonięty jakimś wojennym dziennikiem, autorstwa jednego z tych wielkich, maravilskich generałów.
Spojrzał na mnie znad książki, ale nie odpowiedział. Westchnąłem głośno, próbując poszukać w pamięci odpowiednich słów. Pustka... pustka. Nie miałem pojęcia, jak mam zacząć.
- Nie, nic... - odparłem, rzucając mu krótki uśmiech, mający ukryć moje niezdecydowanie. Widocznie podziałało, bo wrócił do studiowania swoich dzienników. W końcu usiadłem na fotelu, na przeciwko niego, przywołując jednego z ogarów. Pies przywlókł się niechętnie, niezbyt uradowany tym, że postanowiłem przeszkodzić mu w spaniu.
Rainamar spojrzał na mnie raz jeszcze, tym razem wyraźnie mając zamiar coś powiedzieć. Zastanawiałem się, czy mój nastrój był tak dobrze widoczny, czy też chodziło o coś zupełnie innego.
- Jesteś zdenerwowany, czy wydaje mi się? - zapytał, odkładając książkę. Odchyliłem się w fotelu, próbując wymyślić coś na poczekaniu, ale do głowy nie przychodziło mi nic sensownego.
- Chyba pójdę się przejść – oznajmiłem.
- Potrzebujesz towarzystwa?
- Nie, nie. - odparłem, na mój gust zbyt szybko. Rzucił mi urażone spojrzenie i sięgnął po książkę.
- Jak sobie chcesz.
- Właściwie to chciałem cię o coś zapytać. - wypaliłem w końcu.
- Więc pytaj.
- Otóż... chodzi mi o... ten mag z którym trenujecie...
- Valiant?
- Nie wiem, jak on się nazywa. Śliczny, rudowłosy...
- Dlaczego tak nagle o niego pytasz? – chciał wiedzieć mój narzeczony. Przysiągłbym, że przez chwilę na jego twarzy wymalowała się emocja, której do końca nazwać nie potrafiłem. Trwało to jednak dosłownie ułamek sekundy.
- Mniejsza o to, Rainamar. Valiant, tak? On pracował kiedyś z mentalistami, czy tak?
- Tak i tak. - zgodził się, wpatrując się we mnie dziwnym wzrokiem.
- Trenowałeś z nim?
- Czy to do czegoś zmierza? - zastanowił się podejrzliwie.
- Po prostu chcę wiedzieć! - prawie wykrzyknąłem. Do cholery, dlaczego ten facet nie może mi dać prostej odpowiedzi? Irytowała mnie już ta rozmowa.
- To może sam go zapytasz?
- Dlaczego taki jesteś? - zapytałem, brzmiąc jak dzieciak.
- Jaki?
- Może zacząłbyś ze mną normalnie rozmawiać, co? Może chodzi o jego osobę?
- O czym ty mówisz?
- O czym ja mogę mówić, co? – rzuciłem, czując nagle, że ten temat robi się po prostu niebezpieczny.
- Ja nie rozumiem, dlaczego się złościsz bez powodu? Po prostu jestem ciekaw po co ci ta wiedza, tyle! Ty jednak zaraz wyskakujesz ze swoimi oskarżeniami!
- Jakimi oskarżeniami, Rainamar! Tak w ogóle, od kiedy ja się złoszczę bez powodu, co? Ty ciągle chodzisz i warczysz na wszystkich wokół, każąc im cierpliwie znosić twoje humorki, a tymczasem to ja złoszczę się bez powodu! Informuję cię, że jestem człowiekiem i mam prawo do emocji! - odpowiedziałem, a złość brzmiała wyraźnie w moim głosie.
- Nigdy nie twierdziłem, że takiego prawa nie masz! Po prostu zaczynasz przesadzać! Jesteś cholernie przewrażliwiony, tyle ci powiem! - rzucił i wstał, zapewne mając zamiar wyjść.
- Nie! - krzyknąłem, podążając za nim. - Nie skończyliśmy!
- Nie mam zamiaru się znów z tobą kłócić! - warknął.
- Dziwne, bo właśnie to robisz!
- Czego ty chcesz?
Czego ja chcę? Dobre pytanie. Czego, do cholery chcę? Co ja w ogóle robię? Kłócę się z nim, zamiast rozmawiać. Błahy temacik stał się powodem do kłótni między nami. Przekląłem w myślach, próbując się uspokoić. To wszystko wyprowadziło mnie z równowagi.
Spojrzałem na mojego narzeczonego, niezdolny do odpowiedzi. Wszystko się pokomplikowało, a ja okazałem się nie lepszy od niego. Wszystko psułem.
Przez chwile obaj milczeliśmy. Byłem pewien, że Rainamar rzuci mi na odchodne kilka niemiłych słów i zniknie gdzieś, na długie godziny. Cóż, nie pomyliłem się bardzo… Zdążył posłać mi rozgniewane spojrzenie i wyszedł, zostawiając mnie sam na sam z natrętnymi myślami, które zaczęły pojawiać się nagle w mojej głowie…
***
Miałem serdecznie dosyć kłótni z Rainamarem a jakakolwiek myśl o przebywaniu z nim w jednym pomieszczeniu wzbudzała we mnie irytację. Resztę dnia spędziłem na bezcelowym chodzeniu po domu, próbując znaleźć sobie jakieś zajęcie. Na próżno.
Drzwi wejściowe zaskrzypiały, otwierając się. Byłem przekonany, że to Rainamar wrócił i postanowił ostentacyjnie mnie ignorować. Zajrzałem niepewnie do korytarza. To był nie kto inny, jak Leith, którego przybiegły powitać moje dwa ogary. Czarownik uśmiechnął się bezradnie, głaszcząc obie bestie.
- Jak ci mija dzień? – zapytał, unosząc wzrok na mnie.
- Fatalnie. – przyznałem, nie mając ochoty na kłamstwa.
- Cóż… - rzekł Leith Daire i podążył do kuchni. – Herbaty? – zaproponował.
- Z chęcią. – odparłem, siadając przy stole. – Powiedz mi, Leith… czytałem kiedyś, że mentaliści, z racji tego, że jest ich niewielu, mają do dyspozycji Świętego Wojownika, czy tak? Po to, by mieli ochronę…
- Zgadza się. – przyznał Leith, spoglądając na mnie z zaintrygowaniem. – Skąd to nagłe zainteresowanie, jeśli wolno spytać?
- Chodzi o Cahana. Mówiłeś, że jest mentalistą. Pomyślałem, że musi mieć rycerza Świętego Ognia przy boku. – wytłumaczyłem mu. – W wiosce był jednak sam.
- Tak, tak. Cahan ma już trzydzieści lat, nie potrzebuje już takiej ochrony. Z tego, co mi wiadomo, ten jego rycerz nazywa się sir Ferris Kearney. Widziałem go ze dwa razy. Kawał chłopa, przyznam. Cahan bardzo go szanuje i wypowiada się o nim nad wyraz pozytywnie, ale ich relacja nie wydaje się być oparta na przyjaźni.
- Ten Kearney… jak on wygląda?
- Już ci mówię… Wysoki, umięśniony – jest w końcu rycerzem Zakonu – wydawał mi się być elegancki, jeśli chodzi o strój. Ciemnowłosy… Ma własną posiadłość w północnym Imperium, którą kupił po tym, jak Cahan został odesłany do tutejszego monastyru. Obowiązek kazał mu być bliżej podopiecznego.
- Dlaczego wcześniej nigdy o tym nie wspominałeś?
- Nikt mnie o to nie pytał! – odparł po prostu Leith.
- Oczywiście. – westchnąłem, kręcąc głową. – Nie czuję się najlepiej.
- Pokłóciliście się. – to nie było pytanie. Spojrzałem na Leitha, ale nic nie powiedziałem. Nie miałem już siły o tym rozprawiać. – Mniejsza o to! – czarownik machnął ręką i zajął się przygotowaniem herbaty, którą tak uwielbiał. Jeden z psów, Jonah, przyszedł do mnie i zaczął się ocierać, domagając się uwagi. Te bestie stawały się coraz bardziej leniwe i nieposłuszne. Muszę w przyszłości częściej zabierać je na polowania.
- Chciałbym zobaczyć Cahana. – powiedziałem, zanim zdążyłem pomyśleć. Leith przerwał swoją robotę i odwrócił się gwałtownie.
- Co ci stoi na przeszkodzie? – zapytał dziwnie uradowany.
- Sam nie wiem… Nie sądzę, żeby był to najlepszy pomysł…
- W każdym razie wiesz, gdzie go szukać. – odparł w końcu Leith i znów się czymś zajął.
Dzień mijał powoli i leniwie, a Rainamar nie pokazał się aż do wieczora…
***
- Casius, proszę cię, porozmawiajmy. – zaczął Rainamar, wchodząc do sypialni. Uniosłem wzrok znad książki, którą próbowałem czytać. Moje myśli jednak krążyły wokół zupełnie innych tematów, skutecznie uniemożliwiając mi skupienie się na tekście.
- O czym? – zapytałem obojętnie. Skrzywił się, słysząc mój ton. Podszedł bliżej i usiadł na skraju łóżka.
- Nie wiem, co ci powiedzieć, Casius…
- To po co przyszedłeś? Nikt cię nie prosił. – rzuciłem, wracając do lektury. Westchnął głośno.
- Próbuję z tobą rozmawiać, Seanán. – warknął ze złością.
- Doprawdy? Jak miło z twojej strony. – syknąłem z ironią. Wiedziałem, że to go rozłości. Nie obchodziło mnie to jednak. Miałem serdecznie dosyć jego humorów i tych tajemnic. Z resztą w ogóle nie miałem ochoty na rozmowy z nim, ani nawet na przebywanie w tym samym pokoju. – Czytam, jeżeli jeszcze nie zauważyłeś. Chciałbym, żebyś dał mi chwilę spokoju.
- Dlaczego się tak zachowujesz, do cholery?
- Jak?
- Co ty chcesz przez to osiągnąć? – zapytał, prawie krzycząc.
- Co ja chcę osiągnąć? – zawołałem – Ja nie mogę tak żyć, Rainamar. Wiesz, jak cię teraz widzę? Jak obcego mężczyznę! Ja ciebie nie znam! Nie wiem, kim jesteś! Za daleko to zaszło.
- O czym ty w ogóle mówisz?
- Może powinniśmy obaj zacząć rozważać możliwość rozstania. – powiedziałem w końcu, sięgając po ostateczną możliwość. Zapatrzył się we mnie. W jego bursztynowych oczach malowała się emocja, której nazwać nie potrafiłem.
- Może… - odrzekł i wyszedł, zostawiając mnie samego.