Barowe opowieści 1
Dodane przez Aquarius dnia Lutego 23 2013 11:18:53


Od autora: "Barowe opowieści" to w zasadzie zbiór opowiadań, które łączy wspólne miejsce - bar, oraz osoba narratora. Mogą one być różnej długości, jedno lub wielo odcinkowe, nie ma na to reguły, ale na pewno słowo "rozdział" zaczyna nową opowieść.

Prolog


Mam na imię Cyrus. Wiem, dziwne imię, ale ja je lubię. Jak byłem mały, prałem każdego, kto się z niego nabijał, a że zadziorny byłem, to szybko przestali się śmiać. Potem spoważniałem, wydoroślałem i zacząłem to po prostu ignorować. Chociaż czasami śmiać mi się chciało jak próbowano mnie podrywać na to moje oryginalne imię. Może wam kiedyś o tym opowiem, teraz chcę o czymś zupełnie innym. Więc mam na imię Cyrus, 25 lat i pracuję w barze dla gejów o nazwie „Niebo i piekło”. Zacząłem tu pracę pięć lat temu, kiedy przyjechałem do Warszawy na studia. Okazało się, że niedaleko mojego mieszkania, które, jak to student, wynajmowałem z pięcioma innymi, sobie podobnymi, jest niewielka uliczka, a w niej ukryty bar. Chociaż ukryty to za mało powiedziane, wręcz zakamuflowany. Chociaż na początku nie był to bar, tylko księgarnia. Gdyby nie to, że akurat rozwiązała mi się sznurówka, to nigdy bym jej nie zauważył. Pięć schodków poniżej poziomu ulicy, cofnięta względem linii budynków, tak, że najpierw się wchodziło w niewielki tunel, a dopiero potem stawało się przez prawie czarną od kurzu, miejskiego smogu i innych naleciałości, witryną. Nawet szyld rodem z powieści fantasty nosił ślady tych naleciałości. Jednak mimo to można było odczytać, ledwo ledwo, ale jednak, słowo „antykwariat” ułożone z ozdobnych liter, kiedyś pewnie złotych, teraz jedynie ledwie jaśniejszych od reszty tła.
Kiedy kucnąłem, by zawiązać buta, zaintrygowała mnie ta ciemna niczym smoła ciemność. Tak jakby coś mnie wołało, magicznie przyciągało. Zupełnie zapomniałem gdzie wtedy szedłem i powoli zszedłem na dół. Wiem, że to śmiesznie zabrzmi, ale wkraczając w ten tunel, który oświetlały tylko pobliskie latarnie i nikłe światełko przebijające przesz szyby księgarni, miałem wrażenie jakbym wkraczał w inny świat. A po przekroczeniu progu to wrażenie jeszcze się potęgowało. Wszystko w środku, nawet powietrze, szeptało do mnie magiczne zaklęcia, a ja stałem niczym zaklęty, wpatrując się w te wszystkie woluminy szepczące do mnie z wysokich aż po sufit regałów. Mój zachwyt przerwał właściciel, miły, lekko przygarbiony staruszek w wełnianej kamizelce i z uśmiechem na twarzy.
- Jak tu pięknie – wyszeptałem kręcąc się w koło i starając zapamiętać jak najwięcej z tego, co widzę.
- Prawda? – staruszek uśmiechnął się jeszcze bardziej.
- Widzę wiele wspaniałych książek. Gdyby nie był pan tak zakamuflowany, mógłby je pan szybko sprzedać. No i jeszcze brak jakiejkolwiek reklamy…
- Kto potrzebuje, ten znajdzie – odparł staruszek filozoficznie. – Ty młodzieńcze jakoś znalazłeś. Szukasz czegoś konkretnego czy może chcesz najpierw się rozejrzeć?
- A jak pan myśli? – zapytałem z przekorą, ciekaw jak staruszek zareaguje.
Popatrzył wtedy na mnie znad okularów z pewną zadumą i odparł:
- Myślę młodzieńcze, że ty szanujesz książki, nie zaginasz rogów, nie piszesz po kartach. Ty jesteś taki jak ja, dla ciebie książka to rzecz święta.
Byłem zszokowany jak ten niepozorny staruszek doskonale wszystko odgadł. Uwielbiałem książki. Szanowałem je. Były dla mnie ważniejsze niż telewizor czy radio. Mając do wyboru książkę i najnowszy super hit kinowy, zawsze wybierałem książkę. Tą miłość i szacunek do książek wpoił mi dziadek, który niestety już nie żył. Pokazał mi on, że na kartach książki może być zaklęty magiczny świat, trzeba go tylko umieć odnaleźć i wiedzieć jak stać się jego częścią, by czerpać przyjemność z obcowania z książką.
Powiedziałem o tym wszystkim staruszkowi. Uśmiechnął się i powiedział, że mój dziadek był mądrym człowiekiem, człowiekiem jakich jest już coraz mniej. Chociaż ledwo co się poznaliśmy, polubiłem tego staruszka, który miał tak samo magnetyczne imię, jak jego antykwariat: Dionizy. Od tamtego dnia, kiedy tylko mogłem, wpadałem do pana Dionizego i spędzałem czas na rozmowach lub czytaniu książek. Jak się potem dowiedziałem, byłem jedynym, któremu pan Dionizy na to pozwalał. Trochę mnie to dziwiło, ale jednocześnie cieszyło, bo z tych pieniędzy, które dawali mi rodzice na życie, nie byłbym w stanie kupić tych wszystkich książek, a niektóre z nich były bardzo cenne, jak na przykład pierwsze wydanie „Makbeta”. Raz na jakiś czas wpadał klient, ale zwykle byli to stali klienci, rzadko kiedy ktoś nowy. Pomagałem wtedy w poszukiwaniach konkretnej książki, a gdy nie było nic do roboty, a książki nie chciały przede mną odsłaniać swoich sekretów, siadałem z panem Dionizym nad filiżanką malinowej herbaty i rozmawialiśmy na różne tematy.
Niestety wszystko to skończyło się pół roku później. Pan Dionizy umarł we śnie. Wiedziałem, ze miał on jednego syna, ale niestety nigdy go nie poznałem. Nigdy nie zaglądał do ojca, zajęty własnymi sprawami i rozkręcaniem swojego interesu. Nie wiedziałem jaki on jest, bo pan Dionizy nigdy nie lubił o nim opowiadać, ale miałem nadzieję, że odziedziczył po ojcu pasję do książek i będzie dalej prowadził antykwariat. Tak właściwie to miałem też nadzieję, że mnie zatrudni jako sprzedawcę. Niestety nic takiego się nie stało. Syn sprzedał wszystkie książki, a w budynku urządził nocny klub. Kiedy któregoś razu przyszedłem tam z ciekawości, zobaczyłem wulgarne neony, kręcących się bardziej lub mniej podpitych klientów, niektórych w towarzystwie wyzywająco wymalowanych dziewczyn w skąpych strojach. Aż serce się krajało, gdy widziałem co ten człowiek zrobił z tym wspaniałym, magicznym miejscem. Z sentymentu do tego miejsca i ze względu na pamięć pana Dionizego przychodziłem tu co jakiś czas z nadzieją, że coś się może zmieniło, że znowu zobaczę ten zakurzony szyld nad matowymi od brudu szybami. Niestety moje nadzieje spełniły się tylko połowicznie. Jakieś pół roku później właściciel zamknął klub nocny, zmuszony skargami mieszkańców skarżących się na głośną muzykę, wulgarnych klientów i smród odchodów i rzygowin. A ponieważ mieszkańcy nie godzili się żeby otwierał w tej okolicy jakikolwiek interes, został zmuszony do sprzedania lokalu. Wkrótce potem w tym miejscu pojawiła się restauracja. Akurat wtedy skończyłem pierwszy rok studiów, więc postanowiłem spróbować szczęścia i poszukać tam pracy. Bo wciąż miałem sentyment do tego miejsca i nadzieję, ze jakaś część magii wsiąkła w mury. Dostałem pracę jako kelner, niestety magii już więcej nie poczułem. Byłem zawiedziony, naturalnym odruchem byłoby odejście, jednak zostałem. I tak potrzebowałem pracy na wakacje, a ludzie, którzy przychodzili do kawiarni, byli całkiem sympatyczni. Zawiązałem nowe przyjaźnie. Po jakimś czasie nawet to polubiłem. Tak bardzo, że gdy przyszedł nowy rok akademicki, wziąłem urlop dziekański na nieokreślony czas i skupiłem się na pracy. Nie miałem zbyt specjalnych wymagań zawodowych, moje życie towarzyskie tez nie było takie złe.
Niestety parę miesięcy potem właściciel kawiarni źle zainwestował i stał się bankrutem. Chcąc ratować resztki majątku i uchronić się przed wierzycielami, sprzedał kawiarnię i uciekł za granicę. Nowy właściciel przejął lokal z całością inwentarza, chociaż gdy większość usłyszała, że teraz będzie to klub dla gejów, odeszła. Ja zostałem. Ważne było, że będzie robota i stawka nie mniejsza niż wcześniej, a może nawet większa. A że klub dla gejów… no cóż, najwyżej jak któryś będzie się do mnie dostawiał, to dostanie w mordę i tyle. Poza tym wciąż miałem sentyment do tego miejsca i kiedy ktoś mnie pytał, zawsze powtarzałem, że pracuję tu od pięciu lat, czyli od momentu kiedy poznałem pana Dionizego. To był taki mój mały hołd dla tego staruszka.
Nowego właściciela nie widzieliśmy nigdy. Wszystkie sprawy załatwiał za niego pan Wojtek – niezbyt wysoki, jakieś metr sześćdziesiąt, krótkie blond włosy ulizane na żel, okulary w czarnych oprawkach na nosie i kremowy garnitur z drogiego materiału. Ot, typowy urzędniczyna lat sześćdziesiątych, brakowało mu tylko ołówka za uchem. Na początku śmiać mi się z niego chciało, ale potem okazało się iż jest bardzo sympatycznym facetem i jak najbardziej kompetentnym przedstawicielem właściciela. Wszelkie problemy zgłaszało się do niego i albo decydował od razu, albo konsultował się z szefem. Niektórzy pracownicy nawet szeptali między sobą, że to on jest właścicielem, tylko nie chce się do tego przyznać, żeby móc spokojnie między nami przebywać i podsłuchiwać. Oczywiście pan Wojtek wiedział co o nim szeptają po kątach pracownicy, ale nic sobie z tego nie robił, dla niego najważniejsze był dobrze wypełniać swoje obowiązki. Polubiłem go, nawet przypominał mi trochę pana Dionizego. Na początku wszystkim strasznie się przejmował i denerwował kiedy lokal nie miał klientów. Martwił się i kombinował co by tu zrobić żeby ich przyciągnąć.
Jeśli chodzi o sam lokal, to został on diametralnie przebudowany. Powrócił ten ciemny tunel, który tak mnie kiedyś zaczarował. Wprawdzie nad wejściem był szyld i niewielkie oświetlające go lampki, ale były one tak słabe, że nie dochodziły nawet do schodów. Ściany zostały wyciszone odpowiednio, tak że nikt z sąsiadów, ani tych mieszkających w sąsiednich blokach, ani tych mieszkających nad lokalem, nigdy nie uskarżał się na hałasy. Wprawdzie na początku, kiedy dowiedzieli się jakiego rodzaju klubu będzie, protestowali, nawet próbowali pikietować lokal i co rusz nasyłali policję. Jednak właściciel był nieugięty, a policjanci, po kilku wizytach, przekonawszy się, że klienci lokalu nie stanowią żadnego zagrożenia ani nie wywołują burd, przestali reagować na te absurdalne zgłoszenia mieszkańców. Znaczy, przyjeżdżali, bo musieli, ale wchodzili, zamieniali kilka słów z obsługą, coniektórzy zdążyli się nawet zakumplować, wypijali jakiś soczek, czasami piwko, jak byli pieszo nie samochodem, i wychodzili. Jeden z nich nawet przychodził tu wytrwale po godzinach pracy, żeby podrywać naszą jedyną kelnerkę. A że ona była twarda sztuka, to musiał się nieźle nachodzić zanim ją w końcu złamał. No i mieliśmy przesrane, bo codziennie musieliśmy słuchać jakim wspaniałym facetem jest ten jej policjant o banalnym imieniu Adam. Zakończeniem całej tej historii był, jak można się było spodziewać, ślub. Nawet wmanewrowała mnie, cwana bestia, w świadkowanie. Przyjęcie weselne było oczywiście w naszym klubie, za wcześniejsza zgodą pana Wojtka, który powiedział, że właściciel nie ma nic przeciwko, by na jeden dzień zamknąć klub. Szaleliśmy wiec sobie przy muzie serwowanej przez DJ’a i napychaliśmy żarciem, które wyczarował specjalnie na tą okazję nasz kucharz. A po weselu wszystko wróciło do normy, znaczy skończyło się zachwalanie policjanta, teraz już małżonka, który co jakiś czas wpadał tu, głównie prywatnie, chociaż służbowo też, ale tylko i wyłącznie po to by wodzić maślanym wzrokiem za swoją żoną.
A wracając do tematu „nękania” nas przez „porządnych” obywateli, to zdarzali się nawet tacy bardziej krewcy, którzy zamalowywali nam witrynę, wypisywali sprayem obraźliwe teksty czy nawet rzucali kamieniami, ale jak policja dorwała paru z nich i odpowiednio ukarała, to nagle jakoś stracili zapał do tych wygłupów. Po jakimś czasie wszystko ucichło, widocznie sąsiedzi zrozumieli, że nic nie zdziałają i zrezygnowali z nękania nas i nasyłania policji. A może pomyśleli, że lepiej żeby to był klub dla gejów niż nocny klub, jak wcześniej? W każdym razie mieliśmy spokój, chociaż czasami jeszcze zdarzał się jakiś podchmielony pacjent, który wyrażał swoje dosadne zdanie na temat naszych gości, ale wystarczyło żeby pokazał mu się któryś z naszych ochroniarzy i delikwent dość szybko się zmywał.
W środku właściciel poprzestawiał niektóre ścianki działowe, zmienił kolor ścian, wymienił meble i, co najważniejsze, przystosował piwnicę. W tej piwnicy pan Dionizy trzymał swoje najcenniejsze księgozbiory, które pokazywał tylko wybrańcom, takim samym pasjonatom jak on sam. Oczywiście ja też się do nich zaliczałem. Stąd wiedziałem, że piwnica jest tak samo duża jak lokal na górze i kompletnie wykończona. Właściciele wcześniejszych lokali robili z niej magazyn na towary, dopiero obecny właściciel docenił jej potencjał i przystosował odpowiednio. W ten sposób powstało „niebo” na górze, ze stolikami, barem, miękkimi skórzanymi kanapami, kącikami w których zakochani mogliby się poprzytulać chroniąc się przed wścibskimi spojrzeniami w otulającym ich półmroku, niewielkim parkietem dla tych którzy chcieliby się trochę pokołysać w rytm nastrojowej muzyczki oraz niewielkim podestem dla zespołów muzycznych. Kiedy akurat nie było żadnego zespołu, muzyczka sączyła się leniwie z zawieszonych pod sufitem głośników. Natomiast na dole było „piekło” z odpowiedni oświetlonymi i udekorowanymi ścianami w kolorze czerwonym, barem, nielicznymi stolikami i ogromnym parkietem na którym królowały gorące rytmy i rozpalone ciała. Z Piekła do Nieba prowadziły schody i dwie pary drzwi, wszystko po drodze odpowiednio wyciszone, dzięki czemu do Nieba nie trafiały żadne niechciane dźwięki i panował tu błogi spokój, w przeciwieństwie do Piekła, gdzie powietrze aż drgało od poziomu decybeli i unoszących się w powietrzu namiętności.
Kiedy lokal był już odpowiednio przystosowany, właściciel zajął się personelem. Paru starych pracowników zostało, resztę on gdzieś znalazł. Znaczy pan Wojtek na jego polecenie. Kiedy sprawdzał nasze umiejętności, żeby obsadzić stanowiska, maksymalnie wykorzystując nasze umiejętności, okazało się iż mam predyspozycje do „barmanowania”. W sumie nie miałem nic przeciwko, zawsze to jakieś nowe doświadczenie. Ze starej ekipy była jeszcze Kaśka, która, gdy ją zapytałem dlaczego się zgodziła zostać, powiedziała: „w końcu klienci nie będą próbowali mnie obmacywać ani rozbierać wzrokiem”. A musicie wiedzieć, że Kaśka była niezłą laską, z nogami do nieba i odpowiednio dużym kobiecym atrybutem. Chociaż ja zamiast tego widziałem jej zniewalający uśmiech, za który byłem gotów zrobić dla niej prawie wszystko. Ale o tym ciii, nie mówcie nikomu. Oprócz niej byli jeszcze czarnowłosy Damian i blondwłosy Karol o delikatnej, eterycznej budowie. Później wygadał się, że jest gejem i dlatego został, że miał nadzieję na znalezienie dla siebie kogoś. Kiedy pytałem Damiana dlaczego został, powtarzał, że z ciekawości, bo jeszcze nigdy nie widział na żywo pedałów. Przestałem go przez to lubić, chociaż tak po prawdzie nigdy go nie lubiłem, ale wcześniej jakoś nie miałem z nim specjalnie kontaktu, on miał swoje gary, przy których dawał sobą pomiatać kucharzowi, ja miałem swoje stoliki. Teraz mieliśmy mieć bliższy kontakt, bo on został kelnerem. Miałem cichą nadzieję, że nie będzie wyskakiwał z żadnymi mądrościami, ani w żaden sposób dyskryminował naszych klientów. Oprócz tego był jeszcze drugi kelner, Jacek, na szczęście miał do tej roboty takie samo podejście jak ja. Jego jedyną wadą było to, że jarał niczym smok, oprócz tego był całkiem sympatyczny i uśmiechał się do każdego. Kucharzył nam Zdzisiek – sympatyczny misiek w wieku około pięćdziesięciu lat, z dużym sumiastym wąsem i siwizną przypruszającą mu skronie. Zwykle był spokojny, niczym dobrotliwy dziadek, jednak wystarczyło skrytykować jego kuchnię, a zmieniał się w rozjuszonego grizzli, którego tylko ja mogłem uspokoić. Nie pytajcie dlaczego, sam nie wiem. Jak był w dobrym humorze, to do każdego mówił: „kochaneczku”, lub „słodziaku”. Zdzisiek miał dwóch pomocników, w sumie nijakich szczawiów, nie wartych wspominania. Do tego jeszcze trzech barmanów: eksperymentujący z fryzurami, zakolczykowany Sylwek, Rafał o latynoskiej urodzie i latynoskim temperamencie oraz mrukliwy Wojtek, po dwóch na Piekło i Niebo, na dwie zmiany, bo lokal był otwarty dość długo. Byli jeszcze ochroniarze pilnujący porządku w Piekle (jeden, tak dla zasady, siedział w Niebie) i DJ’e „JoJo” i „BAS” podgrzewający temperaturę tam na dole i trzymający wszystkich przez cały czas w napięciu. Ochroniarze to były klasyczne karczycha z nadmiernie rozwiniętymi mięśniami, ale wbrew obiegowej opinii o takich jak oni, nie byli głupkami, jeden z nich podobno nawet należał do Mensy. JoJo to był rasowy szczurek, mały, chudy, wyszczekany. Dzięki temu przez cały czas potrafił utrzymać napięcie i euforię wśród tańczących. BAS, nie mylcie z „Bas” czy „bas”, był z lekka zadufanym w sobie chłopaczkiem wiecznie walczącym z pryszczami, z przerośniętym ego. Swoją ksywkę tłumaczył: „Bardzo Atrakcyjny Samiec”. Ale był całkiem niezły w tym co robił, więc wszyscy darowali mu tego samca. Zresztą i tak był nieszkodliwy, taki erotoman gawędziarz, co to podkula ogon, gdy przychodzi do konkretów.
No i był Guliwer. Guliwer to była osobna bajka. Dołączył do nas później, kiedy okazało się, że kelnerów w Niebie jest trochę za mało. Pan Wojtek dał ogłoszenie do gazet. Chętnych było trochę, ale większość rezygnowała, kiedy dowiadywała się o charakterze baru. Bo my zewnętrznie nie rzucaliśmy się w oko, dopóki się nie weszło do środka i nie posiedziało przez chwilkę, nie wiedziało się, że to bar dla gejów. Tamtego dnia dyżur za barem w Niebie miałem właśnie ja. Zarówno ja, jak i kelnerzy uwijaliśmy się jak w ukropie, by nadążyć z zamówieniami, gdy nagle coś przesłoniło tą odrobinę słońca wpadającą przez drzwi. Wszyscy praktycznie zamarli, wpatrując się w wejście. To coś, co zasłaniało słońce, okazało się strasznie szerokim facetem, który powoli zaczął iść w kierunku baru. Wśród niektórych budził on przerażenie, a wśród innych zainteresowanie. Zresztą ja im się nie dziwię, miał chyba ze dwa metry wzrostu, bary tak szerokie, że w metrze pewnie musiał korzystać z wyjścia awaryjnego, bo nawet jak by się ustawił bokiem, to i tak by się nie przecisnął przez bramkę, kompletnie łysy łeb i prawie zrośnięte krzaczaste brwi. Wszystko to razem nadawało mu cholernie groźnego, wręcz bandyckiego, wyglądu. Szedł powoli odprowadzany ciekawskimi spojrzeniami zarówno klientów, jak i pracowników, aż w końcu doszedł do baru. Bałem się, że barowy stołek załamie się pod nim, bo aż jęknął kiedy na nim siadał, ale na szczęście wytrzymał. Zamówił drinka o nazwie „anielski pocałunek” czym zdziwił poniektórych, pewnie myśleli, że jest tak prymitywny, że zamówi ledwie czystą, i powiedział:
- Podobno szukacie kelnerów. - Głos miał głęboki, jakby dochodzący z jakiejś studni, ale przyznam się, że był on całkiem przyjemny dla ucha, przynajmniej mojego.
Ja nie rozumiem dlaczego wszyscy, jak coś chcą od właściciela, zagadują barmana, a nie któregoś z kelnerów? Czy to dlatego, że bar jest tym co pierwsze rzuca się w oczy po wejściu do środka?
- No szukamy – odparłem, wycierając przy okazji świeżo umytą szklaneczkę. – A ty szukasz pracy?
- Ano – mruknął popijając drinka.
- Wiesz, nie bardzo nadajesz się na kelnera – bąknąłem, na co on popatrzył na mnie wilkiem.
- Niby dlaczego? Nawet nie sprawdziłeś moich umiejętności.
- To nie chodzi o twoje umiejętności, tylko o gabaryty – odparłem łagodnie. – Popatrz, już teraz budzisz sensację i przerażenie, co będzie jak będziesz musiał przyjąć zamówienie?
Guliwer obejrzał się za siebie, wodząc groźnym wzrokiem po całej sali i wszyscy nagle zaczęli okazywać zwiększone zainteresowanie swoimi drinkami. Guliwer odwrócił się z powrotem, podparł głowę rękami i westchnął cierpiętniczo.
- Wszędzie gdzie szukam pracy tak jest – mruknął i zaczął jeździć palcem po brzegu kieliszka – Gdzie bym nie poszedł, wszyscy się mnie boją, a ja wcale nie jestem taki groźny. Ja chcę tylko znaleźć jakaś pracę, w której mógłbym się utrzymać dłużej niż miesiąc.
- To, że nie jesteś dobry na kelnera, nie oznacza, że nie dostaniesz żadnej pracy – poklepałem go przyjacielsko po ramieniu.
- Łatwo ci mówić, nawet na żadnej budowie mnie nie chcą.
- A jeżeli ci powiem, że my cię chcemy?
Popatrzył na mnie z nadzieją w oczach. W tym momencie miałem wrażenie, że siedzi przede mną nie dwumetrowy drab, lecz biedny nieszczęśliwy kociak. Wiem, trochę idiotycznie to zabrzmiało, ale nic na to nie poradzę, że tak mi wyglądał.
- Naprawdę?
- Oczywiście nie mogę ci nic obiecać, bo to zależy od właściciela, ale jeśli masz czas, możesz spróbować przez okres próbny. Wiesz, taki okres próbny okresu próbnego.
- Ale co?!
- Ochroniarz.
W tym momencie jego zapał zgasł.
- Tego też już próbowałem. Też się kończyło po miesiącu, bo straszyłem klientów, albo rzekomo byłem zbyt brutalny.
- Myślę, że tutaj to raczej będzie twoim atutem.
Popatrzył na mnie zdziwiony.
- Jak to?
- A wiesz co to za lokal?
- No, zwykły bar. – Wzruszył ramionami, na co ja parsknąłem rozbawiony.
- To bar dla gejów – uświadomiłem go. Zdziwił się i rozejrzał się po sali, uważnie obserwując klientów.
- Jakoś nie widzę różnicy – stwierdził. - Są stoliki, kelnerzy, bar, normalna buda. Cisza, spokój. Właściwie nie wiem po co wam ochroniarz.
W tamtym momencie polubiłem tego wielkoluda. Chociaż nie wiedziałem jakiej jest orientacji seksualnej, ale jedno wiedziałem na pewno: tolerancyjny.
- No cóż, piętro niżej mamy dyskotekę z której wyjście na zewnątrz prowadzi tędy i czasami ci bardziej podpici bywalcy dyskoteki zanim wyjdą próbują rozrabiać. Poza tym zdarzają się niezadowoleni ludzie, którzy próbują nas stąd przepędzić, więc sam rozumiesz, że taki wielki i groźny ochroniarz to dla nas prawdziwy skarb.
- W takim razie spróbuję – uśmiechnął się uszczęśliwiony.
Tak wogóle to Guliwer nazywa się Marek Mały i strasznie nie cierpi swojego nazwiska. No bo wyobraźcie sobie kogoś o takich gabarytach jak on, z takim nazwiskiem. Kiedyś, po kielichu przyznał mi się nawet, że chciał je zmienić na bardziej męskie, ale nie zgodzili się, bo nie było śmieszne, ani nie uwłaczało jego godności. Guliwer podchodził do tego inaczej, ale niestety, z biurokracją nie wygrasz. Żeby wiec poprawić mu humor, nadałem mu ksywkę „Guliwer”, że niby jest wielkoludem wśród innych. Spodobała mu się tak bardzo, że od tej pory miałem przekichane. Nie, nie znęcał się nade mną ani nic podobnego. Po prostu byłem jedynym, któremu pozwalał na wrzeszczenie na siebie, każdemu innemu rzucał złowrogie spojrzenie pod którym tamten aż kulił się. Mogłem wrzeszczeć na niego, prać po tym jego łysym łbie ile wlezie, a on tylko stał potulnie. Nie byłem pewny czy się z tego cieszyć czy denerwować, bo szybko zaczęły wśród personelu krążyć plotki, jakoby Guliwer coś do mnie czuł, dlatego jest taki potulny. Olewałem to. Jeśli faktycznie tak jest, pomyślę nad tym, gdy wyzna mi swoje uczucia, jeśli to tylko plotki, to tym bardziej powinienem siedzieć cicho.
Okres próbny przeszedł pomyślnie i w końcu nadszedł czas kiedy musiał się spotkać z panem Wojtkiem w celu podpisania umowy. Żałujcie, że was wtedy tu nie było. Kiedy siedzieli naprzeciw siebie, to wyglądało tak jakby mały ratlerek siedział przed Giewontem zastanawiając się z której by tu strony go obejść. Aż żałuje, że nie miałem wtedy przy sobie swojej cyfrówki, musiał mi wystarczyć aparat w komórce.
Jak można było przewidzieć Guliwer został na dłużej niż miesiąc, po przepisowych okresach próbnych podpisał umowę na czas nieokreślony. Był tak w wniebowzięty, że postawił wszystkim w barze kolejkę. Od tamtego czasu byłem jedynym, który mógł bezkarnie mówić do niego po nazwisku. Przekichane do końca życia...