Wbrew temu, co przedstawiał w swoich książkach jeden z poczytniejszych pisarzy dwudziestego wieku, statki kosmiczne raczej niechętnie zabierały autostopowiczów. Na wielkich platformach wojskowych, a takim była Nuestra Señora del Carmen, nadprogramowych pasażerów nie przewidywano w ogóle. Obecność takiego spowodowała więc ogólną konsternację, gorączkowe przeglądanie spisów i szukanie odpowiedniego protokołu, który można by zastosować wobec irytującej nadwyżki zasobów ludzkich. Niestety, żaden regulamin nie przewidywał takiej sytuacji, a kilka wręcz zabraniało robienia czegokolwiek sensownego, jak wykopanie kosmicznej przywry w nicość. Dowództwo zwaliło więc odpowiedzialność za całe zajście na kierowniczkę sektoru, w którym znaleziono dodatkowego pasażera, co było dość typowym zachowaniem dla generałów dowolnego statku kosmicznego w przypadku jakichkolwiek problemów, których nie dało się rozwiązać energicznym wrzeszczeniem na podwładnych.
Na pokładzie Carmen podróżowało pięćdziesiąt tysięcy sześciuset ludzi. Zadziwiające, jak wielką różnicę sprawiał pięćdziesiąt tysięcy sześćsetny pierwszy.
Dowódcą kwartału, w którym został znaleziony gapowicz, była podporucznik Correa, krępa kobieta po pięćdziesiątce, nieprzyjemna z wyglądu i obycia. Ona też jako pierwsza przesłuchiwała nieproszonego gościa, a im dłużej trwało przesłuchanie, tym bardziej stawało się ono dziwne i niepokojące. W końcu podporucznik uznała, że skoro nie potrafi znaleźć sensu w opowieści przesłuchiwanego, zrobi jedyną sensowną rzecz, jaka jej przychodziła do głowy – zwali problem na głowę swojego zastępcy, sierżanta Davili.
Davila był zupełnym przeciwieństwem swojej bezpośredniej przełożonej: młody, zaledwie trzydziestoletni, o gęstych, czarnych włosach sięgających ramion i przystojnej, regularnej twarzy, był niezwykle lubiany i ceniony w swoim kwartale. Nie było pewne, czemu do tej pory nie awansował, ponieważ był dobrym żołnierzem, służącym na statku od dziesięciu lat, a wcześniej, jako młodzian, brał udział w służbie lądowej, załapał się nawet na dwie bitwy na Ziemi, i chociaż obie zostały przegrane przez Sojusz Prowansalski, on sam wyszedł z nich niemalże bez uszczerbku na zdrowiu. Dowództwo ceniło go na tyle, aby dać mu nową nogę w miejsce tej, którą stracił, jednak z jakichś powodów nigdy jego kandydatura nie była brana pod uwagę przy awansach. Sam Davila nie wydawał się tym przejmować.
Niefortunne i niezbyt precyzyjne polecenie podporucznik dotyczące ponownego przesłuchania przyjął z wewnętrznym entuzjazmem – na Carmen rzadko działo się cokolwiek interesującego. Nieproszony gość był interesujący z wielu powodów. Po pierwsze, byli w podróży już dwa relatywne miesiące, a na statku niemożliwym było zdobycie czegokolwiek do jedzenia lub picia bez zwracania na siebie uwagi. Niemożliwym było też dostanie się do niego w czasie podróży, gapowicz musiał więc jakoś przeżyć te dwa miesiące. Jak? Cóż, do tej pory nie raczył powiedzieć i to bynajmniej nie dlatego, że nie potrafili się z nim skomunikować. Kwestia komunikacji prowadziła do drugiego zasadniczego pytania. Na Carmen, podobnie jak na wszystkich dalekozasięgowych statkach mówiono opracowanym sztucznie, niepodlegającym modyfikacjom językiem, zwanym konlangiem. Było to absolutnie konieczne, ponieważ wybierając się w daleką podróż międzygwiezdną, zostawiało się za sobą wszystko. Możliwość powrotu do świata, który się znało, praktycznie nie istniała.
Już od dawna wiadome było, że czas płynie wolniej dla obiektów poruszających się z wielkimi prędkościami. W praktyce oznaczało to, że gdy sierżant Davila wsiadał po raz pierwszy na pokład Carmen, po tygodniu podróży cała jego rodzina umarła ze starości, po miesiącu, na pierwszej stacji, dowiedział się o rozpadzie Hiszpanii z powodu toczącej się siedem lat wojny, a gdy przybył do portu docelowego, nie potrafił się porozumieć z ludźmi z rodzinnych stron, ponieważ przez te lata język zmienił się tak diametralnie, że wykluczało to sensowną komunikację. Dlatego tworzono dialekt, którym posługiwali się wszyscy międzyplanetarni podróżnicy, niezmienny pomimo upływu tysiąca obiektywnych lat. Z notatek podporucznik wynikało, że przesłuchiwany przez nią gapowicz mówi konlangiem biegle, z drugiej strony z tych samych zapisków można było wywnioskować, że delikwent urodzi się dopiero za dwadzieścia obiektywnych lat. A że z czasem można było robić różne rzeczy, jednak nigdy nie działał wstecz, oznaczało to, że podporucznik spartoliła robotę i trzeba będzie ją po niej poprawiać.
Davila udał się więc do pokoju, w którym przetrzymywano gapowicza zaraz po śniadaniu. Na Carmen nie było cel, ani żadnych innych pomieszczeń służących do przetrzymywania niewygodnych ludzi, jak każdy statek tego typu wyposażona była w jedynie to, co absolutnie niezbędne. Korytarze były więc wąskie, pokoje ciasne i klaustrofobiczne, czego nie potrafiły zmienić nawet lustra, którymi obowiązkowo wyłożona była jedna ściana każdej kwatery. Dla niektórych pierwszy długi lot był zarówno lotem ostatnim, gdyż nie mogli znieść koszmarnej ciasnoty pomieszczeń. Nawet pokoje konferencyjne były niewielkie i w czasie jakiejkolwiek narady panował tam straszny tłok i zaduch, jednak dla kogoś, kto spędzał miesiące w maleńkiej kwaterze wydawały się one za pierwszym razem wręcz nieprzyzwoicie przestronne. Gapowicza umieszczono w najmniejszym, najbardziej ciasnym pokoiku, do niedawna należącym do jakiegoś szeregowego, którego spotkał śmiertelny w skutkach wypadek. W tym samym pomieszczeniu miało się odbyć przesłuchanie, co zapewne uwłaczało wszelkim protokołom prowadzenia przesłuchań.
Davila stanął przed drzwiami pokoju i zapukał, chociaż było to zbędne. I tak nikt nie mógł mu otworzyć od środka. Uznał, że jednak lepiej od samego początku być uprzejmym.
- Proszę.
Zaznaczył ptaszka na notatkach. Przesłuchiwany znał przynajmniej jedno słowo w konlangu. Otworzył drzwi, przezornie zasłaniając całe wejście swoim ciałem. Nie było to trudne – drzwi były małe i wąskie, a Davila sięgał ramionami od framugi do framugi.
Gapowicz nie miał jednak zamiaru najwyraźniej robić niczego podejrzanego. Siedział spokojnie na wąskim łóżku, z rękoma opuszczonymi wzdłuż ciała. Davila szybko zrozumiał, że nie ma się czego obawiać, siedzący przed nim chłopaczek prawdopodobnie nie miałby siły go przewrócić, nawet z zaskoczenia. Dodatkowy pasażer Carmen okazał się być chudym młodzikiem o ciemnych włosach układających się w fale, niebieskich oczach i dziewiczym wąsikiem pod nosem. W skali obiektów stanowiącym zagrożenie prawdopodobnie znajdował się gdzieś pomiędzy ratlerkiem a dużym szczurem. Jego spojrzenie wyraźnie świadczyło o tym, że kogokolwiek się spodziewał, tym kimś nie był sierżant Davila.
Sierżantowi zrobiło się trochę smutno, że nie spełnia jego oczekiwań, ale jako że nie mógł na to nic poradzić, po prostu skinął mu głową na powitanie i usiadł przy niewielkim, plastikowym biurku, przestawiając krzesło tak, aby siedzieć naprzeciw niego. Przez chwilę patrzyli się na siebie bez słowa.
- Rozumiem, że pani podporucznik już cię zapoznała z zasadami tej zabawy? – spróbował Davila. Czytał nie tak dawno regulamin postępowania w przypadku prowadzenia przesłuchań, ale był on opracowany dwieście obiektywnych lat temu, w dodatku opierał się na założeniu, że przesłuchiwany jest potencjalnym szpiegiem. Sporo tam było o lampach dających ostre, białe światło i wiadrach pełnych zimnej wody. Niestety, na Carmen nie było prawdopodobnie ani jednej lampy, ponieważ wszystkie świetlówki były wbudowane w sufity pomieszczeń, a inny protokół postępowania stanowczo zakazywał marnowania wody. Trzeba było sobie radzić inaczej.
- Ja tam się dobrze nie bawię – odpowiedział chłopaczek czystym konlangiem, wyglądając raczej na rozczarowanego, niż przestraszonego w jakikolwiek sposób. Davila zapisał: „przesłuchiwany stroi fochy”. Correa zawsze żądała sprawozdania na czysto, więc będzie miał czas przerobić to zdanie na coś bardziej profesjonalnego.
- Nie musisz się dobrze bawić, pod warunkiem, że odpowiadasz na pytania – pouczył go. – Na początek powiesz mi, jak się nazywasz.
- To już było – oburzył się gapowicz, mrużąc oczy.
- Sprawdzam, czy nie zmieniłeś zdania.
- Quentin Adler.
Nazwisko niby się zgadzało z tym, które Davila miał w notatkach, imię jednak brzmiało dziwnie. Podsunął chłopaczkowi czystą kartkę i podał długopis, a ten napisał drukowanymi literami: QUENTIN ADLER. To już było identyczne z zapiskami Correi. Widocznie tylko imię wymawiało się inaczej niż w konlangu.
- Wymowa francuska – oświecił go Quentin, a Davila skrupulatnie to zapisał. Jego przełożona tego nie zaznaczyła, a wbrew pozorom była to dość ważna wiadomość – kiedy wyruszali z portu w Madrycie, we Francji od siedemdziesięciu lat mówiono po rosyjsku. A w każdym razie jakąś hybrydą języków słowiańskich, która dla Davili brzmiała jak rosyjski. Mały musiał więc już narobić sobie w życiu lat świetlnych, co było o tyle niepokojące, że żaden przyzwoity statek nie wziąłby na pokład dziecka. Postanowił zapytać o to później.
- Wiek i data urodzenia.
- Dwadzieścia pięć lat. Trzy tysiące dwieście dwudziesty trzeci.
Davila skrzywił się. W to, że ten dzieciak był w zasadzie niewiele od niego młodszy mógł uwierzyć, w końcu nie takie rzeczy mogła zdziałać dobra kuracja genowa, albo po prostu szczęśliwy traf. On by mu piwa nie sprzedał, oczywiście, o ile na statku znalazłoby się jakieś piwo do sprzedawania. Jednak z datą był jeden, zasadniczy problem.
- W tej chwili mamy rok trzy tysiące sto dziewięćdziesiąty drugi. Jeżeli utrzymamy taką prędkość, prawdopodobnie jeszcze przed kolacją będziemy świętować dziewięćdziesiąty trzeci, co nie zmienia faktu, że wedle twoich słów powinieneś się urodzić za dwadzieścia pięć lat.
- Też uważam to za problem – stwierdził Quentin z poważną miną, przechylając się w jego stronę.
- Chyba, że chcesz mi wmówić, że cofnąłeś się w czasie jak Superman, lecąc pod prąd na Ziemi.
- Kto? – zdziwił się Quentin, a Davila zanotował. „Na pewno urodził się później niż w dwudziestym trzecim wieku, albo rodzice zabraniali mu czytać komiksy i oglądać telewizję”. To też jakoś poprawi przy robieniu raportu.
- Nie masz zamiaru skorygować wcześniejszej odpowiedzi? – dopytał się, zastanawiając, czy jednak sekcja żywieniowa nie udostępni mu wiadra z wodą. Nie był zwolennikiem bezsensownej przemocy, ale przemoc stosowana wobec kogoś, kto utrudniał mu wykonywanie obowiązków była według niego przemocą całkiem sensowną.
- Jest poprawna.
- Wrócimy do niego. A teraz kolejne. Jak się tu znalazłeś?
Brązowe brwi chłopaka uniosły się lekko.
- Przepraszam, ale jeszcze nie zdążyłem wymyślić przekonującego kłamstwa – powiedział tonem, jakby rzeczywiście mu było przykro, a Davila uznał, że całkiem możliwe, iż na statku jednak znajdzie się chociaż jedna lampa. – A tak przy okazji, co oznacza słowo marica
- To ja zadaję pytania – skarcił go Davila, w myślach solidaryzując się z Correą i jej doborem obraźliwych zwrotów. Chłopak nie był przystojny, był za to ładniutki, więc chyba wiedział, co pierwsze nasunęło się jego przełożonej. Zanotował: „prawdopodobnie nie zna hiszpańskiego”. – Rozumiem, że nie doczekam się sensownej odpowiedzi?
- Doczeka pan, jak tylko zdołam wymyślić sensowne kłamstwo – zapewnił go Quentin, opierając plecy o ścianę. Miał na sobie czarne dżinsy i zwykłą, białą koszulkę, ubiór tak powszechny, że nie można było wywnioskować z niego absolutnie niczego. Sytuacja zaczęła Davilę lekko irytować. Gdzieś w głębi jego umysłu rodziło się przekonanie, że jednak to jest szpieg, chociaż wysyłanie szpiegów na statki dalekozasięgowe było zupełnie nieopłacalne i w ciągu ostatnich pięciuset lat nikt tego nie praktykował. Davila wychodził z przekonania, że to, iż coś jest głupie i nielogiczne jeszcze nie oznacza, że nikt tego nie zrobi, a poczynania taktyczne Unii Słowiańskiej nawet w czasach, gdy odbywał służbę na Ziemi nie uchodziły za najbardziej sensowne. Co było o tyle dziwne, że to oni zazwyczaj wygrywali.
- Na pewno dowiemy się prawdy.
- Wobec tego po co mnie pytacie? – zdumiał się chłopaczek, najwyraźniej nieświadomy tego, że jego buta wyraźnie robi sierżantowi źle na nerwy.
Za plecami Davili rozległ się odgłos klucza przekręcanego w zamku, a Quentin, który do tej pory wyglądał na rozluźnionego, wzdrygnął się. A potem wzdrygnął się po raz kolejny, a przez jego twarz przeszedł jakiś dziwny skurcz. Davila nawet nie musiał się odwracać, aby wiedzieć, kto wszedł do pomieszczenia, reakcja chłopaka w połączeniu z brakiem jakiegokolwiek powitania sprawiła, że domyślił się tego od razu.
Sierżant Estevez słynął w jego kwadracie głównie z tego, że każdego, kto na niego popatrzył, szybko ogarniała chęć odwrócenia wzroku. Był mężczyzną wysokim i grubokościstym, o naprawdę paskudnej, asymetrycznej twarzy, żółtych oczach i krzywym nosie. Lat miał czterdzieści, ale ciężka praca w sekcji mechanicznej sprawiła, że wyglądał na starszego o dekadę, posiwiały na karku i skroniach. Prócz brzydoty nie wyróżniał się niczym, może prócz postawy i pewnego siebie chodu, który kontrastował z jego wyglądem. Podobnie jak Davila pomijany był przy wszelkich awansach, jednak nie z powodu dziwnej niechęci przełożonych, po prostu gdy już przyzwyczaiło się do jego aparycji, nikt nie zwracał na niego uwagi.
Davila powitał go nieoficjalnie, chociaż sucho. Było pomiędzy nimi dziwne napięcie, jedyni sierżanci w swoim sektorze, w dodatku ich przeszłość łączyła się w sposób, o którym Davila wolałby raz na zawsze zapomnieć. Estevez jednak traktował go jak wszystkich, zachowując dystans, niezainteresowany jakimikolwiek kontaktami koleżeńskimi. Nieprzyjemny człowiek obserwujący wszystko z boku.
- Pani podporucznik przysłała mnie jako zmiennika – wyjaśnił, a głos miał głęboki i zaskakująco przyjemny, mówił konlangiem z lekkim portugalskim akcentem. Quentin nadal patrzył się na niego z tym samym dziwnym wyrazem twarzy, a Davila w głębi duszy czuł satysfakcję. Estevez wyglądał naprawdę groźnie, zwłaszcza, gdy był nieogolony, ciemna szczecina nadawała jego twarzy naprawdę nieprzyjemnego wyrazu. Być może przysłanie akurat niego było całkiem dobrym posunięciem, pomimo że gra w złego i dobrego glinę była stara jak świat.
Nie mieli drugiego krzesła, Estevez usiadł więc na łóżku koło Adlera. Chłopak nie odsunął się, więc najprawdopodobniej po raz kolejny miał zamiar grać zbuntowanego upierdliwca.
- W skrócie: kłamie i nie zamierza przestać – poinformował kolegę Davila. Kosmyk włosów ciągle spadał mu na oczy podczas pisania notatek, wyjął więc z kieszeni skórzany rzemyk i związał je w koński ogon, dodając notatkę do siebie: „następnym razem wziąć tablet”. W międzyczasie Quentin zdołał wreszcie niemalże całkowicie zapanować nad twarzą, zerkał jednak co chwilę w bok, na Esteveza, który patrzył się na niego nieodgadnionym wzrokiem żółtookiego Sfinksa. Obaj wojskowi byli przyzwyczajeni do drastycznego zniwelowania przestrzeni osobistej, jednak Adlera wyraźnie to rozpraszało - siedział na tyle blisko nich, że stykał się ramionami z Estevezem i niemalże dotykał kolanem uda Davili. Sądząc po jego zachowaniu było bardzo możliwe, że w końcu dostanie opóźnionego ataku klaustrofobii - dość typowa przypadłość nękająca ludzi w czasie podróży międzygwiezdnych, chociaż nie tak bardzo powszechna, jak agorafobia po wyjściu na rozległą przestrzeń po miesiącach spędzonych w takich klitkach jak ta. Oczywiście, na Carmen takie przypadki zdarzały się raczej sporadycznie, w końcu szereg testów psychologicznych przeprowadzało się nie tylko po to, aby sierżantom się nie nudziło...
A to prowadziło do prostej konkluzji.
- Nie jesteś żołnierzem. - Estevez wypowiedział ją za niego, wyjmując przenośny tablet z obszernej kieszeni spodni. - Albo jesteś dobrym szpiegiem.
Quentin zapowietrzył się wyraźnie.
- Nie jestem szpiegiem. Ani dobrym, ani żadnym. Po prostu, gdybym powiedział prawdę, byście mi za nic we Wszechświecie nie uwierzyli.
- Dziecinada - mruknął Davila, chociaż sam nie wiedział, co robić w takiej sytuacji. Polecenia ,,macie się dowiedzieć prawdy" w połączeniu z ,,nie stosować przymusu bezpośredniego" nawzajem się wykluczały. No, mogli jeszcze mu zaproponować cukierki w zamian za zeznania, ale cukierki były jeszcze trudniej dostępne niż wiadra z zimną wodą i lampy.
Następne pół godziny nie przyniosło żadnych rezultatów, poza zapełnieniem przez Davilę rysiku bezsensownymi notatkami, aby Adler uważał, że jego bełkot przekazuje im jakieś ważne informacje. Chłopak wyraźnie czuł się nieswojo w towarzystwie Esteveza i w głębi serca Davila wcale mu się nie dziwił - w tym mężczyznie było coś niepokojącego, w jego mrukliwej obojętności i beznamiętnym spojrzeniu. Gdyby miał mniej doświadczenia, prawdopodobnie udzieliłoby się mu to poruszenie. Dodał kolejną notatkę - ,,zbyt duża ilość E. naraz źle wpływa na ludzi", przekreślił ją i przewrócił kartkę.
- Reasumując, nie masz zamiaru powiedzieć, jak się tu dostałeś, kiedy, skąd pochodzisz, jak ci się udało przeżyć bez racji żywieniowych i po co w ogóle tu jesteś, ponieważ uważasz, że ci nie uwierzymy, nie zrozumiemy oraz, w jednym wypadku, ponieważ to twoja sprawa osobista. Cudownie. Fantastycznie.
Włosy wysunęły mu się z rzemyka, więc związał je ponownie. Nic dziwnego, że Correa zwaliła sprawę na nich. Teraz tylko musi streścić zdanie "przesłuchiwany nie powiedział nic ciekawego" na dziesięciu stronach raportu i nie pozostało im nic innego jak czekanie na rozkazy z góry. Sprawa otrze się najprawdopodobniej o jakiegoś kapitana i to on zadecyduje, co zrobić z ich małym, piegowatym gapowiczem. A że kapitanowie byli jak podwyżki - wszyscy o nich słyszeli, niewielu widziało - może to potrwać dość długo. Sprawa pękniętego kontenera na odpadki organiczne ciągnęła się jeden relatywny miesiąc. I to nie był najlepszy miesiąc w życiu kwadratu.
Przez chwilę Davila zastanawiał się, co Estevez sądzi o krążącym nad nim nieuchronnie widmie raportów i zorientował się, że nie ma pojęcia. Sześć relatywnych lat na bliźniaczych stanowiskach i nadal nie wie, kim w zasadzie jest ten mężczyzna, a to, co wie, wolałby raczej zapomnieć. Niezbyt przyjemna sytuacja.
Estevez wstał, prostując się na pełną wysokość. Był tego samego wzrostu co Davila, było jednak w nim coś, co sprawiało, że wydawał się wyższy. Najwyraźniej uznał, że to koniec przesłuchania. Adler zapewne stwierdził to samo, bo poruszył się niespokojnie, jakby niepewny, czy nie powiedział czegoś, co mu zaszkodziło. Jego wzrok zakotwiczony był na twarzy Esteveza.
A niech się boi, gnój, pomyślał Davila, również wstając i przekręcając klucz w drzwiach. Pomyślałby ktoś, że na nowoczesnym statku powinny być zamki cyfrowe. Błąd, ekonomiczniej jest wstawić coś, co się ciągle zacina.
Tym razem jednak drzwi ustąpiły po mocnym szarpnięciu. Davila wyszedł na korytarz, a Estevez za nim. Zatrzymał się jednak w pół kroku.
- Czemu...? - Davila odwrócił się. Estevez stał w progu, z pytającym wyrazem twarzy, a Adler trzymał go za przedramię, tak mocno, że zbielały mu knykcie. W oczach chłopaka lśniła cała determinacja Galaktyki.
- Nie waż się - powiedział powoli - robić tego poraz drugi.
Zaraz po wypowiedzeniu tego zdania cofnął się. Jeśli Estevez chciał to jakoś skomentować, to najwyraźniej się rozmyślił, bo po dwóch sekundach zamknął drzwi bez słowa.
- Nie wiem, o co mu chodziło - powiedział enigmatycznie, a Davila przynajmniej w tej chwili już wiedział, co zawrze w swoim raporcie.
Cokolwiek tu się działo, na pewno było dużo ciekawsze, niż początkowo sądził. Uśmiechnął się wymuszenie. Kosmyk czarnych włosów znowu opadł mu na ramię.
- Ja też nie mam pojęcia.