Rozdział 5
Rainamar
Po tym, jak wdałem się w walkę z mieszkańcami lasu, straciłem Casiusa z oczu. Dostawałem szału, próbując go zlokalizować. Nie widziałem jednak nic, prócz mlecznej mgły, zasnuwającej leśną przestrzeń i ciemnych postaci. Zauważyłem Czerwonego Demona, który próbował wyrwać się jednemu z szarpiących go stworów. Koń zaszarżował i odepchnął intruza. Przywołałem zwierzę. Po chwili znalazł się obok mnie.
- Dobry koń – klepnąłem go po boku i zacząłem przeszukiwać torbę Casiusa. Był w niej jego kryształ antymagii. Jeżeli moje przypuszczenia okażą się prawdą, kryształ zadziała. Uderzyłem nim kilka razy o siodło. Jasnoniebieskie światło rozbłysło całą mocą. Blask wypełnił polanę, sprawiając, że wszystkie stwory rozpłynęły się we mgle. Przez chwilę stałem tam i gapiłem się przed siebie, nie wiedząc, co mam począć. Rozejrzałem się.
- Casius!
Odpowiadała mi cisza. Nie było śladu bitwy, żadnych plam krwi, zagubionej broni.
- Co do cholery...- przekląłem pod nosem i ruszyłem przed siebie. - Casius?
Szmer. Krzewy poruszyły się, lecz nie z powodu wiatru. Gwałtownie odwróciłem się. Przede mną stała zakapturzona postać i celowała z kuszy.
- Kogóż my tu mamy? - zaśmiał się nieznajomy. Kątem oka obserwowałem niespokojnego konia.
- Spokojnie. Nie chcemy kłopotów – odrzekłem.
- Kim jesteś, bo na pewno nie człowiekiem... - rzucił obcy. W jego głosie wyczuwałem nutkę lęku. Głupiec.
- Opuść broń. - rozkazałem bardziej, niż o to poprosiłem. Zadrżał lekko, ale nie spełnił mego polecenia.
- Za kogo ty się uważasz? Śledzicie mnie, czy tak?
Zmrużyłem oczy.
- Skąd taka myśl?
- Widzę emblematy króla. - zauważył nieznajomy.
Wyszczerzyłem zęby w złośliwym uśmieszku.
- Martwi cię to? - zapytałem, zakładając ręce. On poruszył się lekko. Wydawał się skonsternowany i rozkojarzony. Przyznam, że sam nie wiedziałem, co teraz zrobi. Pochylił się jeszcze bardziej w przód.
- Czerwony Demonie! - zawołałem, ku zdziwieniu nieznajomego. Koń zarżał radośnie i ruszył przed siebie. W mgnieniu oka znalazł się tuż obok intruza, szarżując na niego z całą mocą. On nie zdążył zrobić czegokolwiek. Zwierzę powaliło go na ziemię. Rzucił mi ostatnie spojrzenie. Wtedy jego postać otoczyło kłębowisko dymu. Przekląłem siebie w myślach, za to, że nie pomyślałem, że jest czarownikiem!
- Czerwony Demonie! - krzyknąłem raz jeszcze. Dosiadłem konia i ruszyłem traktem, którym prowadził nas Casius. Przynajmniej na tyle, na ile pamiętam. Koń ruszył kłusem przed siebie. Nie wiem, dokąd pognał Kryształ, ale postanowiłem go znaleźć. Priorytetem było jednak zlokalizowanie mojego ukochanego. Zawołałem głośno jego imię, ale nikt nie odpowiadał. Czerwony Demon zastrzygł uszami. Wydawał się niespokojny, ale ja niczego nie słyszałem. Kompletna cisza. Kryształ w mojej dłoni pulsował światłem, odsłaniając las z magicznej aury.
- Casius? - wołałem w niebo głosy, jednak wciąż w uszach brzmiał mój własny głos. - Do jasnej cholery, zabiję go jak go znajdę! - pomyślałem – Odchodzę od zmysłów!
Gęstwina nie ułatwiała mi zadania. Mimo kryształu, nie byłem myśliwym i nie znałem tego cholernego lasku. Mogłem liczyć tylko na odrobinę szczęścia i swoje umiejętności.
Wieczór zastał mnie błądzącego po lesie w poszukiwaniu wyjścia i Casiusa. Z każdą godziną coraz bardziej docierał do mnie bezsens mojej wędrówki. Przekląłem pod nosem i usiadłem na mchu. Koń trącił mnie łbem. Pogłaskałem go i lekko odepchnąłem. Byłem tak zmęczony snuciem się po leśnych zakątkach, że jedyne o czym myślałem to porządny sen. Bałem się jednak o Casiusa. Ta myśl nie dawała mi spokoju.
Czyjeś kroki. Odgłos ludzkich kroków. Nie mógł być to myśliwy. Oni już z przyzwyczajenia z rozwagą stawiają każdy krok. Obcy szedł przed siebie, łamiąc patyki i depcząc liście. Zdawał się przy tym wcale nie dbać o to, że czyni tyle hałasu. Podniosłem się, chowając kryształ do kieszeni. Jego światło przedzierało się przez materiał mojej kurtki. Przygotowałem się i czekałem, na nadejście intruza. Zbliżał się. Jego kroki świadczyły o pewności, jakby wiedział, co robi. Zatrzymał się nieopodal. Wydawało mi się, że nie zauważył mnie. Kucnąłem, nie spuszczając z niego oka. Widziałem, jak wykonał jeden mały gest ręką i nagle przed nim rozbłysło światło. Jego twarz...
- Leith Daire! - zawołałem, podnosząc się. To nie było rozważne, ale pieprzyłem to. Za bardzo zaskoczył mnie widok czarownika. Poza tym, gdzieś głęboko w środku, liczyłem na to, że pomoże mi w odnalezieniu mojej zguby.
- Ach! Rainamar, mój przyjacielu! - odrzekł, a na jego twarzy wymalował się serdeczny uśmiech.
- Nie jesteśmy przyjaciółmi, człowieku! – syknąłem pod nosem. Podszedłem do niego. Czerwony Demon ruszył za mną. - Gdzie jest Casius?
- O to samo mógłbym ciebie zapytać, chłopcze. - rzekł spokojnie mężczyzna, rozglądając się. - Cóż, widzę, że zrobiłeś użytek z kryształu antymagii.
- Mniej gadania, Daire. - rzuciłem ze złością. On jednak nie wydawał się być ani przez chwilę urażony moim zachowaniem. Zaśmiał się cicho i rzekł:
- Obaj jesteście siebie warci, zaprawdę.
- Wiesz, jak stąd wyjść? - zaciekawiłem się.
- Cóż. Wiedziałem, jak tu wejść, więc z wyjściem nie powinno być kłopotów. Zrobimy to samo, tylko na odwrót. - rzekł z nabożną miną. Przez chwilę wpatrywałem się w niego tępo, zanim doszło do mnie, że drwi sobie.
- Bardzo śmieszne, ludzki czarowniku. - odparłem. On tylko wzruszył ramionami.
- Widzisz, po to potrzebny był mi myśliwy. On znał drogę, przynajmniej wiedział, jak dotrzeć do kręgu. Myślę, że teraz też będzie się kierował w tę stronę. Powiedz mi, chłopcze, co się u licha stało?
- Casii gonił jakiegoś łotrzyka. W pewnym momencie napadła nas spora grupka łuskowatych stworzeń. Paskudne. Okazały się jedynie iluzją, omamem, czarem! - zawołałem. On pokiwał głową, zachęcając mnie do kontynuowania mojej opowieści. - Mgła... Zaatakowaliśmy ich i straciłem go z oczu. Potem znalazłem się w lesie, w poszukiwaniu jakiejś drogi. Potem już wiesz, co było dalej. - dodałem.
- Czyli nie mamy chwili do stracenia. Ufam twemu narzeczonemu tak bardzo, że nie zamierzam go szukać. Ruszajmy do kręgu, przyjacielu. - zarządził Leith Daire i ruszył przed siebie. Nie pozostało mi nic innego, jak podążyć za nim.
***
Casius
Tropiliśmy uciekiniera prawie dwa dni. Byłem zdziwiony, dlaczego posłaniec nie dostarczył jeszcze wisiorka prawowitym właścicielom, ale Cahan szybko rozwiał moje wątpliwości. Okazało się, że widziadła tworzą nie tylko druidzi, ale i jakiś obcy czarownik. Obaj doskonale wiedzieliśmy jaki. Bałem się, że dopadł nieszczęśnika i cały gniew druidów obróci się przeciwko mnie. Jednak już następnego dnia rankiem natrafiłem na świeży ślad. Z moich obserwacji wynikałoby, że posłaniec błąka się po lesie już bez cienia orientacji. Zmartwiło mnie to, gdyż teraz stanowił łatwy cel dla Leitha.
- Co to za mina? - zapytał Cahan, patrząc na mnie spod zmrużonych powiek. Uśmiechnąłem się na siłę.
- Niepokoją mnie te ślady. Ten posłaniec, kimkolwiek jest, teraz znajduje się w niebezpieczeństwie. Wygląda, jakby poruszał się zupełnie po omacku. - wyjaśniłem mu. On tylko pokręcił głową.
- Wiem, mamy mało czasu, ale znalezienie jakichkolwiek śladów ich iluzji jest trudne. Maskują się znakomicie, a ja nigdy nie byłem szkolony do rozpoznawania takich sztuczek. Nie znam sie na tym za dobrze. - przyznał czarownik.
- Dlaczego wcześniej mnie nie ostrzegliście! - zawołałem bezradnie.
- Spokojnie, Casius. - rzekł łagodnym głosem.
Cahan był zupełnym przeciwieństwem Rainamara. Spokojny i wyważony w swoich wypowiedziach. Nie mówił często i dużo, ale kiedy już zaczął, chciałem go słuchać. Jego opanowanie mi imponowało. Było coś jeszcze...cóż, nie będę owijał w bawełnę. Czarownik był bardzo przystojnym mężczyzną. Jego czarne jak węgle oczy błyszczały w blasku dnia. Włosy w takim samym kolorze opadały mu na ramiona i czoło. Całość dopełniały mocno zarysowane kości policzkowe i pełne usta.
Obaj spojrzeliśmy na siebie w tym samym momencie. Wtedy poczułem coś dziwnego. To uczucie przepłynęło przeze mnie niczym górski potok. Uświadomiłem sobie, że pożądam tego mężczyzny. Pragnąłem jego ciała. Jednocześnie ogarnęło mnie poczucie winy. Kochałem Rainamara, ale to co przeżywałem teraz było zupełnie inne... Bałem się, że jeśli poddam się temu, zniszczę to wszystko, co budowałem z Rainamarem.
- Znajdziemy twojego przyjaciela. - zapewnił mnie, jakby czytał w moich myślach. Bardzo chciałem mu wierzyć.
Przez resztę dnia biłem się z myślami i analizowałem ślady pozostawione przez posłańca. Czułem, że jestem blisko, bo ostatnie moje znalezisko wydawało się być dosyć świeże. Nagle dostrzegłem na liściu szkarłatną plamę. Zbliżyłem się i potwierdziłem moje przypuszczenia. To była krew.
- Cahan! - zawołałem i pognałem przed siebie. Czarownik zmusił konia do galopu i wyprzedził mnie. Gdy dobiegłem na miejsce moim oczom ukazała się zacięta walka. Cahan mierzył się z dwoma przeciwnikami. Nie dalej jak dwa, trzy metry dzielnie bronił się nieznajomy mężczyzna. Ten sam, który jeszcze dwa dni temu uciekał przede mną i Rainamarem. Założyłem, że to jest ten słynny posłannik. Włączyłem się do walki od razu powalając pierwszego z brzegu wojownika. Z resztą poszło zaskakująco łatwo. Cahan zeskoczył z konia i otarł czerwoną od krwi klingę o mech. Ja tymczasem wbiłem wzrok w postać nieznajomego.
- Wreszcie cię mam, uciekinierze. - syknąłem przez zęby.
- Myśliwy? - zapytał, śmiejąc się złośliwie – Na dodatek jest jeszcze czarownik! - dodał, wskazując na Cahana. Ten tylko prychną urażony, wracając do swojego konia. - Przyszliście mnie zabić? Leith was przysłał? - prawie wykrzyczał mężczyzna.
- Nie, głupcze. Przyszliśmy ci ocalić skórę. Podobno masz coś, co należy do druidów. - rzekłem twardo.
Nieznajomy spoważniał. Spojrzał raz na mnie, następnie na Cahana.
- Nie próbuj ucieczki. - powiedział spokojnie czarownik.
- Druidzi was wysłali? A może to ten potwór, który mierzył do mnie z łuku?
- Nie, idioto. Leith Daire podle mnie oszukał. Miałem odzyskać dla niego ten wisior i cię zabić. Nie zgodziłem się na zabójstwo, bo jestem myśliwym, nie pieprzonym łowcą głów!
- Widać, widać... - zawył mężczyzna – Mam ten wisiorek. Jaką mogę mieć pewność, że mnie nie okłamujecie! Ha! Właśnie mi powiedziałeś, że masz mnie zabić! Leith próbował już kilka razy i nie udało mu się.
- Nic mi nie da twoja śmierć. Druidzi zabrali mojego przyjaciela.
- Kiepsko. - zauważył łaskawie posłaniec. Te słowa wprawiły mnie w konsternację.
- Niby dlaczego?
- Bo do jasnej cholery, potrzebują ofiar do swoich przeklętych rytualików! - rzucił mi w odpowiedzi.
- Druidzi nie zabijają ludzi... - odparłem ponuro. To, co przed chwilą powiedział mogło nic nie znaczyć, mogło być dowodem jego niewiedzy, a jednak zasiało we mnie wątpliwości. Jakie rytuały, do cholery?
- Racja. - zgodził się posłaniec, omiatając mnie wzrokiem. - Więc musimy się dostać do nich. Jest tylko jeden problem, myśliwy. Las ostatnim razem wyglądał inaczej. Mówiąc ostatnim razem, mam na myśli trzy miesiące temu! - zawołał z miną cierpiętnika.
- Tak myślałem. Pójdziemy do kamiennego kręgu. Może się ulitują i przybędą łaskawie. - syknąłem pod nosem. - Pomodlimy się i podpalimy parę kadzideł.
Nieznajomy spojrzał na mnie z powątpiewaniem w oczach, ale nie odezwał się ani słowem. Cahan tymczasem podszedł do mnie, ciągnąc swojego konia.
- Więc na co czekamy? - zapytał w końcu posłaniec. - Pomodlimy się... - prychnął pod nosem.
Ruszyliśmy do kamiennego kręgu. Przynajmniej udaliśmy się w stronę gdzie takowy krąg był. Nie sądziłem, żeby ktoś poważył się przenosić kilkutonowe głazy, więc miałem choć trochę nadziei.
- Powiedz no, jak się nazywa ten twój towarzysz, którego porwali... druidzi ? - zainteresował się posłaniec.
- Może najpierw wyjawisz nam swoje nazwisko. - odparłem poirytowany jego szczęśliwym uśmiechem, który nie schodził mu z gęby.
- Nazywają mnie Kerr – rzekł, szczerząc się jeszcze bardziej.
Zamilkłem i rozejrzałem się dla pewności. Las był cichy. Czasem tylko odzywały się jakieś ptaki, umilając nam wędrówkę dźwięcznym gwizdem.
Kerr Laurent. Brzmiało to jak pseudonim królewskiego błazna, a nie kuriera.
- Mój przyjaciel nazywa się Rainamar. - powiedziałem, nie patrząc na niego. On przystanął na chwilę, ale zaraz potem dogonił mnie.
- To nie jest ludzkie imię. Wiesz co to znaczy?
- Wiem – odparłem od niechcenia.
- Czerwony Demon. Wiem, na Stwórcę i jego zastępy, w jakim języku! - zawołał z wielkim przejęciem.
Dokładnie wiedziałem, co oznacza imię mojego partnera. Pamiętam, jak dostałem źrebię od Derisa. Zastanawiałem się, jak dać na imię młodemu ogierowi. Wtedy on wyskoczył z taką oto propozycją. Nigdy nie zapomnę miny Rainamara, kiedy mu oznajmiłem, jak będzie się nazywać mój koń. Cóż, chciałem wtedy, żeby ziemia rozstąpiła się pode mną i mnie wchłonęła. Skąd, do cholery mogłem wiedzieć, co oznacza jego imię! Na wszystkich wieszczów!
Wzruszyłem ramionami, ale nic nie odpowiedziałem posłańcowi. On jednak nie dawał za wygraną.
- Z kim ty w ogóle podróżowałeś, myśliwy?
- Z żołnierzem. - syknąłem i przyspieszyłem.
- Zaczekaj!
Podszedłem do Cahana. On szedł w milczeniu, prowadząc za sobą swojego wierzchowca. Uśmiechnął się do mnie lekko.
- Ten idiota nie daje mi spokoju... - marudziłem, masując sobie skronie. Znów ogarnął mnie ból głowy. Przekląłem pod nosem.
- Posłaniec. - zaśmiał się czarownik – Zagadką jest dla mnie, jakim cudem znalazł się aż tutaj. Może ma wiele ukrytych talentów, których nie jesteśmy świadomi?
-Uciekanie przed śmiercią z ręki Leitha Daire. - odparłem z ironią. - To jest dziwne. Sposób w jaki mówi, oraz treść tych wypowiedzi.
- Co masz na myśli? - zainteresował się Cahan.
- Sam nie wiem... - odparłem i obejrzałem się. Kerr uśmiechał sie do mnie paskudnie. W tej chwili ogarnęła mnie dziwna wątpliwość. - Pokazałbyś ten wisiorek, Laurent – zawołałem do niego.
- Chciałbyś... - rzucił pod nosem posłaniec i zrównał się z nami. Mimo swoich słów sięgnął do torby i pogrzebał w niej chwilę. Doprawdy, przewożenie tak cennej rzeczy w czymś, co przypominało worek po ziemniakach nie było dobrym pomysłem. W końcu po dłuższym poszukiwaniu udało mu się wyciągnąć jakieś zawiniątko. Bez zawahania zaczął je rozwijać. Moim oczom ukazało się nie lada dzieło sztuki złotniczej. Amulet miał wielkość dużego orzecha. Był cały srebrny, z wygrawerowanymi ornamentami.
- Czy on w ogóle jest prawdziwy? - zainteresował się Cahan.
- Tak jak twoja gęba, czarowniku. - syknął ze złością posłaniec.
Wieczorem postanowiłem pełnić wartę jako pierwszy. Druidzkie czary mogły pojawić się w każdej chwili. Noc w lesie była cicha i niemożliwie czarna. Przez gęstwinę koron drzew ledwie przedzierał się blask słońca, nie mówiąc już o bladym świetle księżyca.
Posłaniec Kerr leżał na mchu i oddychał ciężko. Wydawało się, że śpi. Obszedłem nasz obóz dookoła. W końcu usiadłem na mchu, próbując wyrzeźbić coś ze znalezionego niedawno kawałka drewna.
- Dziwny człowiek – rzucił Cahan, siadając obok mnie. Spojrzałem na niego. To samo powiedział Rainamar, kiedy ostatni raz widziałem Leitha Daire.
- On coś kręci – westchnąłem cicho i wróciłem do rzeźbienia. Nie podobał mi się ten cały Kerr Laurent i nie zamierzałem tego ukrywać. Kwestią czasu było, na ile moje wątpliwości się potwierdzą, na ile rozwieją.
- Nie rozumiem...
- Cały czas mówią mi o tym, że druidzi porywają ludzi. Pomyśl logicznie, Cahan. Ja wiem, że oni są samotnikami, ukrywają się w lesie i nie pozwalają, by ktokolwiek zbliżył się do ich świętych miejsc. Teraz skonfrontuj z tym wieści starszyzny. Wszystko jest bardzo prawdopodobne. Leith zabrał im wisiorek, a oni się mszczą. Ale do cholery, nie zabiliby ludzi! Kerr jest nieuważny nie tylko w lesie, ale i w mowie.
- Może masz rację... - odparł z powątpiewaniem czarownik.
- Nie chcesz, nie wierz. - syknąłem pod nosem.
- To nie tak, Casius. Kerr może chce osiągnąć w tym jakieś korzyści i kłamie, ale dlaczego mam wątpić w słowa starszych? - zapytał Cahan, odgarniając mi włosy z czoła. Obaj spojrzeliśmy na siebie. On tylko się uśmiechnął i pocałował mnie tak lekko, że prawie tego nie poczułem.
Słowa uwięzły mi w gardle. Chciałem coś zrobić, powstrzymać go, ale nie potrafiłem. Jego ciepła dłoń znalazła się na mojej klatce piersiowej i zsuwała się coraz niżej. Zaczął mnie całować i lizać po szyi. Do jasnej cholery, to uczucie, jakie temu towarzyszyło odbierało mi jasność myślenia.
- Cahan, p... przestań. - wyszeptałem. Mój głos drżał.
- Chcesz mnie, Casius. Widziałem, jak na mnie patrzysz.
- To nie jest takie proste. - powiedziałem, odrywając się od niego. Czarownik uraczył mnie dziwacznym spojrzeniem.
- Masz żonę? - zapytał z nieukrywanym zaskoczeniem.
- Coś w tym rodzaju.
- Coś w tym rodzaju? Nie było przysięgi? - zapytał, oblizując wargi.
- Przestań, do cholery! Ja naprawdę nie mogę. - odrzekłem, odwracając głowę. Chciałem, przez chwilę chciałem się z nim kochać. Rainamar nigdy nie wybaczyłby mi tego. Nie musiał wiedzieć. Ja bym sobie nie wybaczył. Wierzyłem, że Ashghan czuje do mnie to samo, co ja do niego. Brzmię jak hipokryta. Nie myślałbym o innym, gdybym go naprawdę kochał. Do cholery, za dużo tych myśli.
- Przepraszam. - rzuciłem cicho, unikając wzroku Cahana. On westchnął głośno i wstał.
- Nigdzie nie uciekam – rzekł zachęcająco.
***
- Nogi mi z dupy odpadają! - krzyknął przeciągle Kerr Laurent. Zgromiłem go jednym spojrzeniem. Ona nagle skulił się w sobie i spuścił głowę.
- Idiota – pomyślałem.
- Daleko jeszcze, panie myśliwy? - zapytał Laurent i pociągnął nosem. Cahan uśmiechnął się do mnie zadziornie.
- Daleko, nie daleko. Kto to może wiedzieć. - rzuciłem w odpowiedzi.
Kerr zbladł jak len, ale zaraz ożywił się na nowo.
- Mówiłeś, panie, że znasz drogę! - zawołał dziwnym głosem.
- Nic takiego nie powiedziałem. Idziemy do kamiennych kręgów. Tyle.
Laurent zawył przeciągle w proteście, ale przyspieszył, starając się nas dogonić. Spowalniał nasz marsz, jak tylko zdołał. Nabierałem przekonania, że wcale nie zależy mu na dotarciu do druidów. Cóż, miałem zamiar go niemiło zaskoczyć, bo oto przed nami zaczynały wyłaniać się z gęstwiny druidzkie drogowskazy z białego kamienia. W dawniejszych dniach, kiedy jeszcze byłem chłopcem ojciec uczył mnie co oznaczają. Nigdy nie wstępował ich terytorium bez powodu, a oni nigdy nie śmieli go zaatakować. Szanował obcą kulturę i ich zamknięte społeczeństwo, tak samo jak szanował małżeństwo Eleny z Derisem.
Przystanąłem przed jednym z nich i odczytałem go powoli. Był to napis w Imperialnym dialekcie, mowie druidów i starodawnym. Tablica ostrzegała przed ewentualnymi niedogodnościami, związanymi z poważeniem się na wkroczenie w terytorium leśnych magów. Właśnie do tego dążyłem. Prawdę mówiąc, liczyłem na to, że wyjdą nam na spotkanie.
- Myślisz, że się pojawią? - zapytał Cahan, stając nagle obok mnie.
- Dlaczego nie... - zastanowiłem się głośno.
- Wyczuwam obcą magię. Dziwna aura, Casius. Niepokoi mnie. Jest blisko...
Rozejrzałem się wokół. Las szumiał, wprawiany w taniec przez podmuchy jesiennego wiatru. Było w tym jednak coś dziwnego. Magia..
- Las jest niespokojny. - stwierdziłem, przecierając tabliczkę ręką. - Idziemy. - zarządziłem, ruszając przed siebie. Cahan bez słowa podążył za mną. Kerr Laurent prychnął pod nosem i coś zamruczał. Nie przywiązywałem wagi do jego bezsensownych wypowiedzi, ale nagle poczułem, że coś się zmieniło, jakby jakieś tchnienie ożywiło aurę dokoła nas. Powietrze zgęstniało i otoczyła nas mgła.
- Obca magia – wyszeptał z przerażeniem w głosie Cahan, rozglądając się. Zatrzymałem się, wyciągając nóż myśliwski. Mój kryształ antymagii zniknął razem z moją torbą, która przymocowana była do końskiego siodła.
Wtedy wszystko się rozjaśniło. Posłaniec, mgła, cholerny czarownik!
- Kerr Laurent! - zawołałem.