Część pierwsza: Niebo nad Nowym Jorkiem
Rozdział czwarty
Przyszedł. Jest. Dean odetchnął z ulgą. Zbliżała się czwarta rano, a on obawiał się, że dzieciak nie wróci, przez co spotkają go niemiłe konsekwencje, ale na szczęście Rob w tym wypadku nie mylił się. Coś było jednak nie tak. Zmrużył oczy, zauważając, że chłopak zatacza się. Musiał sporo wypić albo mieć słabą głowę.
Keith znalazł się tuż przy limuzynie i wyglądał jak worek nieszczęścia. Podkrążone oczy, ziemisty odcień cery i rozszerzone źrenice. Oraz zapach taniego alkoholu, papierosów, a także słodki smród skrętów.
Podniósł na niego uciekające spojrzenie. I Dean już wiedział.
- Ćpałeś?
- Spadaj – warknął, otwierając sobie drzwi do pojazdu. Wgramolił się na siedzenie.
- Weź go tylko odeskortuj do pokoju tak, żeby nikt was nie widział. – Usłyszał głos Roba, który obserwował całą scenę. Dean spojrzał na mężczyznę, który właśnie kończył kolejnego tego wieczora papierosa. Prawdopodobnie, podczas gdy czekali na Keitha spalił całą paczkę.
- Kurwa mać – przeklął, przeczesując nerwowo swoje krótkie, jasne włosy. – Zabiję go, naprawdę go zabiję. – Nie uśmiechało mu się odpowiadać za to, co zrobił ten przeklęty dzieciak. - Nie radzę ci tego więcej powtarzać – dodał czując narastającą złość. Nie lubił być oszukiwany, a gdy przypominał sobie, co działo się kilka godzin temu, jak dzieciak sobie z niego zażartował, naprawdę miał ochotę coś mu zrobić.
- Daj spokój, to naprawdę nic nowego. Tylko musisz uważać, żeby Adolf nie zauważył. A z tego co widzę, Keith jest dzisiaj w dosyć dobrym stanie. Bywa gorzej, więc się przyzwyczajaj. – Rzucił niedopałek na chodnik, przydeptując go butem i wypuścił dym nosem.
- Zajebiście… Nie, kurwa. To ostatni raz, ja nie będę się tak bawić. – Wyciągnął z kieszeni paczę niebieskich Malboro. Czuł, że musi zapalić.
Nie chodziło mu o Keitha. W żadnym wypadku. Niech sobie dzieciak robi co chce, niech sobie niszczy zdrowie, niech nawet kiedyś zaćpa się, ważne tylko, aby on nie musiał przy tym być i żeby to nie było na jego zmianie. Nie chciał ponosić konsekwencji za wybryki jakiegoś gówniarza.
- No i co niby zrobisz, hm? – zapytał Rob idąc w jego ślady i również wyciągając następnego papierosa. Dean podpalił mu szluga, po czym zaciągnął się swoim.
- Coś wymyślę. – Machnął zbywająco dłonią.
- Wątpię. Keith, to ciężki przypadek. Zawsze znajdzie wyjście z nieciekawej dla siebie sytuacji.
Zajrzał do limuzyny. Dzieciak spał, rozwalony na skórzanym siedzeniu, brudząc je swoimi ubłoconymi, wojskowymi butami.
- Na każdego jest sposób. – Ale najpierw muszę gówniarza dobrze poznać, dodał w myślach.
- No okej, zobaczymy. – Parsknął śmiechem Rob. Najwidoczniej cała ta sytuacja go bawiła, w końcu to nie on odpowiadał za smarkacza. Jego zadaniem było jedynie zawiezienie i przywiezienie ich na miejsce.
***
Kiedy samochód ruszał, Keith powoli otworzył oczy. Przeciągnął się na siedzeniu, ziewając przy tym głośno, po czym westchnął ciężko, wbijając nietrzeźwe spojrzenie w sufit. Nie zdawał sobie sprawy, że naprzeciwko niego siedzi Dean i obserwuje jego ruchy. Dopiero po chwili, gdy przewrócił się na bok i dostrzegł pochyloną sylwetkę, uśmiechnął się głupio.
- Pan federalny – powiedział odkrywczo.
- Fajnie chociaż było? – zapytał, nie spuszczając z niego swojego obojętnego wzroku. Blada twarz chłopaka po raz kolejny rozświetliła się zaćpanym uśmiechem. Wyglądał okropnie z cieniami pod oczami, potarganymi włosami i z tym obłąkanym przez narkotyki spojrzeniem.
- Zajebiście, jeżeli musisz wiedzieć.
- Co ćpałeś? – pytał dalej.
- Od razu takie podejrzenia? Nic, tylko piłem. – Podniósł się powoli do siadu, stawiając zabłocone buty na podłodze pojazdu.
- Skoro już chcesz wcisnąć mi takie kłamstwo, mógłbyś chociaż wytrzeć ten biały nos – nie ustępował.
Dłoń chłopaka powoli podniosła się do twarzy, po czym przetarła najpierw usta, później skórę nad nimi, aż w końcu nos. Spojrzał na rękę, próbując dostrzec ślady białego proszku, ale w ciemności, jaka panowała w limuzynie ciężko było je zobaczyć. Dean zauważył pozostałości po narkotyku już, kiedy Keith wsiadał do pojazdu.
Dzieciak jedynie uśmiechnął się dosyć wrednie, po czym opadł na oparcie fotela i nie spuszczał swojego nietrzeźwego spojrzenia z ochroniarza. Mierzyli się tak przez chwilę, aż w końcu Keith parsknął śmiechem. Dean uniósł brwi, nie rozumiejąc tego nagłego entuzjazmu. Dopiero później przypomniało mu się, że przecież dzieciak jest kompletnie pijany i naćpany.
- Mam nadzieję, że jutro będziesz zdychać. – Westchnął, zmęczony.
***
- Wstawaj. – Nie będzie przecież wyciągał jego cielska z samochodu, a później targał go do pokoju. – Keith, wstawaj, do cholery. – Potrząsnął jego ramieniem, ale nie spotkał się z żadną reakcją. Sapnął zdenerwowany, po raz setny już dzisiaj obiecując sobie, że nigdy więcej nie dopuści do takiej sytuacji na swojej zmianie.
- Musisz go chyba wynieść – powiedział Rob, przyglądając się jego nieudolnym próbom obudzenia nieprzytomnego chłopaka. – Pomogę ci go zanieść, bo obawiam się, że trochę te jego kości i skóra mogą ważyć.
- Ja pierdolę – przeklął, już na granicy cierpliwości. Złapał dzieciaka pod ramionami, wyciągając jego bezwładne ciało z samochodu. Już po chwili z pomocą przyszedł Rob, przerzucając rękę Keitha przez barki.
- Przyzwyczajaj się.
- Nie mam zamiaru – odwarknął cicho, kiedy znaleźli się w holu, w którym panowała teraz przeraźliwa cisza. Światło księżyca wpadało przez okno, jakie znajdowało się w miejscu rozwidlenia schodów, oświetlając ogromne pomieszczenie. Przez chwilę poczuł się, jak w horrorze. Te wszystkie obrazy i rzeźba z marmuru przedstawiająca człowieka w tej ciemności nabrały dziwnych, przerażających kształtów. Jakby to wszystko za chwilę miało ożyć i rzucić się na intruzów, jakimi byli teraz Keith, Rob i on.
Otrząsnął się z zamyślenia, ruszając z chłopakiem do schodów. Właściwie to musiał przyznać, że dzieciak wcale nie był taki ciężki. Wydawało mu się, że będą mieli większy kłopot z wprowadzeniem go po stopniach i dotarciem do pokoju. No, ale dzieciak był przeraźliwie chudy, jedyne co mogło zmylić i zasugerować wyższą wagę niż w rzeczywistości, to wzrost.
Dotarli do zaśmieconego pokoju, prawie potykając się o zwinięte ubrania. Obiecał sobie, że powie Biance albo Charlesowi, żeby załatwił kogoś, kto posprząta to śmietnisko. Przecież tutaj można było się zabić! Postanowił również, że zacznie bardziej dbać o swoje mieszkanie. Już wiedział, co zawsze czuł jego ojciec wchodząc do jego czterech ścian.
Położyli śpiącego chłopaka na łóżku. Rob odetchnął ciężko, z wyraźną ulgą.
- Dobra, to ja spadam. Zaparkuję jeszcze samochód i już mnie nie ma. Jak będziesz wychodził, wejdź do tego pomieszczenia obok drzwi wejściowych. Tam jest kantorek ochroniarza. Powiedz mu, że ma ci otworzyć bramę.
- Jasne. – Pokiwał głową, spoglądając na Keitha, a następnie na jego buty. Wypadałoby chociaż je ściągnąć.
- Kiedy masz kolejną zmianę?
- W sobotę – odparł.
- To do zobaczenia w sobotę. – Rob machnął ręką, uśmiechając się przy tym lekko.
- Cześć – powiedział jeszcze, nim mężczyzna wyszedł. Pochylił się w stronę butów chłopaka z zamiarem ściągnięcia ich z niego, jednak nagle wyprostował się. Nie. Niech ma dzieciak nauczkę i śpi w tym gównie, jakie ma pod podeszwami.
- Obyś zdychał – ponownie wyraził swoją nadzieję, jednak tym razem Keith nie mógł go usłyszeć. Niech jutro czeka go potężny ból głowy, tak wielki, żeby na przyszłość ode chciało mu się podobnych zabaw.
***
Padł. W końcu mógł się położyć, wtulić twarz w swoją poduszkę i zasnąć. Nie obchodziło go nic, był zbyt zmęczony.
Kiedy przyszedł nie zwrócił nawet uwagi na Jej płaszcz wiszący na wieszaku, tak, jak to robił zawsze, gdy wchodził do mieszkania. Dzisiaj nie zwrócił uwagi na nic. Ani na strzępki gumowej zabawki Diabła, które walały się po przedpokoju, ani na Jej poduszkę leżącą tuż obok. Teraz liczył się jedynie sen.
Była piąta rano. Przeklęta godzina. Kto normalny chodzi spać o poranku?
Jutro, jak już się wyśpi, będzie musiał podziękować ojcu za zajęcie się psem, przebiegło mu przez myśli, gdy zasypiał.
***
Kurwa mać, co to za hałas?!
Podniósł się do siadu, niczym wyćwiczony żołnierz zbudzony przez przełożonego. Jakiś huk przed chwilą rozbrzmiał na korytarzu, wyrywając go ze snu. Spojrzał na zegarek. Pięknie. Cudownie. Spał pół godziny.
Kolejny głośny dźwięk rozległ się na klatce schodowej, zupełnie jakby ktoś chciał przekonać go do wstania. Westchnął ciężko, gdy po chwili jego mieszkanie wypełniło się ujadaniem Diabła. Chyba niedane będzie mu dzisiaj pospać… Odrzucił kołdrę na bok, opuszczając szybko łóżko. Za szybko, cholera, przeklął w myślach, podtrzymując się ściany, gdy zakręciło mu się w głowie.
- Diabeł, morda – jęknął. Odetchnął i wciąż zaspany skierował się do przedpokoju. Miał na sobie jedynie czarne spodnie dresowe, ale w tamtym momencie o tym zapomniał, gdyż podszedł do drzwi i otworzył je, uprzednio odganiając bosą stopą Diabła od progu. Jeszcze tego brakowało, żeby szczeniak wybiegł na schody, drąc się tak głośno, że obudziłby całą kamienicę. Wyjrzał na korytarz, ale jako że było szaro, wiele nie zobaczył. Wschodzące słońce nie było w stanie jeszcze rozświetlić pomieszczenia, dlatego wychylił się ze swojego mieszkania, sięgając do włącznika światła na klatce.
Szara jarzeniówka zamigotała kilka razy, po czym rozbłysła, oślepiając go na moment. Zamrugał, a jego wzrok powoli przyzwyczajał się do ostrego blasku żarówki. Dopiero po chwili, kiedy sprzed oczu zniknął mu rozbłysk światła, dostrzegł postać leżącą na półpiętrze.
- Hej! – krzyknął, wciąż nie wychodząc z mieszkania. Dziwne, że te huki nie przyciągnęły jeszcze emerytki z parteru… Chociaż możliwe, że ta już siedziała z telefonem w dłoni i dzwoniła na policję.
Postać jęknęła, a po chwili Dean usłyszał ciche przekleństwo. „Kurwa” albo „kurwa mać”.
Westchnął ciężko. Chyba musi wyjść na korytarz, do tego żula. Cofnął się do przedpokoju i nasunął laczki na stopy. Nie uśmiechało mu się opiekowanie jakimś pijakiem, więc na wszelki wypadek cofnął się jeszcze do sypialni po komórkę. Zadzwoni na policję i wypełni obowiązek sąsiadki z parteru, która tym razem najwidoczniej opuściła gardę, bo nie słyszał jej krzyków na korytarzu. Biedaczka, pomyślał zirytowany. Nie będzie mogła tego koleżankom opowiedzieć. Takie widowisko ją ominęło…
Wyszedł na klatkę z telefonem w dłoni. Najpierw spojrzał niepewnie na skulonego człowieka ubranego w zbyt dużą, czarną wiatrówkę, a dopiero później zauważył ślady krwi na drewnianych stopniach.
- Cholera – przeklął pod nosem. Naprawdę nikt nie słyszał tych huków? Dlaczego to akurat on musi pomóc pijakowi? Co go obchodził jakiś nietrzeźwy, śmierdzący mężczyzna, który wszedł do tej kamienicy tylko, po to żeby mieć gdzie spać, a później porozbijał się na schodach? Nic.
- Hej, żyjesz? – zapytał wpatrując się w pijaczynę. Miał na sobie brudne, o wiele za duże spodnie, poprzecierane w kilku miejscach, jakąś czapkę na głowie i tę nieszczęsną, czarną kurtkę, na której Dean zauważył ślady krwi.
Postać nie odpowiedziała, a on stracił już wszelką nadzieję na niemieszanie się w tę sprawę. To, że kiedyś pracował w FBI brzmiało teraz dla niego, jak ironia. Przecież to równało się z pomaganiem ludziom, a on z pewnością nie posiadał altruistycznych zapędów.
Zniechęcony zszedł do człowieka, mówiąc jeszcze do niego jakieś głupie, nieistotne słowa, które miały wywołać reakcję, ale tej ostatecznie nie zobaczył. Mężczyzna leżał nieruchomo na brzuchu.
Nachylił się nad nim i niemal od razu go rozpoznał. Na półpiętrze, umazany we krwi, leżał czarnoskóry chłopak z czwartego piętra. Zauważył również, że miał podbite oko, rozciętą wargę i chyba, ale tego nie był do końca pewny, złamaną rękę. Przyjrzał się tylko dziwnie wykręconej kończynie, ostatecznie nie robiąc nic. Wolał jej nie dotykać.
Gdy wykręcał numer pogotowia, czarnoskóry sapnął ciężko pod nosem. Poruszył się niepewnie, jednak zaraz syknął z bólu, opadając na podłogę.
- Spokojnie. – Wiedział, że trzeba rozmawiać z osobą poszkodowaną. Ale tylko tyle, nie ma zamiaru robić czegoś więcej prócz zawiadomienia odpowiednich służb i uspokajania go. To i tak dużo, jak na Deana. – Nie ruszaj się. Leż tak jak jesteś. Zaraz będzie karetka, wszystko będzie dobrze – powiedział jeszcze, a później usłyszał głos młodej kobiety w słuchawce. Szybko podał jej odpowiednie informacje, chcąc mieć to już za sobą. Jedyne o czym marzył, to powrót do łóżka.
Chłopak zajęczał cicho, ledwo dosłyszalnie.
- Jak masz na imię? – zapytał Dean, spoglądając na obitą twarz murzyna. Wyglądał tragicznie… Pewnie się naćpał, a później wpakował w jakąś bójkę i taki nietrzeźwy, obity, spróbował wdrapać się na czwarte piętro, ale zapewne nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Kiedy myślał o takim scenariuszu jego współczucie, którego wcześniej i tak nie miał zbyt wiele, sięgnęło zera. Chłopak dostał to, na co zasłużył.
- Matt.
- A więc Matthew, wszystko będzie dobrze. Pogotowie zaraz będzie, pomogą ci – dalej próbował go uspokoić, chociaż z chęcią by go zostawił i poszedł spać.
Chłopak zaczął oddychać coraz ciężej i rozglądać się dookoła na tyle, na ile pozwalała mu ta niewygodna pozycja. Otworzył podbite oko, ukazując Deanowi nieprzyjemny widok mocno zaczerwienionego białka. Ktoś musiał mu nieźle przyłożyć.
- Gdzie oni są? – zapytał, przerażony. Kto? Chciał dopytać Dean, ale szybko zrozumiał, że musiało chodzić o tych, którzy tak potraktowali chłopaka. Dean miał rację z tą bójką. Z narkotykami pewnie też, chociaż tego nie mógł ostatecznie stwierdzić.
- Jesteś bezpieczny, Matt. Tu ich nie ma. – Sam nie wierzył w to, jak spokojny może być jego głos. Nic dziwnego, że chłopak odetchnął z ulgą i zamknął oczy. – Ile masz lat? – zadał kolejne pytanie. Byłoby lepiej, gdyby ten nie zasnął.
- Dwadzieścia pięć. – Wydawało mu się, że jest młodszy.
- Co cię boli? – padło kolejne pytanie. Nie śpij mi tu, powtarzał Dean ze złością w myślach. Co jeżeli Matt nabawił się wstrząśnienia mózgu?
- Wszystko – odparł cicho. – Brzuch… ręka…
- Głowa? – podsunął.
- Nie.
Dean odetchnął dopiero kiedy usłyszał syrenę karetki. Chwilę po tym, gdy ratownicy medyczni weszli do budynku i zajęli się chłopakiem, on dostrzegł emerytkę z parteru, uważnie przyglądającą się akcji. Uśmiechnął się krzywo pod nosem. A więc jednak. Nic jej nie ominęło. Będzie miała co koleżankom opowiadać.
***
Westchnął ciężko, wchodząc do kuchni. Niemal od razu uderzył go zapach orzeźwiającej kawy i krzyki Ann, które wypełniały całe pomieszczenie. Uśmiechnął się pod nosem, zamykając za sobą drzwi i przyglądając się scenie, jaka właśnie miała miejsce.
Starsza kucharka wymachiwała łyżką, psiocząc na swoją wnuczkę, która najwidoczniej kilka chwil temu zbiła talerz. Bianca zbierała kawałki szkła, krzywiąc się przy tym pod nosem i powtarzając: „no sorry, to tylko talerz, Ann”
- Nie talerz, nie talerz! Wszystko czego się dotkniesz ląduje na podłodze! – odpowiedziała jej babcia i odwróciła się do miski, w której znajdowało się jakieś ciasto.
- Dzień dobry – przywitał się Dean, przerywając im poranną kłótnię. Bianca zerknęła na niego znad kosza na śmieci. Pokiwała głową i mruknęła coś w stylu „siema”.
- No witaj, witaj, kochaniutki! – Grymas złości zniknął z twarzy Ann. – Piękny dzień, nieprawdaż? - zapytała. – Ano piękny – i sama odpowiedziała sobie na zadane pytanie. – Słońce świeci i wszystko jest piękne, ale ta niedojda musiała nerwową atmosferę wprowadzić.
- Ann! To tylko głupi talerz, nie dziewiętnastowieczna waza! – odwarknęła Bianca, poprawiając sobie zieloną grzywkę.
Dean usiadł przy stole, czując się swojsko w tym pomieszczeniu. Było tak różne od reszty idealnej willi. Panujący brud, krzyki Ann, markotna mina Bianci. Wszystko jest tak, jak powinno. A zapach kawy tylko dopełniał wizerunek kuchni pod rządami starszej kucharki i jej wnuczki.
- Espresso się napijesz? Pewnie, że napijesz... No już, Bianca! Zrób Deanowi…! No i posprzątaj to do końca... Zmieć, dziewczyno! Co ja tu z tobą mam, utrapienie jakieś. Nie chcę wiedzieć, co ty masz w domu, skoro nawet talerza nie potrafisz umyć.
Dean widział, jak dziewczyna zaciska zęby, purpurowieje ze złości i wstaje szybko, nerwowo, zupełnie jakby miała za chwilę coś jeszcze rozbić. Ta scena wydała mu się komiczna. Zdenerwowana Bianca i ciągle gderająca Ann. Polubił te dwie kobiety i cieszył się, że może z nimi pracować. Trochę normalności w tym nienormalnym domu… Chociaż, czy kucharkę i jej wnuczkę można nazwać normalnymi?
- Bianca, ruchy, ruchy. Przerzuć no tego naleśnika, widzisz przecież, że ja nie mogę…! Robię ciasto na kolejne... Kurwa, Bianca, do cholery, no…! Przypala się! Pospiesz się, dziewczyno… Mówię, kurwa, przecież, że się fajczy, no nie…? No i masz babo placek. Sfajczyło się.
Pił wolno swoje espresso, przyglądając się poczynaniom Bianci i Ann. Pomógłby im, gdyby widział, że sobie nie radzą, ale mimo narzekań kucharki, naleśnik się nie spalił. Ta kobieta takie gadanie ma już we krwi, po prostu.
- Dean, kochaniutki, mam do ciebie prośbę, złoteńko. – To śmieszne, że do niego zwracała się z taką czułością, a swoją wnuczkę ganiła na każdym kroku. – Widzisz, że z Bianci pożytek żaden jest, zanieś no Brandonowi jedzenie, co? Chłopak cały dzień się uczy, niech no zje trochę, to lepiej mu nauka wejdzie. – Popił jeszcze trochę pysznej kawy, po czym bez słowa podniósł się i odebrał z rąk Ann tacę, na której stał talerz z naleśnikami oblanymi syropem klonowym, szklanka pięknie wyglądającego latte z piankowym serduszkiem i pucharek lodów. – No, skarb, nie ochroniarz! – pochwaliła z uśmiechem, a mocne zmarszczki w kącikach wąskich ust uwydatniły się.
***
Z jakiegoś pomieszczenia, chyba była to jedna z wielu łazienek w rezydencji, dobiegało go warczenie odkurzacza i przebijający się przez nie głos sprzątaczki. „Life, na-na-na-na-na. Life is life, na-na-na-na-na” z repertuaru Opusa, co w ogóle nie współgrało z odgłosami urządzenia.
Gdy mijał łazienkę, w której sprzątała Sandra, młoda pracownica willi Connellów, do jego nozdrzy dobiegł nieprzyjemny zapach środków czyszczących. Domestos, Cif i przebijający się przez nie cytrynowy odświeżacz powietrza. Zbiły się w jeden, duszący opar. Skrzywił się lekko i czym prędzej minął pomieszczenie, zostawiając w tyle podśpiewywanie sprzątaczki, hałas odkurzacza i smród.
Wspiął się po schodach i ruszył w odwrotnym kierunku do pokoju Keitha. Brandon miał swoją sypialnię na drugim końcu domu. Nagle, w połowie swojej drogi usłyszał podniesiony głos starszego z braci.
- Nie rozumiesz?! Naprawdę jesteś tak tępy?! – Przystanął. Pierwszy raz słyszał, jak ten krzyczy. Zawsze był taki idealny. Tak niemożliwie perfekcyjny, że aż nieprawdziwy. Plastikowy. Teraz jednak poddał się emocjom… Co mogło sprawić, że porzucił swoją maskę? Czy w ogóle było coś (lub ktoś), co byłoby w stanie, to zrobić? Nie znał dobrze Brandona, ale ten zawsze pokazywał mu się ze swojej nieskazitelnej strony. Jakby nie posiadał tej drugiej.
- Nie spinaj się tak. – Keith. No i wszystko jasne.
- Kurwa mać! – Dziwne, bardzo dziwne. Rozumiał, że najmłodszy syn Adolfa potrafił wyprowadzić z równowagi każdego, ale sprawić, że nienaganny Brandon zacznie przeklinać? – Teraz zrobisz z tego domu melinę? Ćpuna do domu przyprowadzasz. Zaszczany, zawszony… - Odgłos policzkowania przerwał jego słowotok. Dean zrobił kilka kroków w przód i wyjrzał zza rogu, zaciskając dłonie na tacy z jedzeniem. Brandon z szeroko otwartymi oczami przykładał dłoń do policzka, spoglądając w szoku na Keitha. Żałował, że miny tego drugiego nie był w stanie zobaczyć, gdyż stał do niego tyłem. Widział jedynie zaciśniętą pięść, która powoli się rozluźniała.
- Ale będziesz mieć siniaka na tej twojej pięknej buźce. – Keith parsknął nagle śmiechem. Dosyć histerycznym, zupełnie jak zbiegły ze szpitala psychiatrycznego. Jeżeli kiedykolwiek pomyślał o tym chłopaku, jak o normalnym dzieciaku, to mylił się. Ten śmiech był przerażający.
- Ćpałeś – syknął Brandon, odsuwając dłoń od zaczerwienionej twarzy. – Z nim, co? W tym domu? – Keith wzruszył ramionami. – Powinienem wreszcie powiedzieć ojcu.
- Ale co to da? Już mu kiedyś mówiłeś. Wierzy mi, nie tobie.
Dean stwierdził, że to najlepszy moment na wycofanie się. Kłótnia dobiegała końca, gdyż pomiędzy nimi zastała chwila milczenia, a on nie chciał zostać przyłapany.
- Ten twój zaćpany kochaś pewnie teraz okrada ci pokój. Wracaj do niego ćpać i pieprzyć się. Tylko do tego się nadajesz.