Pożegnanie z rzeczywistością
Długa z pewnością należy do najpiękniejszych i najbardziej widowiskowych uliczek w Bydgoszczy. Brukowana dróżka oświetlona estetycznymi, czarnymi latarniami, a także dodające magii marmurowe ławeczki i malutkie fontanny. Idąc, czy to wieczorem, czy też w dzień, ciężko oderwać wzrok od przedwojennych, zarówno tych odrestaurowanych, jak i rozsypujących się, kamienic. Od ciekawych wystaw sklepowych i migających szyldów pubów. Wszystko to aż krzyczy. Odgłosy muzyki dobiegają z klubów, dźwięki rozmów, śmiechów, pędzących samochodów kilka ulic dalej, stawianych kroków w butach na obcasach, miauczenia kota z jakiegoś zaułka, szczekanie psa… Hałas. Przepych. Ruch. I ta nagła cisza, kiedy spojrzy się na dumne budynki pamiętające czasy przed pierwszą wojną światową. Zabytki. Piękne gzymsy, płaskorzeźby. Gdzieś małpa niemo krzyczy, gdzieś jakieś dziecko się uśmiecha. Chichocze, ale tego chichotu nie słychać. Tylko milczenie.
Magia Długiej.
Trudno jednak zachwycać się nią, kiedy prowadzi się swojego pijanego, ledwo idącego przyjaciela i rozgląda się dookoła w niepewności na spotkanie straży miejskiej. W końcu kompletnie zalany kolega jest niepełnoletni.
– Muszę usiąść – wymamrotał nietrzeźwy chłopak, opierając swój wygolony bok głowy na ramieniu Maksa.
– Teraz? – zajęczał w odpowiedzi, na co prowadzony przez niego nastolatek potaknął i zamruczał coś brzmiącego jak: „yhmy”.
Dlaczego musi siadać tu, teraz, kiedy jest pijany? I kiedy w każdej chwili może pojawić się stróż prawa, zauważyć, że coś z Jackiem jest nie tak i… Mama chłopaka zabiłaby go. W końcu, jej zdaniem, Jacuś, pomimo swojego dosyć osobliwego wyglądu, jest cudownym dzieckiem. Nie pije alkoholu, nie pali papierosów, o skrętach nawet nie wspominając. Dobrze, że nie zna prawdy. Zaraz poleciałaby do proboszcza o radę, a ten poleciłby zamknięcie synka w jakimś, nie daj boże, klasztorze. Dla niego, ateisty, byłby to wielki cios. Chociaż, czy na pewno był ateistą? Ateiści raczej nie wierzą w zjawiska paranormalne takie jak duchy i demony.
Hipokryta z ciebie, ot co, mój drogi.
– Dobra, ale tylko chwila, kumasz? – Z ciężkim westchnieniem posadził go na jednej z ławeczek i stanął naprzeciwko przyjaciela… A raczej: „przyjaciela”. Najlepszymi kolegami byli tylko dla znajomych i dla mamy pijanego teraz nastolatka. W rzeczywistości łączyło ich coś więcej. Ale kto by się przyznał, żyjąc w otoczeniu homofobów? „Jacuś i Maksiu, pedałują równo! Aż rower się trzęsie” tak zapewne skomentowałby Rob, a później spotkałby ich niezły problem ze strony jego znajomych. Każdy przecież wie, że Robert nienawidzi, a może raczej boi się, gejów. Lesbijki lubi, przecie to dwie kobiety, jak ciągle powtarza, a na laseczki dobrze się patrzy, obojętnie w jakiej konfiguracji.
Kolejny hipokryta w otoczeniu Maksymiliana.
– Rzygnę, jak Boga kocham, rzygnę. – Och, Jacuś, przecież wcale Boga nie kochasz.
Nerwowo przeczesał dłonią swoje krótkie, kędzierzawe włosy. Co robić w takiej sytuacji? Pijany, świeżo upieczony siedemnastolatek nie może wymiotować na środku Długiej o godzinie dwudziestej pierwszej! Kiedy nocne życie dopiero się budzi, a kluby otwierają się. Tych tu było od groma: Olimp, Kredens, Cegielnia, Zamek, Metro... Na dodatek co chwilę mijał ich ktoś przygotowany do podbicia wieczoru. Panie w horrendalnie wysokich szpilkach, wpadały obcasami w szczeliny pomiędzy kostkami, i w niemożliwie krótkich spódniczkach, kiwały się na wszystkie strony. Byle tylko przejść jeszcze trochę i byle tylko obcas nie zaklinował się, a kiecka nie podwinęła. Panowie za to szli wypachnieni tanimi wodami kolońskimi, w obcisłych bluzeczkach, nieczęsto różowych, kroczyli wyprostowani, pewni siebie, gotowi na polowanie. „Pedziuchy”, skomentowałby Rob, po czym rzuciłby w jednego z nich kamykiem.
Wzrok Maksa zatrzymał się na bladej, oświetlonej przyuliczną latarnią twarzy Jacusia. Cienie pod oczami i uciekające spojrzenie mówiło wszystko.
– Zimno mi – zajęczał. Jego zawsze piękny, dziesięciocentymetrowy irokez opadł. Wyglądał jak czerwony kapeć na głowie, a nie dopieszczana każdego dnia fryzura. Stylizował się na punka, co nie było żadnym sekretem. Ale, przecie, prawdziwych punków już nie ma, mawiał Rob i brał kolejnego łyka czystej.
Trzeźwy chłopak zajęczał ciężko, za jakie grzechy, po czym ściągnął swoją starą, skórzaną kurtkę. Ramoneskę. Po ojcu. Uwielbiał ją i nawet jeżeli rękawy były nieco za długie, a ramiona już wytarte, nosił ją dzielnie i dumnie. W końcu dostał ją od, nieżyjącego już, taty.
Narzucił ubranie na trzęsącego się Jacka, na co ten uśmiechnął się głupkowato, pijacko, po czym wtulił w kurtkę.
– Pachnie tobą, Maksiu.
– Dobra. Dupa do góry. Mama w domu? – Wbił w niego wyczekujące spojrzenie. Ale gdzieżby tam, Jacek całą swoją uwagę poświęcał wąchaniu Ramoneski. No i jak z takim żyć? Mógłby pić mniej, skoro bozia obdarzyła go tak słabą głową… Ach, zapomniał. Nie bozia, tylko natura. Bozi nie ma dla Jacusia. – Wacuch. – Szturchnął jego łydkę czubkiem glana. – Mama w domu?
– Nie. – I dobrze.
– Ma nockę?
– Ma. – Kochał rozmowy ze swoim pijanym chłopakiem.
– Wróci więc rano, o piątej?
– Bingo.
– To dupa w troki i idziemy na autobus. Już, bo chyba widziałem samochód straży miejskiej! – Podziałało. Nastolatek wstał szybko, przerażony, po czym ruszył do przodu. – Jacek, w prawo… Drugie prawo, idioto. I może trochę prościej, nie zygzakiem…? Och, chodźże tu… – Zrezygnowany objął go ramieniem w pasie, usiłując prowadzić w miarę prosto.
– Wyglądamy jak para pedałów – skomentował Jacek.
– Jesteśmy pedałami – odparł spokojnie, skupiając się na drodze.
– Pedałujemy równo? – Ach, tak. Rob był prawdziwym guru w ich paczce. Co powiedział, było święte, a stwierdzenie „pedałować równo” padało bardzo często przy określeniu homoseksualizmu.
Rob dla znajomych. Robert w dowodzie. Robercik dla mamusi. Pierdolony homofob dla Maksa. Ale czy mu to kiedykolwiek powiedział? A skąd! Nawet nie pisnął, że za nim nie przepada. Nie od dzisiaj wiadomo, że Maksymilian jest sofistyczny. Tylko, kto żyjąc w tym kraju, w wieku XXI, taki nie jest? Takie małe usprawiedliwienie Maksia, dzięki któremu może spać spokojnie.
***
– Kochanie? – Zmarszczył brwi, przysuwając nos bliżej ekranu laptopa i udając, że wcale nie słyszał wołania mamy. – Synku, możesz przyjść?
Pracuję, przecież. Pracuję, no!
Nawet nie odsunął się od biurka, tylko dalej uparcie rozjaśniał w Photoshopie postać dziewczyny na zdjęciu. Wysunął koniuszek języka, przygryzając go nieco, kiedy doszło trochę „myszkowej” roboty. Starannie. Delikatnie. Już prawie. Zaraz będzie idealnie...
– Maksiu, no! – No i rzesz kurwa, musiała! Spartaczył.
Sapnął, odpychając się na obrotowym krześle od swojego stanowiska i wstał pospiesznie. Kiedy podchodził do drzwi złapały go wyrzuty sumienia, jak zawsze. Podczas gdy zajmował się obróbką zdjęć, stawał się nieco nerwowy.
Kochał mamę. To była najważniejsza postać w jego życiu. Nie żaden Jacuś. Nie Furia, czy Batman, ukochane psiaki, które teraz słodko spały w legowisku, tylko mama.
– Tak? – zapytał wchodząc do salonu. Małego, zagraconego pomieszczenia z wysoką szafką biblioteczną tuż przy drzwiach, porastającą kurzem i zawaloną masą przedziwnych rzeczy. Z okrągłym stołem przykrytym poplamionym obrusem. No i ze zdezelowaną amerykanką. Z tego co pamiętał, w katalogu została nazwana Agatą.
Kiedyś, jakieś siedem lat temu, była jeszcze ładna. Niewysiedziana, z niepodartą tapicerką i z niepoobgryzanymi przez psy drewnianymi nogami. Teraz mama przykrywała ją niebieskim kocem w żółto–pomarańczowe psychodelicznie uśmiechnięte słoneczka, bo aż wstyd prawdziwą twarz Agaty pokazać.
Mama, kobieta zjedzona przez ciągły stres i smutek po stracie miłości swojego życia, spojrzała na niego zza swoich drucianych, o nieco babcinym wyglądzie, okularów. Wbiła w niego mocno podpuchnięte i zaczerwienione oczy, w których kącikach kryły się niemałe zmarszczki. Płakała. Nie trzeba być Sherlockiem, a Maks z pewnością nim nie był, żeby to odkryć.
– Mamo? – teraz już jego głos nie brzmiał tak pewnie, jak chwilę temu. Bał się, chociaż sam jeszcze nie wiedział czego.
– Babcia dzwoniła. – A babci prawie nie znał. Mieszkała w małej, zapyziałej mieścince na drugim końcu świata i ciągle zajmowała się gospodarstwem. Czasem tylko odwiedziła wnuczka na święta. Widział ją kilka, może kilkanaście razy w życiu.
– Co się stało? – Bo coś stać się musiało.
– Dziadek dzisiaj w nocy, o czwartej, zmarł na zawał. – Z dziadkiem nie spotkał się nigdy. Chyba, że był wtedy małym Maksiem i z przyczyn oczywistych nie zachował w pamięci tego wydarzenia.
Ale za to bardzo dobrze zapamiętał dziwną wymowę babci.
– Cześć babciu, a dziadek gdzie?
– Gospotarsztwem się zajmuje. Ktosz musi siem zajmowacz.
– Znowu bez dziadka?
– A czo to? Kto to by krowy wydoił?!
– Dziadek został w Łężycach, opiekuje się gospodarstwem?
– Ehe.
Dlatego nie miał za kim płakać. Nie znał tego człowieka, jednak mama wychowała się przy jego boku. Nie mógł tak stać i patrzeć, jak płacze.
Usiadł na Agacie, a ona jęknęła w proteście. Zignorował ją i przytulił rodzicielkę. Kiedyś, kiedy tata umarł, to ona była dla niego oparciem, chociaż sama nie najlepiej sobie z tym radziła. Teraz chciał się jej odwdzięczyć.
– To nie wszystko – powiedziała do jego ramienia. Przełknął ślinę.
– Co się stało? – Znów zadał to samo pytanie, co sprzed kilku minut.
– Jutrzenka zaopatrzyła się w nowe maszyny. Zwolniono połowę ludzi z mojego działu. –
Nie… – Nie mam pracy. –
Proszę, nie. Przecież nie utrzymają się na jego marnych zarobkach z pseudo fotografowania.
– Jutro mogę rozejrzeć się za czymś. – Rozglądał się już przecież. Prócz marnych ulotek za psie stawki, dla niego, ucznia liceum, nie było nic. – Będzie dobrze. Szybko znajdziesz sobie coś nowego. – Wiedział, że to nieprawda.
– Może… Babcia jest sama – zaczęła, a jemu już nie podobało się to. – Może byśmy się tak przeprowadzili? Pomogli jej z gospodarstwem? Co ty na to, Maksiu? – Odsunęła się od niego, uśmiechając szeroko. Gdyby nie zaczerwienione oczy, nie pomyślałby nawet, że mogła płakać. – Góry, las i spokój! I krowy! I pola! Żadnych korków, tłumu ludzi na ulicach, warkotu silników, smrodu spalin…! Chciałbyś, Maksiu? No, synek, co o tym myślisz?
***
– I co? – Poczuł ciepły oddech Jacka na swoim obojczyku. Westchnął, tuląc to jego chude cielsko. Przerzucił swoją nogę na nagie biodro chłopaka, a dłonią przeczesał jego potarganą, pofarbowaną na czerwono, kępkę włosów.
– Co i co? – odparł wymijająco.
– Co z nami? – Z nami…? Co z moim życiem? Ono poza Bydgoszczą nie istnieje.
Milczał. Nie było mu żal zostawiać Jacka. Roba. Szkoły… Gorzej z opuszczeniem miasta. Odcięciem się od cywilizacji. Odnalezieniem w nowym, nieznanym miejscu. W nowych warunkach.
– Babcia nie poradzi sobie sama z gospodarstwem – odpowiedział, dalej bawiąc się włosami, na co Jacek westchnął zadowolony, wydmuchując ciepłe powietrze w szyję swojego kochanka.
– I dlatego musisz?
Czy on czuł do niego coś więcej? Przecież „kocham” nigdy pomiędzy nimi nie padło. Ani żadnego „uwielbiam” i „zależy mi”. Byli, bo byli. Bo fajnie razem, seks przyjemny, umiesz się całować, masz ciepłe ręce. Cały jesteś fajny, to bądźmy ze sobą, okej? Ja pedał i ty pedał. Innych homo nie znam, przecież obracam się w świecie heteryckim.
I tak wyglądał ich związek z perspektywy Maksa. Jedynie przyjemność i zainteresowanie własnymi ciałami.
– Nie chcę – odpowiedział, zsuwając dłoń na jego plecy. Przesunął po nieprzyjemnie wystającym kręgosłupie i zatrzymał ją dopiero na lędźwiach.
– Będę tęsknić – zamruczał chłopak.
– Ja też – odpowiedział, chociaż nie był co do tego pewny.
– Maks? – Jacek wyplątał się z jego uścisku i nachylił nad nim, wpatrując się w niebieskie oczy kochanka.
Coś było nie tak. Może to ten zbyt poważny, jak na Jacusia, ton głosu? Zmarszczył brwi, lustrując uważnie twarz nastolatka. Lekko przekrzywiony nos, niedogolony wąsik nad ustami, aż w końcu oczy. Zdeterminowane. Wściekle brązowe. Ładne.
– Hm?
– Bo ja… – Zaciął się. Osz, wyduś to z siebie, Jacuch. – Nie wiem, tak myślę. I myślę, że to najodpowiedniejsza chwila…
– No? – pogonił, poddenerwowany. Coś mu podpowiadało, że wcale nie chce się dowiedzieć, co takiego kluje się w tej czerwonej łepetynie kochanka.
– Chyba się w tobie zakochałem.
***
Spojrzał na samochód, zielonego Citroena Picasso. Brudnego, z wgniecionymi tylnymi drzwiami ze strony kierowcy i wypalonym, prawym światłem. Za chwilę wsiądzie do niego i spędzi w nim kilka godzin. Zostawi całe życie za sobą i będzie musiał odnaleźć się w nowej rzeczywistości. W jakiejś wiosce na drugim końcu świata.
– Synek, to nie drugi koniec świata… Weźmiesz walizkę?... Tylko Polski. – Podszedł do niej, odbierając wielką, granatową torbę i wpakował ją do załadowanego po brzegi bagażnika.
Wszystkie meble sprzedali razem z mieszkaniem. Biurko taty, które kilka lat stało nieruszone w sypialni mamy, stół, krzesła, łóżka… Wyjeżdżali jedynie ze swoimi rzeczami i z perspektywą, że będą meble mieć u babci. Babcia zapewni im wszystko. Na pewno?
– A jaka to różnica? Koniec Polski, czy świata, jeden pies. – Wzruszył ramionami.
Właśnie, psy. Otworzył tylne drzwi i krzyknął:
– Batman, Furia, pakować się. – Nigdy nie spotkał mądrzejszych stworzeń. Może to trochę samolubne, bo to przecież jego zwierzęta, ale trzeba przyznać, że owczarek szwajcarski i pseudo owczarek niemiecki, który tak naprawdę był krzyżówką wszystkich ras, były niezwykle bystre. Może to lata pracy, jaką z nimi wykonał, a może po prostu trafiły mu się dwa skarby? Albo jeden skarb. Z Batmanem przecież bywało różnie, raz słuchał, raz nie.
Psy zajęły miejsca; samiec za kierowcą, suka za pasażerem. I czekały, wbijając swoje psie spojrzenia w Maksa. Ale czego chciały?
– Pasy, synku. Przypnij im, w razie co. – Ach tak. Mądre psiska.
„I co? Jedziesz już? Ja już tęsknię. Mam nadzieję, że będziesz mnie odwiedzać. Kocham cię.” – Czy teraz tak będzie zakończony każdy esemes od Jacka? Ckliwymi słówkami? Och nie, proszę. Przecież to nie na psychikę Maksa. To dla niego za dużo. Raz, okej, przeżyje. Jacuś się w nim zakochał, ale świat nie zawalił się. Można funkcjonować dalej. Drugi. Jest dziwnie. Trzeci. Bardzo dziwnie. Czwarty. No rzesz kurwa mać!
Maksymilian miał wyrzuty sumienia. Traktował Jacka jak przygodę. Zabawkę do seksu, na której można dać upust buzującym hormonom. Przecież byli nastolatkami. Spuszczali się czasem od samego pocierania i tylko o seks im chodziło, a przynajmniej tak mu się wydawało. On najwidoczniej widział w tym coś więcej.
Może dobrze, że opuszcza Bydgoszcz?
Nie. Przeraża go wizja życia w zapomnianej przez świat wiosce. Łężyce… Co to za nazwa w ogóle?
– Co tak wpatrujesz się w ten telefon? – zapytała, nie odrywając wzroku od drogi.
– A nie, nic.
– Weź tam, z tyłu, bo Batman zaczepia Furię… No Maksiu, weź, no. Bo przecie prowadzić nie mogę.
Westchnął. Nie chciał. Tak bardzo nie chciał wyjeżdżać.
– Batman, spokój.
Krajobraz zza szyby citroena zmieniał się, dobitnie mu przypominając, że to już nie Bydgoszcz. Nie Pomorze. Nie Kujawy. Pagórki, które widział w oddali mieniły się jesiennymi kolorami; żółte, czerwone, pomarańczowe i różowe plamy wyglądały magicznie na tle zachodzącego słońca. Nad nimi unosiła się mgła, tworząc wrażenie dymu. Mieszała się z białymi obłokami i promieniami słonecznymi. Widok piękny. Taki, jakiego nie zobaczyłby w swoim mieście czy województwie, a jednak nie zachęcał go.
Sięgnął po etui, z którego wyciągnął aparat. Zdjął osłonkę na obiektyw i włączył go. Skoro już tu jest, może to wykorzystać. Mama akurat zatrzymała się na światłach, znajdowali się w jakiejś mieścince. Z lewej strony budynki: małe domy i kamienice, z prawej pola i jesienne góry.
Zsunął szybę w dół. Ustawił odpowiednio swoją lustrzankę. Poprzestawiał ustawienia i jedno zdjęcie. Teraz bliżej. Drugie zdjęcie. Trochę dalej. Kolejne zdjęcie. A teraz inaczej. Weźmy ciemniej.
– Ruszamy – oznajmiła mama. Westchnął. Zamknął okno, włożył aparat do etui i wsunął pod nogi. To by było na tyle z jego fotografowania.
Stacja Bliska jest wszędzie. Nawet na takim zadupiu, w jakim są teraz. Dokoła pola, lasy, pola, góry. I jeszcze trochę pól. I krowy. Muczące. Brązowe. Z rogami. Zupełnie różne od tych, które widuje się na wsiach w kujawsko–pomorskim.
Odetchnął ciężko, wypuszczając psy z samochodu. Furia, owczarek szwajcarski zamachała szaleńczo ogonem i usiadła tuż przy jego nodze, w oczekiwaniu na przypięcie smyczy, a Batman, jak to na superbohatera przystało, chodził swoimi ścieżkami, więc pognał w łąkę, prosto do krowy. Kurwa.
Batman, cholero ty jedna, ta mućka nie potrzebuje od ciebie pomocy! Sama cię prędzej pogoni, idioto!
– Batman! Noga! – Pies zatrzymał się. Obejrzał. No tak, zapomniał się. Stulił uszy, jakby prosił o przeproszenie i zawrócił. Idzie powoli, przepraszającym krokiem. Maks pokręcił głową, uśmiechając się pod nosem, rozbawiony. Ich imiona to paradoks. Furia jest ułożonym psiskiem. Może i młoda, ale usłuchana i zapatrzona w niego, jak w obrazek. A Batman? Powinien go słuchać, prawda? Przynajmniej tak sugeruje jego imię.
Przypiął smycze do ich obroży, idąc w stronę łąki, gdzie pasły się krowy. Widział, jak mama wraca ze sklepu Bliskiej, trzymając w dłoniach jakieś batony i kawę.
– Na pewno chcesz tylko Góralka? – zapytała, podchodząc do niego, na co pokiwał głową, odbierając od niej przekąskę. Furia właśnie załatwiała swoją potrzebę, Batman z pasją wąchał jakąś wielką kupę innego psa, a on jadł Góralka w tych przyjemnych okolicznościach. Czekoladowego, żeby było jeszcze ciekawiej.
Odwrócił się do zwierząt tyłem, spoglądając na mamę przeżuwającą Twixa. Popiła go kawą, po czym westchnęła ciężko.
– Długa droga jeszcze przed nami – powiedziała, gdy już przełknęła. Potaknął.
– No – odmruknął jedynie i dojadł swojego batona, po czym wcisnął papierek do kieszeni.
Spojrzał z przerażeniem na stare, rozsypujące się już pegieery. Wybite szyby, otwarte szeroko, rozwalone, drewniane drzwi i zarastające jakimś zielskiem ściany. A dookoła pustka, same pola i góry. Żadnej żywej duszy. Przełkną ślinę, kiedy samochód minął opuszczone budynki wyglądające jak z horrorów. Przypomniał mu się film o Czarnobylu,
Chernobyl Diaries. Wtedy, kiedy siedział na sali kinowej, wydawał mu się śmieszny, nie było w nim nic strasznego, a nawet nawiedziły go myśli, że chciałby odwiedzić Prypeć. Teraz jednak, gdy widział te budynki, kiedy chwilę temu na nie spoglądał, w tę nieprzeniknioną ciemność w oknach, na te, jakby zapraszająco otwarte drzwi, przebiegły go dreszcze. Dobrze, że minęli pegieery. Teraz może skupić się na brzydkich przystankach autobusowych. Ich drewniane, spadziste daszki przywodziły na myśl góralskie chatki i to podobało się Maksowi. Gorzej jednak z ich stanem: pełne śmietniki, rozwalone ławki, wysprejowane ścianki. Pomyśleć, że kiedyś narzekał na bydgoskie przystanki.
– Zaraz będziemy – oznajmiła mama. Westchnął i nie odpowiadając, odwrócił się do tyłu, sprawdzając sytuację psów. Spały grzecznie, zupełnie nie przejmując się tym, że świat ich właściciela za chwilę, kiedy dojadą do babci, legnie w gruzach. Furia tylko sapnęła coś pod nosem, wtulając swój pyszczek w szyję Batmana.
Minęli sklep ABC, a on zdziwił się i odwrócił, jakby nie był do końca przekonany w to, co widział. Sklep ABC na takim zadupiu?
Pewnie właśnie znajdowali się w centrum Łężyc. Jakiś kościół, dalej „Świetlica mieszkańców Łężyc” i… to by było na tyle. Ale czego miał spodziewać się po górskiej wiosce? Przejechali jeszcze obok ośrodka wypoczynkowego U Anny. Cywilizacja jest, to najważniejsze. I sklep ABC, też przecież ważne.
Jakaś staruszka szła pod górkę, zawinięta w kwiecistą chustkę. Obróciła się, spoglądając na samochód, a kiedy ją mijali, uniosła dłoń i ze słodkim uśmiechem, jak to na staruszkę przystało, pomachała im. Widać, nieczęsto mają tu przejezdnych, pomyślał ze zgrozą.
Wysiadł ze samochodu. W końcu. Przeciągnął się i ziewnął. Takie podróże nie były dla niego.
– Całkiem inne powietrze, prawda? – Prawda, przyznał w myślach, oddychając głęboko.
Wzrok Maksa zatrzymał się na dwupiętrowym, białym domku ze spadzistym, czerwonym dachem. Ładny, stwierdził. Jego spojrzenie powędrowało dalej, na oborę, z której dobiegały odgłosy muczenia krów. Czy nie powinny być o tej godzinie na łące?
Dopiero jednak, kiedy zauważył pomarańczowoczerwone góry w oddali, na chwilę przestał oddychać. Pagórki zdawały się wyrastać zza domu babci, a jesień nadawała im pięknych kolorów, które w zestawieniu z czystym błękitem nieba, wyglądały imponująco. Niemal od razu sięgnął po aparat, zapominając o psach, które czekały na wypuszczenie. Musiał to uwiecznić, musiał.
Pierwsze zdjęcie. Drugie. Trzecie i… Zaraz, co to? Na najbliższym ze wzniesień dostrzegł dym. Z pewnością jednak nie taki, jaki widuje się podczas pożaru. Zmrużył oczy. Pagórek nie znajdował się daleko, był nawet w stanie dostrzec korony drzew, nad którymi unosiły się szarawe obłoki. Zupełnie, jakby ktoś tam mieszkał, a dym wydobywał się z komina.
– Dzieczaćki moje, dzieczaćki! Jeszteście!