Blask księżyca 3
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 01 2011 11:37:57
W pokoju nie było okna, a spod stropu wydobywało się wciąż jednakowo przytępione światło. Straciłem rachubę czasu. Mogłem liczyć go na podstawie "załatwianych" klientów albo przynoszonych posiłków, ale zarówno jedno jak i drugie było bezsensem, ponieważ i klienci i posiłki pojawiały się nieregularnie. Co do przewijających się przez moje łóżko mężczyzn rachubę straciłem koło dwunastego, czy trzynastego. Pojawiali się na tzw. "szybki numerek" albo na całą noc, byli delikatni albo brutalni, ale od każdego dostałem pokaźną sumę pieniędzy. W niedługim czasie zgromadziłem prawie 10 000 secrów, w czerwonej aksamitnej sakiewce ukrytej za wezgłowiem łoża. Za taką sumę mógłbym sam zamieszkać na Błękitnych Wzgórzach. Nie starczyłoby tego może na długo, na przykład na parę dni, tak, żeby napsuć trochę krwi kilku wysoko postawionym, dla których, jak mawiał Cahen, byliśmy czymś gorszym od psów. Na wspomnienie brata łzy zakręciły mi się w oczach. Jak on by zareagował na to, czym się stałem. Pomijając poniżający znak wypalony na piersi, musiałem zarabiać własnym ciałem. Gdyby był ze mną owego feralnego dnia, gdy dałem się złapać nie musiałbym być kurwą. Gdyby był ze mną odeszlibyśmy z tamtej uliczki zostawiając za sobą ciało Kura z sercem przebitym mieczem. Ale Naher Cahen'a nie było ze mną. . . - wróciłem pamięcią do wydarzeń mających miejsce tydzień przed moim pierwszym spotkaniem z Kurem, który zrobił ze mnie dziwkę.



***



Księżyc nie pokazał się tamtej nocy nad miastem. On wiedział, że niektórzy chowają się pod osłoną nocy i nie trzeba im przeszkadzać. Z nieba zasnutego chmurami lały się strugi wody. Siedziałem pod ścianą jednego z domów ciężko dysząc, a nade mną pochylał się Cahen
- Jeszcze tylko troszeczkę Nay - mówił cicho - Przed świtem będziemy na Bagniskach.
- Ale ja już nie mogę Cahen - pociągnąłem nosem - Biegniemy już tak długo. . .
- Musisz braciszku. Jeżeli dorwą nas na Błękitnych Wzgórzach to koniec.
- Nie mogę. . .
- No chodź. Chodź!
Miałem dosyć, ale posłusznie wstałem i pobiegłem za Cahenem. Całe szczęście, że biegliśmy w dół a nie pod górę, bo wtedy na pewno nie dałbym rady. Kiedy dobiegliśmy do granicy Bagnisk słońce świeciło nam w plecy. Zatrzymaliśmy się w głębi lasu. Cahen oddalił się, by po chwili wrócić ciągnąc za sobą pęk gałęzi. Zrobił z nich coś w rodzaju niskiego szałasu do którego obaj się wczołgaliśmy. Przysunąłem się do niego kładąc mu głowę na piersi.
- Jesteś rozpalony - stwierdził przykładając policzek do mojego czoła - Jak się czujesz ?
- Zzzimmno mmmi. . .
- Poczekaj zaraz się rozgrzejesz. - przycisnął mnie mocno do siebie, otulając szczelnie swoim płaszczem - Przepraszam za wczoraj. Nie powinienem był cię ciągnąć ze sobą.
- Przecież to ja chciałem iść. . .
- Nie powinienem się zgadzać. To był ostatni raz. I nie pomogą prośby ani płacz. Rozumiesz ?
- Jesteś zły ? - spytałem cichutko
- Nie. Po prostu martwię się o ciebie.
- Kocham cię Cahen.
- Ja ciebie też braciszku. - Zasnąłem wtedy z głową na jego ramieniu. Pod wieczór czułem się znacznie lepiej, natomiast z Cahenem działo się coś niedobrego. Był blady, miał głębokie cienie pod oczami i zataczał się chodząc. Zmusiłem go, aby się położył. Przez pół nocy majaczył, krzyczał przez sen i rzucał się na posłaniu. Jego czoło było gorące, a włosy mokre od potu. Podjąłem wtedy pierwszą samodzielną decyzję. Przypasałem sobie jego miecz, chwyciłem go pod ramiona i powoli ruszyliśmy w górę, w stronę miasta leżącego u stóp błękitnych wzgórz. Znałem tam jednego jedynego człowieka, który mógł mi pomóc. Miał na imię Czacza i był wysoko urodzonym Aszytą. Kilka dni wcześniej spotkałem go na Bagniskach. Był przemoknięty, brudny, głodny i nie mógł znaleźć drogi powrotnej - błąkał się po lasach już czwarty dzień. Bez słowa odprowadziłem go pod obrzeża miasta. On również nie odezwał się ani razu. Kiedy na horyzoncie pojawiły się zabudowania odwróciłem się i ruszyłem z powrotem.
- Jestem Czacza! - krzyknął za mną - Odwdzięczę się!
- . . . - nie odwracając się podniosłem rękę w geście podziękowania
- Niech cię bogowie prowadzą. . . - usłyszałem jeszcze za sobą.
Tego samego dnia spytałem Cahena o Czaczę. Cahen znał wszystkich mieszkańców Zagórza. Czacza był jednym z Aszyckich dygnitarzy. Jego dom był ogromny i znajdował się na samym obrzeżu miasta. Aszyta pełnił funkcję wyższego kapłana miał więc duże wpływy zarówno u Kurów jak i Farsów. Właśnie do niego udałem się tej nocy. Spocony i zasapany na wpół dowlokłem, na wpół doprowadziłem Cahena do linii granicznej miasta. Rozejrzałem się bezradnie. Dla mnie wszystkie budynki wyglądały niemal jednakowo.
- Cahen, który to dom? - potrząsnąłem nim, by otworzył oczy. Powiódł dookoła nieprzytomnym spojrzeniem, po czym zamknął powieki. Potrząsnąłem nim drugi raz powtarzając pytanie. Niepewnie wskazał ręką na jeden z większych, bardziej ozdobnych budynków. Odmówiłem w myślach dość przekonywującą modlitwę, prosząc aby był to ten właściwy, po czym powiodłem słaniającego się Cahena w jego kierunku i załomotałem do bramy. Kiedy przez dłuższą chwile nic się nie działo, powtórzyłem czynność, tym razem bardziej energicznie. Wielkie odrzwia otwarły się nieco, ukazując twarz odźwiernego - Keity, mniej więcej w wieku Cahena. Na jego obliczu odmalowało się przerażenie, spróbował zamknąć wrota, ale naparłem na nie całym ciałem, wspomagany dodatkowo ciężarem brata, wskutek czego otworzyły się całkowicie, a my dosłownie wpadliśmy na podwórze. Cahen jęknął głucho i zwinął się w kłębek, chciałem podejść do niego, ale gdy tylko podniosłem się na kolana, na podwórcu pojawiła się straż. Kilkunastu osiłków, w ciężkich płytkowych pancerzach otoczyło nas ciasnym kołem, natomiast jeden z nich podszedł do mnie, ostrzem obnażonego miecza celując gdzieś w moje żebra.
- Co my tu mamy? - warknął mierząc mnie spojrzeniem od stóp do głów
- Ja tylko. - kątem oka zauważyłem nieznaczny ruch gdzieś po lewej stronie i potężne kopnięcie posłało mnie twarzą w kurz pokrywający dziedziniec
- Pozwoliłem ci się odezwać? - dowódca straży uśmiechnął się ironicznie
Podniosłem się na klęczki, ocierając stróżkę krwi, sączącą się z rozbitej wargi. Jeden ze strażników zbliżył się do Cahena i trącił go czubkiem buta. Gdy nie dostrzegł reakcji, schylił się i chwycił leżącego za włosy, chcąc przyjrzeć się jego twarzy.
- Zostaw go!!! - krzyknąłem podrywając się na nogi. Wystartowałem z przysiadu i z rozpędu całym ciężarem uderzyłem w mężczyznę, pozbawiając go równowagi. Potoczyliśmy się obaj po piachu. Gdy otrząsnął się z zaskoczenia, chwycił moje nadgarstki i mocno wykręcając ramiona za plecy przycisnął mnie twarzą do ziemi. Szarpałem się rozpaczliwie, widząc bokiem jak inni gwardziści zbliżają się do Naher Cahena. Ten, który mnie trzymał zwiększył dźwignię na ramię tak, że niemal połamał mi obojczyki. Krzyknąłem przeraźliwie.
- Co tu się dzieje? - dobiegł gdzieś z tyłu rozsierdzony głos - Co to ma znaczyć?
- Jakieś obdartusy panie. - strażnik jednym szarpnięciem podniósł mnie na nogi i stanąłem twarzą w twarz z rozbudzonym Czaczą . Ten przez chwilę wpatrywał się we mnie uważnie, rozpoznał mnie. Podniósł rękę i zamaszyście spoliczkował dowódcę straży, który z zaskoczenia puścił moje nadgarstki. Przyklęknąłem przy nieprzytomnym Cahenie i mocno objąłem go ramionami.
- Będzie dobrze. - powtarzałem w kółko, usiłując przekonać sam siebie. Słyszałem jak Aszyta wymyśla gwardzistom za niestosowanie się do poleceń, po czym czyjeś silne dłonie zdecydowanie odsunęły mnie od brata.
- Długo jest w takim stanie? - spytał łagodnie Czacza, pochylając się nad Cahenem
- Kilka godzin - odpowiedziałem cicho - Ale pogarsza mu się..
- Dobrze. Zobaczę, co mogę dla niego zrobić. - skinął na strażników, którzy ostrożnie podnieśli nieprzytomnego i podążyli w kierunku budynku - Chodź ze mną - rzucił i ruszył za nimi.
Posłusznie udałem się do budynku. W środku wydawał się jeszcze większy niż na zewnątrz, nie rozglądałem się jednak, maszerowałem szybko usiłując dorównać tempem Aszycie.
- Jak ci na imię? - spytał krótko
- Neel Nahayeen - przedstawiłem się - To mój brat Naher Cahen.
- Mówisz, że to trwa już kilka godzin, czy twój brat jadł albo pił coś czego nie znał
- Nie. Nie wiem - poprawiłem się, przecież nie byłem przy nim cały czas
- Zobaczymy. - Czacza westchnął i wszedł za gwardzistami do jednej z komnat.
Cahena położono na łóżku i pospiesznie zdjęto z niego ubranie. Stałem z boku przyglądając się temu. Kiedy Cahen został jedynie w spodniach Aszyta wyciągnął nad nim obie ręce skierowane otwartymi dłońmi w dół. Powoli przesunął ręce wzdłuż jego ciała. Zatrzymał je mniej więcej na wysokości pasa. Westchnął. Zamknął oczy ściągając brwi. Po chwili wokół jego dłoni zaczęło gromadzić się białe światło, które jakby spłynęło na brzuch chorego. Cahen wyprężył się, na jego czoło wystąpił pot, usta otwarły się wydając krzyk. Taki krzyk słyszałem pierwszy raz w życiu. Błyskawicznym ruchem wysunąłem miecz z pochwy, aby móc w razie czego unieszkodliwić Aszytę. W tym momencie poczułem oplatające mnie czyjeś ramiona. Jeden ze strażników Czaczy objął mnie mocno i siłą wyciągnął z pomieszczenia.
- Nie przeszkadzaj panu. On uzdrowi twojego brata.
- Ale Cahen tak krzyczy. . . - szepnąłem
- To zawsze jest bolesne, ale twojemu bratu nie stanie się krzywda. - mówił cichym spokojnym głosem. Ufałem mu. Wypuściłem miecz z dłoni. Upadł na podłogę z głośnym brzękiem. Ciężko oparłem się o ścianę, by po chwili zsunąć się po niej do siadu. Nie słyszałem kiedy Czacza opuścił pokój. Zauważyłem go dopiero, kiedy położył mi rękę na ramieniu.
- Zrobiłem co mogłem. - powiedział cicho - Nie wiem czy twój brat to przeżyje. Nie wiem jaka choroba go dręczy. Czy moje zabiegi poskutkowały okaże się dopiero za jakiś czas. Wracaj do domu Neel Nahayeen. Kiedy on będzie czuł się lepiej odeślę go również. Jeżeli nie zjawi się za dziesięć dni przyjdź tutaj, ale nie wcześniej. . .
- Dziękuje Czacza. Będę twoim dłużnikiem.
- Nie. To ja spłacam swój dług. Idź już Neel Nahayeen i niech cię bogowie prowadzą. - podał mi rękę na pożegnanie i odszedł. Strażnik podniósł mój miecz i podał mi go rękojeścią naprzód.
- Twój miecz. Mam nadzieję, że twój brat wyzdrowieje.
- Neel Nahayeen - wyciągnąłem rękę
- Cas Sayeer, ale mów mi Sar.
- Do zobaczenia Sar.
- Żegnaj Neel Nahayeen.
Schowałem miecz do pochwy i naciągnąwszy kaptur głęboko na oczy opuściłem dom Czaczy. Z niecierpliwością oczekiwałem na powrót brata. Każdej nocy szedłem z nową nadzieją do rogatek miasta, ponieważ musiałby tamtędy przechodzić. Jednak mijał tydzień a Cahena nie było. W dniu, w którym spotkałem Kura zapuściłem się dalej niż powinienem. Wolni Keici nie byli mile widzianymi gośćmi w Zagórzu. Traktowano nas tu jak intruzów, dlatego nigdy nie przebywaliśmy tam w dzień. Noc była równie niebezpieczna, ale w nocy po ulicach nie kręciło się tylu ludzi. Miałem pecha trafiając na Kura. . .