Miasteczko na końcu świata 4
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 01 2011 11:20:25
Rozdział IV: Zazdrość i nieposłuszeństwo
Zapomniał. Najzwyczajniej w świecie zapomniał!
Teraz biegł na łeb, na szyję przez ten cholerny las, przyciskając sobie dłoń do krwawiącej nogi. Przeklęty chowaniec i jego obrzydliwe, ostre jak żyletki rogi… Przebiegając przez polankę, dostrzegł jak ciemne chmury zaczynają się rozrzedzać, ukazując wielki, biały księżyc.
W pełni.
Miał nadzieję, że nie natknie się na księdza. Nie miał wątpliwości, że gdyby się teraz spotkali to Zack nie wyszedłby cało z tego spotkania. Varela na pewno nie odpuściłby okazji, aby go ugryźć. Posługiwał się wyłącznie instynktem, nawet jakiś czas przed przemianą. Były to, co prawda tylko cztery godziny, lecz Reeve był wystarczająco pewny, że ojciec nie musiałby mieć powodów do ataku. I jego znajomi też. O ile dobrze pamiętał ich "spotkanie" odbywało się przy kamiennym kręgu, gdzie kiedyś przesiadywały chowańce. Teraz było to miejsce nocnych schadzek ludzi, którzy w mniej lub bardziej brutalny sposób zarazili się likantropią.
Zack uważał, że nie ma na świecie nic gorszego, niż bolesne przemienianie się w zwierzę.
Wybiegł z puszczy i wyminął przycupniętego w zaroślach chowańca. Zwolnił, lecz istota tylko spojrzała na niego przelotnie, po czym pomknęła w stronę, z której wyszedł lekarz. To samo zrobiło kilka innych potworów. Zacharias zauważył, że otaczały one dom, ale były tak dobrze ukryte, iż nikt nie byłby w stanie ich dostrzec.
Pilnowały go - pomyślał doktor i oparł się o pień drzewa, aby złapać kilka głębszych oddechów.
Trawa zaszeleściła złowieszczo, a w lesie rozległo się pierwsze, długie wycie. Nie wyjdą stamtąd. Puszcza to ich azyl i pod żadnym pozorem nie można było do niej wchodzić. Chyba, że akurat miało się kaprys, żeby zostać wilkołakiem - to całkowicie zmieniało postać rzeczy.
Zacharias zastanawiał się, jak to możliwe, że mieszkańcy Bloodycross są jeszcze "ludzcy". I czym właściwie żywią się wilkołaki. Są zbyt duże, aby posilić się chowańcem, czy jakimś zającem, a w ostatnich latach nie zaginęła ani jedna osoba. I żadna też nie została pogryziona. To było całkiem wygodne. Zack nie wiedział, co mógłby powiedzieć rodzinie pokrzywdzonego, zresztą przypuszczał, że ofiara nawet by nie przeżyła. Jeśli jakimś cudem udałoby jej się wymknąć ze szponów tych bestii to lekarz sam byłby zmuszony ukrócić cierpienia pogryzionego. Nie mógł przecież dopuścić, aby jakakolwiek prawda wyszła na jaw; czy to wilkołaków, czy wampirów. Zarażeni likantropią powinni mu podziękować za tę wspaniałomyślność.
Teraz jednak nie miał sposobności, aby z nimi "porozmawiać". Podczas pierwszych chwil od przemiany stają się niezwykle agresywni. Zdarzały się momenty, kiedy Zacharias obawiał się ich bardziej niż tego rogatego chowańca i bardzo żałował, że mieszka tak daleko od innych zabudowań. Wampiry go nie ochronią, a Heaven był stanowczo zbyt leniwy, żeby wyjść do lasu i zrobić w nim należyty porządek.
A teraz w dodatku Zack miał na wychowaniu tego smarkacza, który może okazać się tak głupi, że którejś nocy wyjdzie z domu, aby poobserwować księżyc w pełni. Ciałem lekarza targnął potężny dreszcz. To MOGŁO się stać.
Przeczesał włosy palcami i znów podjął wędrówkę do swojej rezydencji. Księżyc oświetlał mu drogę i poniekąd pozwalało to nie wpaść w jakąś błotnistą kałużę, ale na pewno nie zapewniało bezpieczeństwa. Coś kotłowało się w gąszczu na skraju lasu i Zack to doskonale słyszał. To było coś bardzo dużego. Czuł jak ziemia dudniła pod jego stopami, lecz bał się odwrócić. Próbował wmówić sobie wszystko, nawet, że to jakiś nie do końca ukształtowany chowaniec, ale złowieszcze warczenie odwiodło go od tej tezy. Zatrzymał się i zupełnie nieświadomie odwrócił.
Ku niemu kroczyła prawdziwa bestia. Długie, pokryte szarą sierścią nogi miażdżyły nawet przydrożne kamienie, a wielkie łapy uzbrojone w niezwykle ostre szpony młóciły powietrze z głośnym świstem, niszcząc niższe gałęzie drzew. Żółte oczy świeciły i były jedynym widocznym elementem pyska, gdyż cień zakrywał wszystko pozostałe. Prawie wszystko. Dokładność, z jaką działał Zacharias podczas każdego zabiegu nauczyła go, badania wszystkiego z każdym, nawet najmniejszym szczegółem. I dlatego to zobaczył. Światło księżyca oświetlało różową bliznę, przecinającą prawą skroń wilkołaka. Zack przełknął głośno ślinę.
Idzie potwór, który w imię Boga pragnie przelać krew największego heretyka w miasteczku.
Ojciec Varela.
Lekarz zaczął się cofać, a kiedy zdał sobie sprawę, że w ten sposób nic nie zdziała i przede wszystkim - daleko nie ucieknie - odwrócił się i popędził przed siebie, nawet nie zwracając uwagi, że jego schludny jak zawsze strój staje się nosicielem błota i wszelkiego innego brudu, zamieszkującego kałuże. Wilkołak zawył, a ziemia zaczęła jeszcze mocniej dudnić. Doktor przyspieszył, nie chcąc stać się kolacją, ani - broń Boże! - takim samym potworem jak ksiądz.
Zack - wbrew temu, co sądził duchowny - był pod każdym względem zrównoważony i nigdy nie podejmował zbyt pochopnych decyzji, ani nie działał kierowany impulsem. Teraz jednak nie miał wyjścia. Potwór był coraz bliżej, a sądząc ze sposobu poruszania się to do najzgrabniejszych nie należał, więc trudno będzie mu zrobić zwrot. A rola Zachariasa polegała jedynie na wykonaniu padu. Problem w tym, że wszędzie było błoto, za którym lekarz raczej nie przepadał.
Nie wydolę na pralnię - pomyślał ze zgrozą i rzucił się na ziemię w momencie, gdy wielka łapa przecięła powietrze, unikając głowy Zachariasa o kilka centymetrów.
Tak jak podejrzewał doktor - bestia przebiegła nad nim i nie miała zamiaru już się zatrzymać. Zack uniósł się na łokciach i obserwował jak potwór mija jego dom i wbiega w gęste zarośla, za którymi znajdowała się wydeptana przez zwierzęta ścieżka, prowadząca nad strumień. Lekarz odwrócił głowę w stronę prawie niewidocznych, górskich szczytów i zastanowił się, czy powinien dzielić się tą informacją z wampirami. One cały czas sądziły, że kryjówka wilkołaków jest w puszczy, gdyż właśnie tam działy się najbardziej niepokojące rzeczy. Nie mieli bladego pojęcia, iż lasem rządzą chowańce, a miejscem, gdzie przesiadują te wilcze bestie podczas pełni są góry.
Zacharias podniósł się ciężko z ziemi, a właściwie z błota i wolnym krokiem ruszył w stronę domu. Droga obok rezydencji jest regularnie używana przez wilkołaki, a on nawet o tym nie wiedział! Wzdrygnął się mimowolnie, kiedy uświadomił sobie, że właściwie, co miesiąc był narażony na bezpośredni atak! Postanowił, iż jeśli jeszcze raz złoży wizytę rogatemu chowańcowi to poprosi go o jakąś ochronę. Nawet, jeśli byłby zmuszony do końca życia służyć jako jego smoczek.
*
Nie pamiętał tego, co zdarzyło się zeszłego dnia, a właściwie nie potrafił stwierdzić, które z tych wydarzeń były snem, a które jawą. Leżał w łóżku zupełnie nagi, lecz dotykając swojej skóry zauważył, iż jest ona niezwykle gładka i pachnie kwiatami. Była również o kilka tonów jaśniejsza, a więc kąpiel na pewno nie była przywidzeniem. Mimo, że czuł się okropnie zażenowany wyłącznie o tym myśląc, to jednak nie potrafił ukryć delikatnego uśmiechu. Te wszystkie rzeczy, które się wokół niego działy były niezwykle miłe. Nie dość, że jego wuj go przygarną i zapewnił dach nad głową, to jeszcze tak bardzo o niego dbał. Tak samo jak ojciec Varela…
Nagle coś mu się przypomniało. Wyskoczył szybko z łóżka i podszedł do okna, z którego była widoczna wieżyczka kościoła. Było jasno, a wszędzie jak okiem sięgnąć rozciągała się gruba warstwa mgły. Słońce mogło wzejść już kilka godzin temu, lecz panowało tak duże zachmurzenie, iż trudno było stwierdzić, na jakiej było pozycji. Jednak Aaron był pewien jednego.
Zaspał.
Czym prędzej wyjął z torby najbardziej schludne ubranie, nałożył je i szybko zbiegł po schodach. W okrągłym holu czekał na niego Zacharias, zwabiony głośnym zachowaniem swojego podopiecznego. Aaron zwolnił kroku. Wiedział, że ksiądz i wuj nie żywią do siebie sympatii, więc żeby nie wydało się dokąd idzie, musiał naprawdę uważać. A zrywanie się z łóżka i głośne tłuczenie się po schodach na pewno nie wyglądało zbyt naturalnie. Bo kto niby spieszy się, aby obejrzeć z rana jakąś wieś? Musiał znaleźć NAPRAWDĘ dobrą wymówkę…
- Dokąd to ci się tak spieszy? - zapytał Zack, krzyżując ręce na piersi.
- Ja chciałem po prostu wcześniej wstać, żeby pospacerować trochę po miasteczku… - powiedział cicho chłopiec. - No, bo gdybyś później miał dla mnie jakieś zajęcia, wuju…
- Dziś jest niedziela. - zaakcentował ostatnie słowo, jakby było nie dość oczywistym, żeby Aaron sam mógł zdać sobie sprawę z aktualnego dnia tygodnia. - I nawet, jeśli nie wierzę w Boga to sądzę, iż dzisiaj nie należy pracować.
Młodzieniec zarumienił się nieznacznie i spuścił głowę. Widok ten był dla Zachariasa niezwykle rozczulający, jednak nie dał tego po sobie poznać. Nie mógł pozwolić, aby dzieciak zaczął wyobrażać sobie niewiadomo, co tylko, dlatego, że raz czy dwa udało mu się podejść Zacka na słodki rumieniec.
- Ale skoro chcesz pooglądać tę wieś, to ci nie zabraniam. - rzekł w końcu Reeve i wrócił do kuchni, aby dokończyć śniadanie.
Aaron ukrył uśmiech pod pretekstem ziewnięcia. Udało mu się wykiwać tak inteligentnego człowieka; był z siebie naprawdę dumny.
*
Zaklął soczyście, kiedy taca, na której miał ustawić wino wypadła mu z rąk. Dłonie trzęsły mu się niemiłosiernie, a w dodatku ten gówniarz pełniący rolę ministranta przepadł gdzieś z ukochaną córeczką kierownika poczty, jakby zupełnie zapomniał o bożym świecie!
Mężczyzna opadł ciężko na fotel i zakrył twarz dłonią. MUSIAŁ dzisiaj poprowadzić mszę i nikt go w tym nie wyręczy, jednak jego zdenerwowanie było spowodowane czymś innym. Dużo gorszym.
Jak przez mgłę pamiętał to, co wydarzyło się zeszłej nocy. Przemiana była wyjątkowo bolesna i chociaż już przywykł do tego rodzaju cierpienia to jego "druga strona" wpadła w szał, a kierowana jedynie instynktem zupełnie zapomniała o ostrożności. I oczywiście dała się ponieść emocjom. Nieskrywana niechęć do lekarza i wizja młodego Aarona w jego ramionach tylko podsyciły gniew, przez co zamiast czekać aż Reeve zejdzie z drogi, pognał wprost na niego i zdradził cel swojej podróży. Teraz Zacharias wie, że wszystkie wilkołaki ukrywają się w górach, a jeśli zdradzi ten sekret wampirom będzie bardzo niedobrze. Jednakowoż pozostał miesiąc; do tego czasu na pewno zdoła obmyślić jakiś plan.
Z zamyślenia wyrwało go niepewne pukanie do drzwi. Zdziwił się, gdyż nikt nie odwiedzał go tuż przed mszą, a na pewno nie był to ministrant. Nawet on nie był tak głupi, aby przychodzić do księdza, gdy ten akurat miał jeden ze swoich "gorszych dni". Podszedł do drzwi i otworzył je, a kiedy ujrzał gościa jego oblicze rozjaśniło się.
- Aaron! - uśmiechnął się, zapraszając chłopca do środka. - Sądziłem, że spotkamy się dopiero podczas mszy.
- No, bo ja myślałem, że się spóźniłem… - wymruczał speszony. - Trochę za późno się obudziłem i nawet nie spojrzałem na zegar…
Zerknął niepewnie na księdza, a jego usta rozciągnęły się w mimowolnym uśmiechu. Duchowny pogłaskał go po głowie i zamknął drzwi, aby nikt im nie przeszkadzał. Skoro parafianie mogą spóźniać się na nabożeństwo to, czemu jego ma to nie dotyczyć? Przecież jest takim samym człowiekiem jak oni! A przynajmniej częściowo.
Aaron oparł się o blat stołu i zaczął oglądać wspaniałe obrazy, przedstawiające jakąś damę i ukrzyżowanego mężczyznę. Pierwszy raz w życiu widział coś równie wspaniałego i mimo, iż nie wiedział, co to może oznaczać to był naprawdę zachwycony. Nigdy nie odważyłby się wejść samemu do kościoła i gdyby nie zobaczył ojca w oknie niewielkiej kapliczki, odchodząc z plebanii, pewnie w tej chwili byłby w drodze powrotnej do domu. Na szczęście nie musiał przechodzić przez całe sanktuarium, gdyż znalazł drzwi prowadzące bezpośrednie do pomieszczenia, w którym urzędował ksiądz przed każdą mszą. Nie obawiał się tego, co mógł zobaczyć w kościele; rodzice i rodzeństwo tyle razy powtarzali mu, że jest za mały, aby chodzić na tak ważne uroczystości, iż niemal sam w to uwierzył! Teraz jednak nie bał się niczego. Ojciec Varela dał mu jasno do zrozumienia, że jest mile widziany w świątyni, poza tym skoro mężczyzna tam pracował to mógł go przecież odwiedzać.
- Jestem mile zaskoczony. - zaczął ksiądz, stając obok chłopca. - Nie sądziłem, że Zacharias pozwoli ci przyjść na mszę.
- Tak w ogóle to on nie wie, że ja tu jestem… - Aaron zerknął niepewnie na księdza, którego uśmiech zaczął się z każdą chwilą poszerzać.
- A więc udało ci się wykiwać tego poganina… - wymruczał. - Naprawdę jestem pełen podziwu.
Rozmawiali jeszcze chwilę na zupełnie zwyczajne tematy, ale kiedy do uszu Jasona dotarły głosy jego parafian, zapytał chłopca, czy nie zachciałby zostać jego ministrantem, na co ten zgodził się bez wahania. Ksiądz był szczerze zdumiony, iż Aaron bez żadnego zapytania przystał na tę propozycję, ale jak się później okazało nie miał zielonego pojęcia o służeniu przy ołtarzu. Ta jego niepewność była urocza. I w bardzo dużym stopniu urzekająca.
*
Był wściekły. Tego przeklętego smarkacza nie było już od dwóch godzin, a przez ten czas można przejść całą wioskę wzdłuż i wszerz kilka razy! W Bloodycross niedziela stanowiła święty dzień, podczas którego ludzie nawet nie mieli prawa się nikogo czepiać, zresztą Aaron to obcy i należy go omijać szerokim łukiem.
Doszedł do wniosku, że spacerowanie po pokoju nic nie da, więc narzucił na siebie płaszcz i wyszedł. Zupełnie odruchowo opuścił głowę szukając śladów, które wczorajszej nocy zostawił wilkołak. Podłoże było tak grząskie, że tam, gdzie powinny być odciski łap, znajdowały się niewielkie dołki. Zack dostrzegł miejsce, w którym wyrżnął orła i mimo, iż nikt go nie widział, zarumienił się. Miał nadzieję, że ksiądz nie pamięta tego zdarzenia; to byłby koniec jego przewagi.
Po paru minutach ciężkiego marszu (musiał uważać, aby nie wpaść w błoto) wyszedł w końcu na górkę, gdzie grunt był znacznie bardziej suchy. Przed nim rozciągał się widok na ciche miasteczko, którego mieszkańcy wygrzewali fotele w swoich domach, oczekując wspólnego obiadu. Zack poczuł, że zaczyna robić mu się niedobrze. Nienawidził tradycji tej prowincji.
Nagle usłyszał jakiś szmer w krzakach i już się przeraził, że to kolejny chowaniec, kiedy z gąszczu wyszedł niski, ubrany na beżowo staruszek. Mógł mieć nie więcej niż sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu, mimo iż nawet się nie garbił. Miał opaloną, pomarszczoną twarz, a jego oczy zasłonięte były przez grube, szare brwi. Wąsy nieznajomego były w tym samym kolorze i Zack odniósł wrażenie, że ten człowiek po prostu się z nimi urodził! Lekarz - cały czas lekko pochylony, jakby szykujący się do biegu - patrzył w milczeniu jak dzidek otrzepuje dziwaczny strój, jakby żywcem wyjęty z safari i podnosi coś z ziemi. Tajemniczy obiekt okazał się siatką na motyle.
- Dzień dobry, doktorze.- zaskrzeczał nieznajomy.
- Dobry…- mruknął słabo Zack, po czym zakaszlał i wyprostował się.
- Doktor pewnie bardzo dumny z siostrzeńca; taki uczynny i grzeczny. - staruszek zajrzał do siatki, a jego szare, krzaczaste wąsiki poruszyły się. - A niech to! Przysiągłbym, że już go miałem!
- Co ma pan na myśli, panie… - wytężył pamięć. - Walker?
- Nasz ksiądz jest nim zachwycony. - Zack poczuł jak przez jego ciało przebiegają dreszcze. - Byłem je no na mszy i widziałem. Taki pracowity ten chłopiec! Pewnie doktor teraz ma mniej na głowie, prawda?
- Prawda… - wyszeptał, patrząc w stronę wieżyczki.
Wiedział. Wiedział od początku. A mimo to dał się zrobić w konia jakiemuś gówniarzowi! Może jak dzieciak nie będzie mógł siedzieć na tyłku przez tydzień to nauczy się, że nie należy kłamać. Pas wisiał w szafie gotowy do użytku.
Nawet nie obejrzał się na staruszka. Skręcił i wszedł w wysoką trawę, kierując się w stronę kościoła. Już nawet nie zwracał uwagi na błoto, a napotkane kamienie po prostu kopał, gdyż te nie chciały dobrowolnie zejść mu z drogi. Dziadek krzyknął coś o rozglądaniu się za jakimś motylem, ale Zacharias - mimo, iż posługujący się codziennie łacińskimi nazwami - nawet nie zwrócił uwagi na gatunek owada. Jego umysł przetwarzał informacje znacznie ważniejsze, niż jakiś robal.
Aaron.
Co on do ciężkiej cholery robił u tego księdza?! Czy tam przebywał przez cały ten czas? W dzień przyjazdu, nazajutrz i dzisiaj?
Zack kopnął kolejną skałkę, która wzbiła się w powietrze, a następnie upadła i potoczyła się w dół wzgórza.
Od dziesięciu lat walczył z tym przeklętym duchownym i zawsze wygrywał. Teraz stawką był Aaron i Reeve nie miał zamiaru go oddać. Nikomu.
*
Spotkał swojego ministranta tuż po mszy. Zapraszając Aarona na plebanię zupełnie odruchowo spojrzał w stronę murku, gdzie dostrzegł zajętą sobą parę. Dziewczyna - blondynka o bardzo bujnych kształtach - siedziała na kolanach swojego amanta i chyba próbowała wyrwać mu język swoimi ustami, co ostatecznie jej się nie udało, dzięki interwencji księdza. Były ministrant mocno się speszył, ale obiecał, że więcej nie zaniedba swoich obowiązków. Varela nie miał najmniejszych podstaw, aby mu nie wierzyć tym bardziej, że gdyby kierownik poczty dowiedział się, że jakiś rolnik jest mocno związany z jego córką, to miasteczko straciłoby jednego mieszkańca. W najlepszym wypadku, rzecz jasna.
- Dziękuję za pomoc. - odezwał się ojciec i wziął od chłopca białą tunikę, będącą strojem ministranta. - Sam bym sobie nie poradził.
- Co ojciec opowiada! - zaśmiał się Aaron i usiadł na parapecie. - Niemożliwe, że aż tyle zależy od jednego ministranta!
- A więc czuj się mile zaskoczony.
Ojciec Varela podszedł do okna i spojrzał na żegnającą się parę. Zastanawiał się, co też mogło połączyć tych dwoje. Dziewczyna była piękna i wzdychali do niej wszyscy chłopcy z miasteczka, jednak jej ojciec umyślnie nie posłał jej do szkoły, aby nie miała z nimi kontaktu. Tak, więc panna była głupia jak but, jednak młodym mężczyznom wcale to nie przeszkadzało; kobieta była potrzebna jedynie do gotowania i sprzątania, a niekiedy nawet do rodzenia dzieci. Szkoła funkcjonowała bardzo dobrze, ale chłopcy i tak wiedzieli swoje. Wpajali im to rodzice i powoli zaczynali wierzyć w każde ich słowo.
Ta żałość Bloodycross przytłaczała już księdza, jednak przysiągł sobie, że nie da wypędzić się z miasteczka. Przynajmniej dopóki lekarz tu jest.
Aaron oparł się plecami o szybę i przymknął oczy. Zaczął poruszać nogą w rytm usłyszanej kiedyś piosenki, którą zaczął po chwili cicho nucić. Varela musiał przyznać, że mógłby tego słuchać wieczność. Przyglądał się przez chwilę profilowi chłopca, po czym opuścił wzrok, który spoczął na nogach młodzieńca.
Wcześniej nie miał okazji się przyjrzeć, ale teraz wyraźnie widział, jaki obraz nędzy i rozpaczy przedstawiał Aaron. Wyciągnął rękę i pogładził udo chłopca, który powoli uchylił powieki. Patrzył, jak dłoń księdza dotyka jego nogi i przesuwa się: raz w górę, a później w dół. Młodzieniec nie musiał się długo zastanawiać nad powodem dziwnego zachowania ojca.
- Wiem, że jestem chudy i niedożywiony. - mruknął. - Ale to naprawdę nie moja wina.
- Nie mam do ciebie żadnych pretensji. - odpowiedział ksiądz, kładąc dłonie po obu stronach bioder chłopca. - Chociaż i tak mogę się założyć, że ważysz tyle, co piórko! - zaśmiał się.
- Nieprawda!
Nim Varela zdał sobie sprawę, co dokładnie chce zrobić, Aaron zarzucił mu ręce na szyję i przygotował się, że ksiądz zaraz go podniesie. Nie musiał długo czekać.
Ciało chłopca było drobne i bardzo "poręczne", toteż ojciec nie miał najmniejszych trudności, aby go podnieść. Co do wagi młodzieńca, to Jason naprawdę się zdziwił. Wiedział, że Aaron nie mógł ważyć tyle, co jego rówieśnicy, ale z tak małą masą ciała u nastolatka to jeszcze się nie spotkał! Chłopcu to widocznie nie przeszkadzało, co ksiądz uznał za dobrą monetę. Wsunął dłoń pod jego kolana i podniósł do góry, a jedynym, co wyraził w tej chwili młody Reeve był głośny śmiech. Aaron wtulił twarz w zagłębienie karku duchownego, po czym objął mocniej jego szyję, obawiając się, że może upaść. W tym samym czasie ojciec Varela zrobił kilka kroków w tył i opadł na kanapę.
Blondynek siedział na kolanach gospodarza i nic nie wskazywało na to, że ma zamiar zejść. Jason czuł każdy, nawet najmniejszy dreszcz i bardzo przyjemne ciepło, które rozlewało się po jego ciele i gromadziło w okolicach lędźwi. Już tak dawno tego nie odczuwał, że teraz mógł porównać się do nastolatka.
Aaron podniósł głowę i napotkał te wspaniałe, miodowe tęczówki. Oddychał ciężko, co w pewnym stopniu spowodowane było śmiechem, ale również tym niepokojącym uczuciem, które widział w oczach księdza. Chłopak nie miał wpływu na to, co się później wydarzyło.
Odległość między nimi zaczęła się zmniejszać, aż w końcu ich usta połączyły się na krótką chwilę. A później jeszcze raz. Na początku dotykali się tylko wargami, lecz kiedy strach całkowicie opuścił ciało młodzieńca, to pozwolił na więcej. Mocno zacisnął palce na habicie duchownego i zacisnął powieki, otwierając w tym samym czasie usta. Język księdza muskał delikatnie jego zęby, aż w końcu zawędrował na podniebienie, sprawiając Aaronowi nieopisaną wręcz rozkosz. Chłopak nie miał wystarczająco śmiałości, aby odpowiedzieć na pocałunek; zezwalał na wszystko i podobało mu się to. Kilkakrotnie podnosił swój język, aby ułatwić mężczyźnie dostęp, czego ten sobie nie odmawiał.
Nagle rozległ się głośny trzask, a później odgłos tłuczonego szkła. Aaron przerwał pocałunek i odwrócił się w stronę okna. To, co zobaczył przeraziło go.
Zacharias pochylał się do przodu i opierał dłoń o parapet nie przejmując się tkwiącymi tam kawałkami szkła. Jego źrenice były niezwykle malutkie, a scena rozgrywająca się przed jego oczami stanowczo pogarszała sytuację. Aaron i ksiądz byli tak zszokowani, że zapomnieli, iż jeden siedzi drugiemu na kolanach.
Głośny chrzęst sygnalizował, że Zack zwiększył siłę napierania dłoni o parapet, co było potrzebne, aby uzyskać odpowiednie oparcie, żeby następnie podciągnąć się i wejść do plebanii przez okno. Po palcach mężczyzny zaczęła płynąć krew, a kilka odłamków szkła upadło na podłogę, jednak Zacharias był tak wściekły, że nawet się tym nie przejął.
- Do domu. - warknął w stronę chłopca, ale ten nie poruszył się.
Zacharias poczuł jak zaczyna ogarniać go jeszcze większa złość: dzieciak kłamał i w dodatku był nieposłuszny. Lekarz już zaczynał mu współczuć.