Wilk 2 10
Dodane przez Aquarius dnia Stycznia 25 2012 18:33:38
Od autorki:
Um… Pamięta ktoś jeszcze o mnie? V.V’ Pewnie nie… Na wstępie przepraszam, że tak koszmarnie długo to trwało. T_T Ale w końcu jest! Poważne problemy zdrowotne oraz inne plany i projekty na mojej głowie jednak trochę utrudniają ciągnięcie pisania „Wilka”, niemniej szczerze pragnę go skończyć – wszystkie zapiski, fragmenty, plany oczywiście mam, więc zapewniam, że to nie jest wciąż rozrastająca się telenowela. XD No, ale… nie rozśmieszajmy Pana Boga opowiadając mu o swoich planach… będzie jak będzie. V.V’ Liczę, że kiedyś to jednak skończę.
Rozdział 10:
„Wybawienie”
– Zostaw mnie! – syknął Lucas, zdecydowanie odpychając rękę Rishki. Starszy chłopak uśmiechnął się półgębkiem.
– Jesteś tu zaledwie tydzień i może nie znasz zasad, ale wiesz… tutaj młodsi pracownicy muszą być mili dla „starszych kolegów” – zaakcentował opierając się barkiem o ramę piętrowego łóżka i z upodobaniem patrzył, jak jeszcze mokry po prysznicu Lucas ubiera się.
– Odwal się! – bąknął blondyn, wciągając szybko bokserki. Rishka zaśmiał się i postąpił krok ku niemu.
– A co z ciebie taka cnotka, skarbie? – zawołał złośliwie. – Na ulicy robią z tobą, co chcą, a mnie się nawet dotknąć nie pozwolisz? Dziwką jest też się w czasie wolnym… – Z tymi słowami chwycił półnagiego kolegę pod ramię. Niemal równocześnie rozległo się plaśnięcie. Rishka zamrugał zaskoczony i puścił chłopaka, łapiąc się za twarz. Popatrzył ze zdumieniem na Lucasa.
– Powiedziałem, żebyś się odczepił! – wysyczał blondyn, sięgnął po leżącą na łóżku przygotowaną koszulkę i wyszedł na korytarz. Rishka w milczeniu odprowadził go wzrokiem, rozmasowując policzek.
– No… zobaczymy – mruknął pod nosem.
Czarny Kondor siedział przy biurku, z nogami opartymi o blat i popijał wino z kieliszka. Rishka stanął za mężczyzną i objął go od tyłu ramionami. Wolno powiódł wargami po szorstkim od wieczornego zarostu policzku, potem po szyi, wprawnie rozpiął pierwszy guzik czarnej atłasowej koszuli.
– Do czego chcesz mnie namówić tym razem? – zainteresował się łagodnie Jareth upiwszy łyk krwistoczerwonego trunku.
– Do seksu – odparł wesołym tonem chłopak.
– Do tego akurat nie musisz mnie namawiać – zauważył Czarny Kondor. – Więc? – nacisnął i od niechcenia zakołysał zawartością kieliszka. Rishka westchnął. Palcami pogładził skórę na obojczykach mężczyzny pocałował go w ucho i wyszeptał:
– Szefie, daj mi trochę tego specjalnego żelu – poprosił przymilnym tonem. Jareth zmarszczył brwi, jednak nie popatrzył na pracownika.
– Jakiego? – zapytał.
– Tego swędząco–dmuchanego… – uściślił Rishka. Tym razem Czarny Kondor drgnął i odwróciwszy się w fotelu, spojrzał na chłopaka.
– Po co? – zdumiał się.
Wtedy Rishka oczywiście malowniczo zełgał w nadziei, że szef uwierzy, a nawet jeśli nie – to z czystej ciekawości da mu żel.
Nie dał… Pewnie ciekawość Czarnego Kondora została pokonana przez jego zdrowy rozsądek i karmioną długim doświadczeniem zdolnością wyobrażenia sobie, co też Rishka może wykombinować. Ale chłopak i tak dopiął swego. I to nie raz.
Jako „dobry kolega” zorganizował nowemu faworytowi szefa „imprezę powitalną”. Z atrakcjami! Ulokowali się w jakiejś opuszczonej melinie, zabierając jako prowiant nie tylko alkohol i przekąski.
– Szef się wkurzy – mruknął Risei do ucha Rishki, zaglądając mu przez ramię. – Mało powiedziane! On dostanie szału!
– O ile się dowie… – szepnął chłopak ładując do małego aplikatora ampułkę.
Niestety Czarny Kondor dowiedział się. I to nie dlatego, że któryś z chłopaków sypnął. Powodem była ich nadmierna hałaśliwość w czasie… no… zabawy!
Policja wpadła z dziarskim okrzykiem:
– Nie ruszać się! – A gdy spostrzegli z kim mają do czynienia, wyjąwszy czytnik zmienili hasło na: – No, panowie, portki w dół i odwrócić się!
Rozpinając spodnie Rishka uśmiechnął się pod nosem, rozbawiony własnym spostrzeżeniem, że Lucas owego polecenia spełniać nie musiał, bo… akurat leżał kodem do góry.
Natomiast policjant dziwił się, że każdy kolejny delikwent należy do tego samego człowieka. Na dodatek znanego im bardzo dobrze. W efekcie zapakowali ich do jednego busa i odwieźli „do domu”.
Stojący w korytarzu burdelu Czarny Kondor nie był zadowolony. Można powiedzieć więcej – był wściekły! Irytację oczywiście maskował typowym dla siebie lodowatym spokojem, jednak Rishka znał go nie od dziś i wiedział, że w środku facet cały się gotuje i gdyby mógł, trzasnąłby najbliżej stojącą osobę – w tym przypadku szczęśliwie dla Rishki – trafiłoby na policjanta. Nie można się było szefowi dziwić. W końcu nikt nie lubi być wzywany w środku nocy. Rzecz jasna funkcjonariusze nie musieli wyciągać go z łóżka, bo nawet o tej porze szef domu publicznego siedział w dokumentach, których całe tony znosił mu Kazara, niemniej nie poprawiło mu nastroju odkrycie, że jedna trzecia jego pracowników zamiast spać grzecznie w łóżkach BEZ towarzystwa, szlajała się po mieście w towarzystwie swoim wzajemnym. A już czarę goryczy przepełniły tłumaczenia funkcjonariuszy:
– Ci… – Policjant wskazał grupkę pokornie stojących w rzędzie chłopaków. – …gwałcili go… – Tu wskazał nieco skołowanego Lucasa. – …hałasem zakłócając spokój! – zakończył z wyrzutem przedstawiciel prawa, zupełnie, jakby Jareth miał w obowiązku tu i teraz wyszkolić swoich pracowników do niezakłócania spokoju podczas jakichkolwiek gwałtów. Czarny Kondor westchnął.
– Grzywnę proszę tradycyjnie odciągnąć z naszego konta – powiedział znużony. – To wszystko? – dopytał i zanim policjant zdążył odpowiedzieć, rzekł: – W takim razie dobranoc!
Tak wyproszeni stróże prawa opuścili przybytek rozpusty, zostawiając speszonych i pełnych obaw chłopców z ich wściekłym szefem. Jareth ciężko popatrzył najpierw na Rishkę, potem na Lucasa. Wtedy drgnął, jakby coś przykuło jego uwagę. Chwycił gwałtownie chłopaka pod brodę, zmuszając go do zadarcia głowy. Popatrzył mu w zielone oczy… i niemal natychmiast zgiął rękę uderzając blondyna na odlew w twarz. Lucas upadł na podłogę, oszołomiony siłą i nagłością ciosu.
– Do mojego gabinetu! – wrzasnął na niego Jareth. – Ty też, Rishka! Reszta SPAĆ!
Pobiegli tam pędem, a Czarny Kondor maszerował za nimi. Jednak w gabinecie Jareth nie krzyczał, ani nie stosował przemocy – stwierdziwszy, że na to zawsze będzie czas – tylko… wyznaczył karę.
Świtało. Rishka nadal klęczał na korytarzu i szczoteczką do zębów szorował szpary w podłodze. Westchnął ciężko i wyprostował się, rozciągając kręgosłup, następnie wypłukawszy szczoteczkę w wiadrze z mydlinami popatrzył smętnie na długi hol. Do kolejnego ranka może skończą.
– Myślałem, że to burdel, a nie wojsko! – żachnął się. Zerknął na również szorującego podłogę kolegę.
– A ja myślałem, że jestem dziwką! Powinienem się kurwić, nie sprzątać! – wysyczał ten, nie przerywając pracy. Starszy chłopak splótł ręce na piersi.
– Ha! Cóż za potwarz, co?! – zadrwił. Lucas bez namysłu chlapnął na niego ze swojego wiadra. Rishka niezwłocznie odchlapnął się. Tym sposobem na podłodze powstały dwie spore kałuże.
– Zaraz będziecie to czyścić językami – zagroził Jareth, mijając ich w akompaniamencie stukotu okutych butów. Obaj chłopcy błyskawicznie wrócili do szorowania podłogi szczoteczkami.
Podsumowując swój wyczyn, Rishka mógł stwierdzić, że w wolny dzień: zabalował, przeleciał naćpanego Lucasa, dał się zgarnąć policji, wkurzył szefa - łamiąc najbardziej podstawowy jego zakaz, wyszorował hol do białej sterylności, tracąc na to dzień pracy, który naturalnie będzie musiał odrobić w któryś ze swoich wolnych, od trzydziestu–ośmiu godzin nie zmrużył oka, a teraz znowu został wezwany do gabinetu i zaraz pewnie dostanie wciry. Taaaak… Rishka mógł zaliczyć ten dzień do wybitnie „udanych”.
– A teraz proszę o szczerą odpowiedź, Lucas – powiedział Czarny Kondor, lecz o dziwo patrzył na Rishkę. – Kto cię zmusił do wzięcia narkotyku? – zapytał. Starszy pracownik opuścił wzrok. Przygryzł dolną wargę.
– Nikt – odparł twardo blondyn.
Obaj – Czarny Kondor i Rishka popatrzyli na niego.
– Lucas… – zaczął poirytowany szef.
– Sam wziąłem! – oświadczył chłopak. – Nikt mnie nie musiał namawiać! – zapewnił. Rishka patrzył na kolegę, w szoku rozdziawiwszy usta. Jareth westchnął głośno. Z niejaką złością.
– Dobrze – powiedział, a Rishka, opamiętawszy się, zwarł szczęki. Spojrzał niepewnie na szefa, jednak ten patrzył tym razem tylko na Lucasa. – Skoro tak uważasz… – ciągnął Czarny Kondor. – Nie mam zatem dowodów obciążających PRAWDZIWEGO winowajcę. – Spojrzał szybko na Rishkę z taką złością, że chłopak cofnął się pół kroku. Jareth zamknął oczy. – Wydłużam ci zmianę o cztery godziny, Lucas. Na miesiąc. I ostrzegam, przy następnej wpadce nie będę taki łagodny. Znasz zasady… – Popatrzył na Lucasa, potem na Rishkę. – OBAJ znacie! Dlatego ty, Rishka, od dziś pracujesz dwie godziny dłużej – zakomunikował, siadając. – A teraz zejdźcie mi z oczu!
Uczynili to skwapliwie, z entuzjazmem i skrywaną ulgą. Schodząc na dół nie zamienili z sobą ani słowa. Blondyn poszedł do swojego pokoju.
– Lucas… – Starszy chłopak podążył za nim.
– Hm? – mruknął ten, wyciągając z szuflady czystą koszulkę.
– Czemu nie powiedziałeś? – zapytał cicho. Lucas wzruszył ramionami.
– Może i nawet w czasie wolnym jestem dziwką, ale nigdy nie byłem i nie będę kapusiem – odrzekł oczywistym tonem. Rishka uniósł w zdumieniu brwi. Pokręcił z rozbawieniem głową.
– Dzięki – szepnął. Lucas uśmiechnął się.
– Nie ma sprawy – mruknął, wzruszywszy ramionami i szybko przebrał się. Starszy chłopak przygryzł dolną wargę.
– Lucas… – odezwał się znowu. – …ja… – zawahał się – Przepraszam! – wypalił. – Blondyn popatrzył na niego z uwagą. – Za… wszystko – dodał Rishka. – Za to, że byłem… taki… no wiesz… – Podrapał się po skroni. Uciekł wzrokiem w bok. – Sam nie wiem, dlaczego. Po prostu byłem zły, bo wygryzłeś mnie z miejsca przy szefie. – Uśmiechnął się nerwowo. – Ale to przecież tutaj normalne. Naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego tak zareagowałem… – wyznał. – Przepraszam – powtórzył i wyciągnął do kolegi rękę. – Kumple? – zaproponował rozjemczym tonem. Lucas uśmiechnął się, ściskając jego dłoń.
– Przyjaciele! – poprawił go.
Rishka obudził się w swoim łóżku. Od jakiegoś czasu rzadko budził się samoistnie. Zazwyczaj zrywał go alarm budzika. Ale ostatniej nocy szef powiedział, że ma zmianę od popołudnia. Czyli po raz pierwszy od tygodni chłopak poważnie odespał. Nie zdziwiłby się, gdyby już było owe „popołudnie” i zaraz będzie musiał się zbierać. Ale to nic nie znaczyło. Ten, jak by nie patrzeć, „gest” Czarnego Kondora zapewne nie był przejawem dobrej woli, czy troski o wypoczęcie pracownika. Po prostu chciał mieć Rishkę na oku przez te parę…naście godzin od odlotu Samuela. „Sammy…”, pomyślał chłopak zamykając oczy, „To koniec!”
Przez długą chwilę leżał twarzą do ściany, wsłuchując się w ciszę, jaka panowała teraz w burdelu. Czyli jeszcze nie nadeszło popołudnie, bo o takiej porze zawsze było trochę więcej szumu, jak nie w kuchni, to pod prysznicami.
Rishka przeturlał się na drugi bok i popatrzył na siedzącego na sąsiednim łóżku… Lucasa. Zamrugał. Zielone oczy, blond włosy do ramion, smukła sylwetka… A może to wszystko tylko mu się śniło? To… i wczorajszy wieczór. Może nadal śpi? Rishka znowu zamrugał, a gdy omam nie zniknął, rezolutnie uszczypnął się w przedramię. Zabolało, ale nie poskutkowało. Chłopak nadal siedział na łóżku. Rishka syknął, rozcierając bolące miejsce.
– Przypalić cię papierosem? – zainteresował się usłużnie „omam”. I Rishka już wiedział, że to na pewno NIE Lucas. Lucas by tak nie powiedział.
– Nie, dzięki – burknął, siadając na łóżku. Przeczesał palcami zmierzwione snem włosy.
– Ty jesteś Rishka, prawda? – zagaił lucasopodobny chłopak.
– No. I co z tego?
– Chciałem cię poznać. – Wzruszył ramionami. – Jestem Simon.
– Aha… – Rishka niepewnie skinął głową pomny faktu, że ludzie, którzy chcieli go poznać zazwyczaj mieli na celu nalanie bądź przelecenie Rishki… w sumie czasem jedno i drugie w dowolnej kolejności, a w skrajnych wypadkach – jednocześnie. Natomiast ten tutaj delikwent prawdopodobnie nie kwalifikował się do żadnej z owych grup, toteż Rishka zapobiegawczo powiedział: – Nie mam fajek… ani pieniędzy do pożyczenia! – zastrzegł szybko. Simon przyjrzał się koledze w milczeniu.
– Nie jesteś chyba w typie szefa, co? – orzekł w końcu. Starszy chłopak wytrzeszczył oczy. Co to w ogóle było za pytanie?!
– Jak „w typie”? – Pokręcił z niezrozumieniem głową.
– No… – Simon przymrużył oczy. – …sądząc z tego, jak BAAARDZO Czarny Kondor lubi mnie pieprzyć… – efektownie zawiesił głos, a Rishka zmarszczył brwi. Czyżby miał przed sobą nowego… „faworyta”? – …reprezentuję chyba jego „typ”! – zakończył triumfalnie blondyn. Rishka skrzywił się.
– Wizualnie może i tak… – rzucił lekceważąco, siadając na łóżku. Blondyn drgnął.
– Co to niby miało znaczyć?! – obruszył się i nabierał tchu, żeby coś powiedzieć, jednak w progu pojawił się mężczyzna w garniturze. Obaj chłopcy popatrzyli na niego wyczekująco. Trzymał oburącz spore kartonowe pudło.
– Ty masz chyba w tej chwili zmianę, prawda? – mruknął Tom do młodszego pracownika dość ostrzegawczym tonem. Blondyn naburmuszył się, jednak wstał i wyszedł z pokoju.
– Zamówienie od szefa – oświadczył ochroniarz rzucając Rishce karton. Chłopak aż zachwiał się. Paczka trochę ważyła, a takiego ciężaru nie spodziewał się po kartonowym pudle.
– Dla mnie? – zapytał szczerze zdumiony, jednak Tom bez słowa wyszedł.
* * *
Jareth po raz kolejny przekartkował wydruk profilu psychologicznego Samuela Learnera. Rozpuszczony przez starego egoistyczny gówniarz, z nie tylko cierniem narcystyczno–psychopatycznym. Co Rishka w ogóle w nim widział? Forsę? Seks? Autodestrukcyjne ciągoty? Skłonność do ustawicznego podejmowania ryzyka…? A może to poetyckie obciążenie schizofrenią po matce? Cóż za regularny dostawca adrenaliny!
Jareth westchnął. Czuł, że powinien prześwietlać wszystkich stałych klientów swoich pracowników. Teraz – nauczony doświadczeniem – robił to bardzo starannie. Gdyby tylko wcześniej o tym pomyślał w przypadku Samuela... Zresztą to już nieważne. Stary Learner pewnie porządnie go „spionował”. Sądząc z zachowania dzieciaka na lotnisku, pewnie też naćpał jakimiś wyciszającymi prochami. A może po prostu stres i ciężka praca „na ulicy” nasiliły objawy dopiero rozwijającej się u chłopaka choroby… W sumie dobrze, że już po wszystkim. Jaretha zaczynało męczyć ciągnięcie tej całej szopki, a Rishka powinien zrozumieć, że to koniec jego „wielkiej romantycznej przygody”. Że pora wracać do starych zwyczajów… do pracy… do niego!
Czarny Kondor z lekkim uśmiechem wsunął kartki do niszczarki pod biurkiem. Maszyna zabrzęczała szatkując papier. Ktoś zapukał do drzwi.
– Wejść – zawołał krótko, sięgając po kolejny z czekających na stercie wydruków dokument. Podniósł wzrok dopiero, gdy w progu zamajaczył zbyt wysoki i zbyt potężny, jak na któregokolwiek z jego pracowników kształt. Czarny Kondor zamrugał, patrząc w zdumieniu na zamykającego za sobą drzwi postawnego mężczyznę w eleganckim jasnoszarym garniturze, z pewnością szytym na miarę, jako że na kogoś takiej postury znalezienie idealnie leżącej marynarki graniczyłoby z cudem. Gość miał krótko ostrzyżone ciemne włosy, siwiejące już na skroniach, a na śniadej twarzy, zwłaszcza w kącikach oczu, pierwsze zmarszczki śmiechowe. Włożył ręce do kieszeni spodni i wolno podszedł, stając przed biurkiem. W kącikach jego ust czaił się dziwny uśmieszek. Jareth cały czas patrzył na niego w czujnym milczeniu. Gość nabrał tchu:
– Cześć, dzieciaku! – zawołał pogodnie do Czarnego Kondora, który nadal ani drgnął, nie spuszczając z przybysza tym razem już otwarcie zszokowanego spojrzenia.
* * *
W wypakowanym po brzeg kartonie Rishka dostał… ubrania. Nowiutkie, pachnące ciuchy. I to JAKIE! Kilka letnich różnokolorowych T–shirtów, dwie pary dżinsów: jasno– i ciemnoniebieskie oraz kurtkę. Ponadto w pudle były też: czarna skórzana ramoneska, adidasy i… kowbojki! I to dwie pary! Jedne czarne, drugie białe. Rishka kiedyś wręcz marzył o takich! Jednak nigdy nie udawało mu się tyle zaoszczędzić, a kogokolwiek prosić o pożyczkę zwyczajnie nie chciał. Ale czy to wszystko faktycznie było dla niego? Wprawdzie miało jego rozmiar… to znaczy ten, który nosił, zanim schudł na diecie uliczno–tabletkowej, ale… a może Rishka nadal śpi? I błogo śni?
* * *
– Co? Nie poznajesz mnie? – zagaił z uśmiechem gość. Jareth powoli, niczym w transie uniósł się z miejsca.
– Co ty tu robisz? – w końcu wykrztusił zaskoczony, wychodząc zza biurka i zbliżając się do mężczyzny. Ten zmierzył Czarnego Kondora wzrokiem od stóp do głowy.
– Ummm… urosłeś! – skomentował żartobliwie protekcjonalnym tonem.
– A ty posiwiałeś! – odgryzł się Jareth, jednak w kącikach jego warg czaił się uśmiech radości.
– Szpakowatość dodaje mi uroku! – zażartował mężczyzna z wciąż niegasnącym uśmiechem. Kokieteryjnym ruchem przeczesał palcami krótkie włosy.
– Gdzie się podziewałeś przez te wszystkie lata, Dex? – zapytał Czarny Kondor, mrużąc oczy, jakby wciąż niedowierzał w to, co widzi.
– Długa historia – odrzekł z westchnieniem, a gospodarz bez słowa gestem ręki wskazał mu pobliski fotel.
* * *
Kiedy Tom znowu zajrzał do jednego z pokojów pracowników, zastał Rishkę klęczącego na podłodze i oglądającego ubrania. Mężczyzna oparł się ramieniem o futrynę, przyglądając mu się krytycznie.
– Co się tak modlisz nad tymi ciuchami? – zapytał. Rishka podniósł na niego wzrok. Trochę jakby zeszklony i nieobecny.
– Ja… chyba powinienem iść podziękować… – powiedział cicho. Tom spojrzał na korytarz, w kierunku prowadzących na piętro schodów.
– Nie teraz – orzekł z westchnieniem. – Szef ma właśnie ważnego gościa.
* * *
– Nie traktuj mnie, jak gówniarza, Dexter! – nieco przekornie obruszył się Czarny Kondor i pociągnął z kieliszka łyk wina. – Nie mam już „nastu” lat! – przypomniał.
– Wiem, widzę i… – mruknął mężczyzna bawiąc się szklanką ze swoim drinkiem. – …i powiem szczerze, że cholernie się z tego faktu cieszę! – Uśmiechnął się wymownie. Westchnął głośno, omiatając wzrokiem pomieszczenie. – Więc tak się urządziłeś. Na strychu! – zauważył wesoło. – Chyba słabo ci płacą, jako właścicielowi burdelu… – Zaśmiał się krótko. – Z tego, co mi wiadomo… nie jednego – dodał i upił łyk trunku.
– Nigdy nie przykładałem uwagi do zbędnych wygód – rzekł przeciągle Czarny Kondor i wstał, dostrzegłszy, że miga lampka telefonu na biurku. – Gdybyś kiedyś miał ochotę skorzystać z któregoś z przybytków, czuj się moim gościem – zaoferował, odstawiając kieliszek i podnosząc się z fotela. Podszedł do aparatu i wykonał kilka ruchów na ekranie dotykowym. Lampka przestała mrugać. Dexter uważnym spojrzeniem śledził każdy jego ruch.
– Twoi pracownicy w większości są za młodzi jak na mój gust – zauważył z przekąsem, po czym dopił drink i odstawiwszy szklankę, również wstał.
– Od kiedy to? – mruknął kpiąco Czarny Kondor.
– Od własnego pierwszego siwego włosa. – Mężczyzna zaśmiał się.
– Wybredny się zrobiłeś – zauważył Jareth, patrząc jak gość podchodzi do niego.
– A ile za… noc z tobą? – zapytał miękko Dexter, stając na wprost Czarnego Kondora i zauważalnie górując nad nim zarówno wzrostem jak i posturą, pomimo, że szef burdelu do drobnych mężczyzn przecież nie należał. Jareth uśmiechnął się dziwnie.
– Nie stać cię! – stwierdził, patrząc w szare oczy mężczyzny.
– Podaj cenę… – rzekł półgłosem.
Czarny Kondor powiedział.
– Zgoda. – Dexter kiwnął głową.
Jareth zazgrzytał zębami. Zamknął na dłuższą chwilę oczy i uśmiechnął się, jakby nagle czymś rozbawiony.
– Kiedy i gdzie? – zapytał, nie patrząc nawet na mężczyznę. Dex uniósł rękę ujmując pasmo długich włosów Czarnego Kondora. Jareth nie zrobił nic, żeby go powstrzymać.
– Kiedy… gdzie… a przede wszystkim… JAK!... Napiszę w umowie… – powiedział miękko, pieszczotliwym gestem przesuwając między palcami czarny połyskliwy jedwab. Odwrócił się i wyszedł.
* * *
Obudziłem się chyba dopiero blisko południa. Nie ma to, jak miła wieczorna kąpiel, dobra kolacja, wyśmienity seks i…
Obróciłem się na bok w stronę Lucasa.
…i puste łóżko po przebudzeniu. Westchnąłem, kładąc dłoń w miejsce, gdzie jeszcze wczorajszej nocy spał mój kochanek. Pościel była chłodna. Wstał więc dużo wcześniej, a w apartamencie panowała cisza. No to gdzie go, u licha, wywiało TYM RAZEM?!
* * *
– Dawno cię tu nie było – mruknął ciemnoskóry mężczyzna, siedzący za kontuarem klaustrofobicznego sklepiku z częściami elektronicznymi.
– Miałem wyrwę w życiorysie – odparł Rishka, grzebiąc w jednym z kartonów z chipami.
– Myślałem już, że nie żyjesz – rzucił cierpko sprzedawca.
– Niewiele brakowało – potwierdził chłopak, podchodząc do kontuaru i kładąc coś na blacie. Mężczyzna popatrzył na wybrane przez klienta części, potem zmierzył wzrokiem Rishkę od stóp do głowy.
– Płacisz gotówką, czy ciałem? – zagaił z wymownym uśmieszkiem. Chłopak sięgnął po jedną z leżących na blacie papierowych torebek i zgarnął do niej swoje zakupy.
– To tylko kilka „śrubek” – stwierdził wesoło, zmierzając do wyjścia. – Dopisz do rachunku!
* * *
Właśnie kończyłem jeść późne śniadanie, kiedy usłyszałem odgłos windy, a po chwili czyjeś szybkie kroki. Lucas zajrzał najpierw do sypialni, a nie znalazłszy mnie tam, skierował się do kuchni.
– Cześć! – powiedział od progu. – Już wstałeś? – zdziwił się, dopadając do dzbanka z kawą.
– „Już”? – mruknąłem. – Chyba „dopiero”. – Przerzuciłem stronę w gazecie.
– No tak. – Lucas nalał sobie kawy i wciąż stojąc wypił kilka łyków. Wyglądał, jakby nadal gdzieś się spieszył.
– Ty za to wstałeś, jak ten ranny ptaszek – zauważyłem, nie odrywając wzroku od lektury.
– Miałem coś do załatwienia – odparł zdawkowo.
Aha… czyli na poważnie zaczynamy mieć przed sobą „małe tajemnice”. W końcu urodzin nie miałem w najbliższym czasie… żadna rocznica też nas nie czekała. Ale przecież ja nie byłem ostatnio lepszy w kwestii zawierzenia. Westchnąłem.
– Nie wpakuj się w coś – poprosiłem cicho. Lucas z brzdękiem odstawił kubek na blat. Popatrzył na mnie uważnie, jakby ze złością.
– Trochę zaufania, co?! – mruknął poirytowany.
– Tylko napomknąłem – odparłem. – Ale jakby co, znasz numer do naszego nowego adwokata, prawda?
– Znam – bąknął niechętnie i wyszedł z kuchni. Znikł w sypialni, najwyraźniej po to, by się przebrać, zabrać coś i znowu skierował się do windy.
– Będę na strzelnicy – zawołał wychodząc.
– Okeeej! – odkrzyknąłem. Dobrze, że chociaż tym razem powiedział, gdzie w razie czego szukać jego zwłok. Westchnąłem, składając gazetę.
* * *
Cmoknął korek otwieranej butelki. Kelner w białym uniformie przetarł szmatką szyjkę i nalał odrobinę do kieliszka jasnowłosej kobiety, jednocześnie na małym podstawku podając jej korek.
Villain obróciła go w palcach i powąchała. Następnie popatrzyła pod światło na krwistoczerwony trunek, zakołysała kieliszkiem, powąchała i wzięła mały łyk. Wreszcie z zadowoleniem skinęła kelnerowi głową. Młodzieniec nalał wina do kieliszków stojących przed nią i rudowłosym mężczyzną, który zajmował miejsce na krześle po drugiej stronie okrągłego stolika. Kelner odstawił butelkę i wyjął elektroniczny notes.
- Dla mnie to, co zwykle – odezwała się kobieta, zanim zdążył zapytać, co podać. – Dla pana, panie Connor? – zapytała miękko.
- Przegrzebki – odparł, odkładając menu. Młodzieniec w bieli skinął głową, ukłonił się lekko i szybko odszedł w stronę restauracyjnej kuchni.
Villain odprowadziła go wzrokiem, popijając wino z kieliszka.
– Nadal nie potrafię sobie wyobrazić, w jaki sposób przekonałaś Lambera… - odezwał się półgłosem Connor.
– Drogi Maxwellu… - westchnęła z teatralnym rozrzewnieniem. - On nie tylko jest seksownym alfonsem… – Villain rozchyliła usta i czubkiem języka przesunęła po równiutkich białych zębach. – …jest również człowiekiem interesu. – Uśmiechnęła się tajemniczo.
* * *
Czarny Kondor wszedł do pustego pokoju chłopców i rozejrzał się. Łóżka były zasłane i panował względny ład. Jednak przyszedł nie sprawdzać porządek, ale do jednego z pracowników, który akurat o tej porze winien być tutaj… a jednak nie był! Jednakże jako, że z pobliskiej łazienki dobiegał szum prysznica, Czarny Kondor postanowił poczekać, aż delikwent wyjdzie. Zapewne potulnie szykował się do pracy.
Nagle coś przykuło uwagę Jaretha. Coś, co leżało na nocnym stoliku. Coś, co widział całkiem niedawno i to coś za jego sprawą zmieniło się w stertę połamanego plastiku i splątanych kabelków. Teraz jednak… Mężczyzna przyjrzał się urządzeniu uważniej… drucik, plasterek, guma do żucia. I to się trzymało. I sądząc z migających diod – działało! Czarny Kondor westchnął. Tutaj tylko jedna osoba potrafiłaby zmusić do działania resztki takiego złomu.
– Rishka! – zawołał głośno w stronę łazienki.
* * *
Sharla zdjęła lekarski kitel i odwiesiwszy go na oparcie wyściełanego krzesła, usiadła przy biurku. Westchnęła, podpierając brodę na dłoni. Zgodnie z zaleceniem Lambera zrobiła wszystko, co najlepsze dla Risei. Tylko, że Czarny Kondor nie sprecyzował, co jego zdaniem będzie tym „najlepszym”. Znów westchnęła ciężko.
Nie było jej łatwo, ale podjęła decyzję sama. Teraz czekała… aż alarm poinformuje, że chłopak wybudza się. Zamknęła oczy, wsłuchując się w panującą w gabinecie ciszę. Tym razem nie czekała przy łóżku pacjenta, żeby przypadkiem nie wywołać w chłopaku zjawiska pokroju inpritingu. Reakcja piętna, nawet tymczasowa, to teraz najmniej potrzebna dzieciakowi rzecz.
Po długiej chwili do jej uszu dobiegł wyczekiwany sygnał. Wstała, przechodząc z gabinetu do niewielkiej sali. Risei leżał na wznak na łóżku i patrzył w sufit.
– Risei? – odezwała się półgłosem, podchodząc do posłania. Chłopak zerknął na nią, lecz nie odezwał się. – Poznajesz mnie? – zapytała.
Risei zmarszczył brwi.
– Sharla – powiedział cicho. – Co się stało? – Rozejrzał się zdumiony po pomieszczeniu.
Kobieta odetchnęła z ulgą.
– Jakie jest twoje ostatnie wspomnienie? – zapytała, siadając na taborecie przy łóżku.
* * *
Wciąż mokry od wody, zawinięty w szlafrok chłopak zagryzał wargi i w milczeniu słuchał tyrady szefa. Tak, to było dla Rishki typowe – podpaść w zaledwie kilka godzin po „ułaskawieniu”. Jasny szlag! To już normalnie rekord jakiś!
– Myślisz, że zrobiłem z tego puzzle, żebyś miał czym się zajmować po godzinach? – zirytował się Czarny Kondor wskazując naprawioną grę.
Chłopak rozłożył bezradnie ręce.
– Nie wiedziałem, że szef im to rozwalił! – zawołał zdesperowany. – Powiedzieli, że zleciało ze schodów!
– Dla ścisłości, WYleciało! OKNEM! – warknął Jareth.
– Uhum… – powiedział Rishka. – Samo? – bąknął, nim zdołał ugryźć się w język. Szef spojrzał na niego. – Aha… – mruknął chłopak, kiwając szybko głową. – Mam zepsuć? – zainteresował się usłużnie.
– Nie… – odrzekł ze znużeniem Czarny Kondor. – Podłącz to tak, żeby pieniądze za wszystkie przegrane rundy były przelewane na moje konto… – polecił i westchnął, wychodząc z pokoju.
– Ahaaaa… – Rishka uniósł brwi, lecz tym razem nie skomentował. No tak… jak już mają tracić, to niech tracą na korzyść szefa… Pal sześć, że znowu złamie prawo! W końcu to na polecenie pracodawcy…
* * *
Seria wystrzałów rozległa się echem w opustoszałej o tej porze dnia strzelnicy. Lucas oddał ostatni strzał i zdjąwszy okulary ochronne spojrzał na wyniki, które wyświetliły się na ekranie dotykowym na ściance działowej. Skrzywił się z niezadowoleniem. Chyba za bardzo ręce mu się trzęsły. Wybrał kilka opcji na ekranie, resetując wyniki. Włożył nowy magazynek, wsunął na nos okulary i zdecydowanym ruchem wymierzył do tarczy.
Nie ucieknie od tego… od wspomnień… wyjeżdżając z Jackiem od początku wiedział, że prawie na pewno wcześniej czy później przeszłość go dopadnie. I będzie bolało…
Pociągnął za spust.
Mężczyzna na odlew uderzył chłopaka w twarz. Lucas aż zatoczył się, opierając o ścianę. Przycisnął dłoń do ust i zamknął oczy. Usłyszał odgłos kroków i kilka głuchych uderzeń. Klient zatoczył się na ścianę i wówczas ubrany w czarny garnitur napastnik wyprowadził serię ciosów, których siła i precyzja powaliła mężczyznę na ziemię.
– A tylko podnieś jeszcze na któregoś rękę! – wywarczał przystojny blondyn o stalowoszarych oczach rozluźniając urękawiczone pięści. Leżący mężczyzna przez okrwawione usta łapał gwałtownie powietrze, ale nie śmiał nawet spróbować wstać. – Chodź, Lucas! – Ochroniarz chwycił chłopaka za nadgarstek i pociągnął za sobą. Wyszli z zaułka. Blondyn odwrócił go w swoją stronę, odsunął mu jego ręce od ust. Ujął pod brodę i obejrzał skaleczoną wargę.
– Cholera... – mruknął. – Lamber mnie zabije! – Rozejrzał się desperacko i nieopodal wypatrzył automat z napojami. Podszedł, wciąż prowadząc za sobą chłopaka. Kupił puszkę oranżady. – Przyłóż! – polecił, podając ją chłopakowi. – Jedziemy do szefa – poinformował, zmierzając w stronę parkingu.
„Szef”, pomyślał Lucas, zmieniając magazynek, „Czarny Kondor”.
Czarny Kondor uważnie obejrzał skaleczoną wargę Lucasa. Dzięki okładowi z zimnej puszki opuchlizna nie była duża, jednak i tak nie wyglądało to za ciekawie. Jareth westchnął. Popatrzył na nieco spłoszonego blondyna.
– Artur... – zaczął.
– Przepraszam, szefie. Zagapiłem się... – wyjaśnił prawdziwie zmieszany. – To był jakiś cwaniak wymyślił sobie numerek z ledwo widocznym zaułku.
– Wiesz, że on ma w nocy dyżury w Dalii... – ciągnął lodowatym tonem Czarny Kondor. – Dzisiaj będzie tam klient, który zapłacił za niego dwa tysiące! – wywarczał rozzłoszczony. Ochroniarz nie odpowiedział. Ametystowe oczy Jaretha zogniskowały się na Lucasie. – Wyjdź! Idź do Adriena. Niech to zdezynfekuje. Już! – polecił, a chłopak biegiem ruszył do drzwi.
„Właściciel…”, przemknęło przez myśl Lucasa. Znów zdjął okulary i przetarł zmęczone powieki, pod którymi piekły go łzy.
* * *
Simon wszedł do budki telefonicznej i wsunął kartę do czytnika. Wybrał na dotykowym ekranie numer.
– Z pokojem 212 poproszę – powiedział, gdy odezwał się miły damski głos, witający w motelu Zacisze.
– Już łączę… – dobiegło ze słuchawki. Chłopak westchnął i czekał, wsłuchując się w miarowy sygnał.
– No podnieś tę pieprzoną słuchawkę, Charlie! – jęknął przez zaciśnięte zęby. Chwilę czekał.
– Przykro mi, nikt nie odbiera. Chce pan zostawić wiadomość? – rozległ się znowu damski głos.
– Nie, dziękuję, zadzwonię później – powiedział ze zniechęceniem Simon i odłożył słuchawkę. Wyjął wyplutą przez automat kartę chipową i odwrócił się, chcąc wyjść z budki, jednak drogę zagrodził mu postawny mężczyzna w garniturze.
– Gdzie dzwoniłeś? – zapytał oschle Tom. Chłopak zmrużył oczy i schował kartę do kieszeni.
– Do mamusi! – odwarknął i przepchnąwszy się między ochroniarzem a ścianką budki telefonicznej, odszedł. Mężczyzna odprowadził go uważnym spojrzeniem.
* * *
Późny obiad zjedliśmy z Lucasem wspólnie, jednak chłopak był tak posępny i milczący, że atmosfera mogła oszraniać szklanki z wodą.
– Jak na strzelnicy? – zagaiłem. Zielone oczy zerknęły na mnie tylko przelotem.
– W porządku. Fajną mają – odparł, znowu wgapiając się w talerz.
– Dzisiaj wychodzę na spotkanie z notariuszem w sprawie tego gruntu… – powiedziałem powoli.
– Aha… – przytaknął, ale w taki sposób, jakby mi nie wierzył, lub jakby go to wcale nie obchodziło. Zacisnąłem wargi i odłożyłem sztućce. Czyli dobrnęliśmy do etapu, w którym już nie obchodzi nas, czy druga strona mówi prawdę, czy łże jak pies…
* * *
Za oknami panował już zmrok, kiedy Rishka po powrocie ze zmiany został wezwany do gabinetu szefa. Spodziewał się jakichś pytań, uwag czy nawet reprymendy, bo ostatnio tylko to „zbierał”. Jednak tym razem Czarny Kondor zaciągnął go do łóżka. Przy chętnej współpracy chłopaka.
Półnagi Rishka, siedział okrakiem na biodrach leżącego na łóżku Czarnego Kondora i powoli całował go w usta. Starał się, by pocałunek był taki, jak szef najbardziej lubi… żarliwy, lecz niezbyt głęboki… delikatny, ale namiętny. Gdy przerwali Jareth odezwał się półgłosem:
– Wiesz kim był ten śniady facet, z którym gadałeś dzisiaj przy wejściu do „O’Brins”? – zapytał.
Chłopak wytrzeszczył oczy w zaskoczeniu. Nie dość, że w takich okolicznościach, to jeszcze dziwna treść pytania. Czyżby Rishka miał nie tylko GPS w karku, ale i w dupie kamerkę? To pytanie tylko utwierdziło go w przekonaniu, że szef ma oczy i uszy wszędzie wokół. I lepiej więcej nie kombinować. Wprawdzie Rishka mógł „rżnąć głupa” i udawać, że nie wie, o kogo chodzi. Jednak „rżnięcie głupa” bezpośrednio przed rżnięciem Z Czarnym Kondorem było dość ryzykowne.
– Nie… nie mam pojęcia. Pytał o Simona – wyznał szczerze.
– O Simona… – mruknął mężczyzna i pokiwał głową. – Wiesz, czy go znalazł?
– To już pytanie do Simona. Powiedziałem tamtemu, gdzie go może szukać i poszedł – odparł i znowu się pochylił, muskając wargami policzek Jaretha.
– Hm… schudłeś – stwierdził Czarny Kondor, gładząc chłopaka po plecach. Rishka odsunął się lekko, patrząc mu w oczy.
– To źle? – zapytał cicho.
– Nowe ubrania pasują? – zainteresował się. Chłopak drgnął. Opadł delikatnie na szefa i wtulił twarz w jego szyję.
– Tak… dziękuję ci za nie – wyszeptał.
– Nie są za luźne? – dopytywał Jareth.
– Odrobinę – odrzekł cicho Rishka.
– Musisz trochę przytyć – znowu pogładził chłopaka po boku, wyraźnie wyczuwając palcami żebra.
– Przypuszczam, że kucharz już ma wytyczne od szefa – mruknął mężczyźnie do ucha i delikatnie pocałował go w szyję.
– Jutro pracujesz w Dalii – oświadczył Jareth, delikatnie odsuwając od siebie Rishkę.
– Jako dziwka, kelner czy striptizer? – zainteresował się, posłusznie schodząc z Czarnego Kondora.
– A jak ci się wydaje?
– Na striptizera mam za dużo siniaków i jestem za chudy, na kelnera za bardzo ręce mi się trzęsą. Zostaje dziwka – orzekł.
– Metoda eliminacji to jedna z najskuteczniejszych przy podejmowaniu wyboru – potwierdził nieco rozbawiony Jareth. – Zbieraj się i do samochodu – polecił wstając z łóżka. Rishka zamrugał, zaskoczony. Dokąd szef go chciał o tej porze wieźć? Głupie pytanie! Dokąd mógłby go wieźć?! Tylko do klienta. Posłusznie podniósł się i pozbierał ubrania
– Mam się wykąpać? – zapytał cicho.
– Jak uważasz – odparł Czarny Kondor.
Rishka uważał, że powinien. Uwinął się szybko i po kilkunastu minutach obaj siedzieli w samochodzie.
* * *
Zaparkowałem w nieoświetlonej uliczce i wysiadłem z auta. W Starym Mieście nie było monitoringu, ani nawet strażników, a i mieszkańcy generalnie pilnowali swojego nosa, więc nie musiałem obawiać się, że ktoś mnie zapamięta.
Zadanie przyjąłem… niejako „w stylu Lucasa” kierując się „słusznością” zleconego mordu. Chociaż tak w zasadzie… czym to się różniło? Miałem pójść i zabić kogoś, kto zdaniem płacącego, jak również i m o i m własnym na śmierć zasługiwał.
* * *
Jechali dosyć długo, poza miasto i Rishka – zmęczony pracą i znużony usypiającym warkotem silnika – zaczynał przysypiać. W zasadzie… chyba mógł sobie na drzemkę pozwolić. Przynajmniej u klienta będzie bardziej rześki, a szef przecież w milczeniu obserwował drogę, najwyraźniej nie zamierzając teraz toczyć jakichś dyskusji. Chłopak poprawił się w fotelu i zasnął.
* * *
Przed meliną nie było żadnych pojazdów. Czyli zleceniodawca słusznie twierdził, że o tej porze ich meta była pusta. Okrążyłem budynek i odszukałem właściwe „wejście”. Gość, który mi za to płacił, wiedział aż nadto o schronieniu dilerów, by nie być jednym z nich. Dlatego pewnie tak bardzo ułatwił mi robotę. Uśmiechnąłem się kwaśno półgębkiem, otwierając niezablokowane okno. Nie lubiłem aż tak prostych zleceń. Krótkie, banalne, bo przecież… „tak łatwo się zabija”. Szczególnie komuś takiemu jak ja. Domniemany diler–zdrajca pewnie sam chętnie by sprawę załatwił, ale raczej nie mógł – jeśli faktycznie był jednym z nich, to chyba z powodów czysto opiniotwórczych.
Wsunąłem się do pomieszczenia, w którym centralne miejsce zajmował duży okrągły stół. „Rycerze Króla Draga, kurwa mać!”, pomyślałem z niesmakiem i rozejrzałem się. W kącie pomieszczenia stała szafa. Zwykła… na dodatek drewniana. To było aż nadto trywialne. Chociaż pod przeciwległą ścianą dostrzegłem duży metalowy kontener… „Pewnie na zwłoki byłych kontrahentów”, przebiegło mi przez myśl, a jako, że wolałem z nimi nie siedzieć, wybrałem szafę. Tak, jak można było się spodziewać, służyła nie jako garderoba tylko przechowalnia broni. „Amatorzy”, pomyślałem krytycznie, omiótłszy wzrokiem ich nieduży magazyn. Albo może też dopiero zaczynali w branży, lub poszli na jakąś poważniejszą akcję i chłamu nie zabrali ze sobą. Usiadłem w prawie pustej szafie i zamknąłem drzwi. Zza pazuchy wyjąłem kamerkę na podczerwień i pistolet z tłumikiem.
* * *
Obudziło go muśnięcie na policzku. Drgnął i otworzył oczy, nieco błędnym spojrzeniem omiatając otoczenie. Samochód stał zaparkowany, a Czarny Kondor właśnie wysiadał. Rishka bez namysłu odpiął pas i również wyszedł z auta. Chłodne powietrze otrzeźwiło go całkowicie – ono oraz widok miejsca, w którym się znaleźli.
Chłopak zamrugał, jakby nie wierzył własnym oczom. Kilkanaście metrów od parkingu, widniał wielki kanciasty gmach z małą wieżą – którą architekt umieścił tam w sobie tylko znanym celu –całkowicie pozbawiony okien, z jednymi tylko drzwiami wejściowymi.
Cmentarz Invitro.
Rishka poczuł, jak zaczyna mu się tłuc serce. W głowie zahuczało od myśli. Jednak nie chciał skupiać się na żadnej z nich. To miejsce zawsze wywoływało w nim sprzeczne emocje. Było to pustkowie. Tylko ten przerażająco wielki, klocowaty budynek, prowadzący doń podjazd i…nic… I zazwyczaj nie było tutaj żywego ducha. Niby to normalne… na cmentarzu, ale nawet na nich czasem kręcą się odwiedzający, czy chociażby strażnicy. Lecz nie na cmentarzach Invitro. Tutaj nikt nikogo nie odwiedza. Prawie nikt…
Chłopak miał tylko nadzieję, że szef przywiózł go tu nie po to, żeby ubić i zakopać jego zwłoki gdzieś pod płotem... murem!... bo płotu tutaj żadnego nie było. Rozejrzał się niespokojnie w poszukiwaniu Jaretha.
Mężczyzna stał za klapą otwartego bagażnika.
„Pięknie…”, pomyślał Rishka, „Pewnie łopata i wapno…” Przez chwilę poczuł, jak oblewa go zimny pot. A może mu się to śni? A jak nie, to co powinien zrobić? Uciec z krzykiem?
– Chodź tutaj! – rozległ się głos Czarnego Kondora.
Rishka westchnął. No tak, zatem problem, co powinien zrobić został rozwiązany – ma podejść i posłusznie dać się zamordować.
Z ociąganiem zbliżył się do szefa i spojrzał na to, co leżało w bagażniku. Uniósł w zdumieniu brwi, gdy w białym świetle diodowej lampki spostrzegł bukiet błękitnych róż. Znowu zamrugał zaskoczony, teraz już zupełnie niedowierzając.
– Do północy masz pół godziny – oświadczył Jareth. – Drogę pewnie znasz… – Z tymi słowami wrócił do samochodu i zajął miejsce w fotelu kierowcy.
Chłopak odprowadził go zszokowanym spojrzeniem. Całkowicie go zatkało. Nie mógł uwierzyć… jak?... czemu?... z jakiego powodu Czarny Kondor…?
– Tracisz czas – odezwał się znowu szef, nieco ostro, co otrzeźwiło Rishkę. Drgnął i pospiesznie wziął bukiet. Nie mogąc nic wykrztusić ze ściśniętym gardłem podążył w kierunku gmachu.
Szybko podszedł do drzwi, nad którymi zapaliło się światło i wstukał na zamontowanej w ścianie dotykowej klawiaturze swój… ”numer seryjny”, a po otrzymaniu akceptacji… numer miejsca docelowego. Cierpliwie odczekał, aż urządzenie zeskanuje jego sylwetkę. Po chwili grube na kilka centymetrów drzwi zaczęły wolno podjeżdżać w górę, a z wąskiej szpary pod panelem wysunęła się kartka z wytyczoną trasą. Spojrzał na nią uważnie. Kiedyś drogę znał na pamięć. Teraz… zaniedbał swoje zobowiązanie.
Wreszcie potężne wrota stanęły otworem, strasząc z wnętrza nieprzeniknionym mrokiem i grobową ciszą. Chłopak wziął głęboki oddech i wszedł. Od razu zapaliło się kilka świateł w podłodze, rozjaśniając nieco całkowite ciemności i ukazując długi korytarz, pomiędzy ciągnącymi się do sufitu ścianami z setkami ponumerowanych skrytek. Rishka znowu popatrzył na karteczkę. Liczba kroków była wyliczona dokładnie, z poprawką na jego wzrost, a właściwie długość nóg. Nie miał zbyt wiele czasu. „Dwadzieścia kroków przed siebie i potem piętnaście w lewo”, podyktował sobie w myślach pierwsze instrukcje i troskliwie dzierżąc bukiet błękitnych róż, ruszył przed siebie.
Szedł szybko, licząc pod nosem, mijając po obu stronach liczne, wąskie korytarzyki. Echo niosło jego kroki w absolutnej ciszy cmentarza.
Kiedy Rishka był tutaj pierwszy raz, nie mógł uwierzyć, że jego też kiedyś czeka – tak jak każdego Invitro – skremowanie i wciśnięcie w jakimś pudełku w jedną z tych ponumerowanych skrytek. Pewnie nawet był tu gdzieś jego numer… jego miejsce… Wolał nie szukać.
Jina znalazł bez trudu, choć płynące do oczu łzy zasłaniały mu widok i parę razy musiał przystawać, by osuszyć oczy i popatrzeć uważniej na wydruk. Jak w szkole mogli mu nic nie powiedzieć?! I dopiero po wszystkim… Dlaczego nie pozwolili im się pożegnać! Chociaż… gdyby nie dobroduszny dyrektor pewnie by nawet nie dowiedział się, co się stało… Z drugiej strony… nie pozwolili mu opuścić szkoły, zatem jak na ironię losu przyjść tu mógł dopiero, gdy znalazł się w domu publicznym!
Kiedy po raz pierwszy przepracował miesiąc i dostał za to wolny dzień nie zmarnował go… Odwiedził Jina.
Dopadł do skrytki umieszczonej mniej więcej na wysokości jego oczu. Widniał na niej numer „ITP4000”. Rishka starł łzy z powiek.
– Jin – wyszeptał. – „Cztery zera”. – Palcami dotknął wyżłobionych znaków i uśmiechnął się przez łzy. Nadana w szkole ksywka była przekorna „cztery – zera”, mimo, że przecież zer było trzy! Zresztą… zależy, jak numer odczytać. Rishka rozejrzał się nerwowo. Napisali tylko numer. A on nie był tylko numerem! Oklepał się po kieszeniach i uradowany wyciągnął z jednej z nich śrubokręt, którym ostatnio naprawiał któremuś z ochroniarzy komputer. Nie oddał narzędzia, niby przez zapomnienie, jednak liczył, że kiedyś mu się do czegoś przyda.
Zagryzł wargi i zaczął dłubać w grubym plastiku, ryjąc litery. Po kilku chwilach nad numerem seryjnym pojawiło się niezgrabnie wyskrobane „J I N”.
– Nie byłeś tylko numerem – wyszeptał Rishka, znów ścierając z policzków łzy. – A dla mnie… – Tu głos mu się załamał, a szloch wydarł ze zdławionego gardła. – …tęsknię za tobą, Jin…
– Dawno mnie nie było, Jin – powiedział Rishka, kładąc otwartą dłoń na wyrytym w płycie imieniu. – Przepraszam – wyszeptał. – Wiele się działo… Na własne życzenie wdepnąłem w gówno po uszy. Kiedyś ci opowiem… Ale może będzie lepiej… – Umilkł i popatrzył na trzymamy bukiet. Róże miały łodyżki w specjalnych tubkach z wilgotnym żelem, zapewniającym im wodę. Kielichy kwiatów były wielkości pięści. Musiały pochodzić z jednej z lepszych kwiaciarni. Czyli Czarny Kondor trochę się wykosztował… Tylko czemu?
Owszem… Rishka w dwa konkretne dni, dwa razy w roku zawsze tu przychodził. I przynosił jakiś bukiet. Zawsze wyłącznie niebieski – na znak, że wyprodukowano ich sztucznie, tak jak te rośliny. Szef chyba nawet o tym wiedział. Ale przy jego obecnej „s y m p a t i i” do chłopaka raczej nie zabrałby go tu, by wyświadczać mu podobną przysługę wyłącznie z dobroci serca. Dlaczego zatem to zrobił?
– Nie mogę zostać dłużej… – Rishka szybko umieścił bukiet w – specjalnie przeznaczonej do tego celu – obejmie przy skrytce. Właściwie to rzadko ktokolwiek z nich korzystał. – Szef na mnie czeka. Przyjdę znowu… niedługo… mam nadzieję… w twoje… w nasze urodziny – obiecał i uśmiechnął się. Ile już lat celebrował każdą kolejną rocznicę śmierci Jina? Chyba nawet nie liczył, choć było łatwo to zrobić… ale jednak wolał nie mieć świadomości, ile czasu upłynęło…
Podniósł kartkę do oczu. Na odwrotnej stronie wydrukowana była droga powrotna, by co mniej inteligentni odwiedzający cmentarz nie zaginęli bez wieści w labiryntach korytarzy. Gdy pośpiesznie szedł, światła za nim stopniowo gasły, pogrążając cmentarz w absolutnej ciemności, a odgłos kroków chłopaka oddalał się, pozostawiając ciszę cmentarza znów niezakłócaną nawet najmniejszym szelestem.
Wyszedł z budynku i szybko skierował się w stronę auta, zaparkowanego na oświetlonym latarniami podjeździe. Jareth stał przy samochodzie i czekał.
– Czemu znów ryczysz? – zapytał szorstko, gdy pracownik podszedł. Rishka zignorował – i ton i uwagę. Postąpił jeszcze jeden krok, uniósł ręce i objął mężczyznę za szyję. Przytulił się mocno.
– Dziękuję ci! – wyszeptał.
Jareth zawahał się, lecz w końcu objął chłopaka. Dzwon na umieszczonej przez architekta dziwnej wieżyczce zaczął wybijać dwunastą. Stali tak, aż ucichł.
* * *
Lucas przez chwilę stał przed zamontowanym w ścianie czujnikiem termostatu. To miał być ciąg dalszy jego przygotowań do wywiązania się z umowy z Czarnym Kondorem. Chłopak westchnął i odsunąwszy klapkę osłaniającą mechanizm zaczął konfigurować ustawienia.
* * *
Cierpliwie czekałem.
Swoją drogą cierpliwość i umiejętność iście nieporuszonego czekania to w fachu płatnego zabójcy priorytetowa sprawa. Lucasowi trochę tego brakowało. Był szybki i celny. Ale nie miał kluczowych: spokoju i wytrwałości.
W końcu do moich uszu dobiegł warkot silnika i pisk opon, parkującego z impetem auta. Uruchomiłem kamerkę i odbezpieczywszy pistolet poprawiłem palec na spuście. Rozległy się kroki i hałas zwykle towarzyszący wchodzącej gdzieś większej liczbie osób.
Przez szparę w drzwiach szafy wpadło światło, włączone przez świeżo przybyłych. Nie miałem dużo czasu, zanim postanowią odłożyć swój ekwipunek na miejsce. Na ekraniku kamery zamajaczyły trzy sylwetki. Obliczyłem odległości i szybko pociągnąłem za spust. Trzy razy, celując w głowy przez drewniane drzwi szafy. Wystrzały zabrzmiały jak krótkie bzyknięcia muchy. Rozległ się krzyk. Dwóch trafionych padło tak jak stało. Trzeci obrócił się w ostatniej chwili i dostał w bark. To jego krzyk słyszałem. Dopadł do szafy i otworzył drzwi. Wciąż siedząc strzeliłem po raz kolejny, trafiając młodego mężczyznę w spód szczęki. Kula wyszła przez czubek głowy, szeroko rozpryskując krew. Zmrużyłem oczy, gdyż kilka kropel spadło mi na twarz. A liczyłem, że obejdzie się bez prania się od stóp do głowy. Spojrzałem krytycznie na ostatniego martwego dilera. Amatorzy… Po co w ogóle zaglądać do czegoś, skąd dochodzi ogień? Trzeba od razu w to strzelać! Możliwie gęstą serią! Wstałem i wyszedłem z szafy. Nagle Ktoś z okrzykiem wpadł do pomieszczenia. Wymierzyłem do niego. Na oko dwudziestoletni chłopak zrobił krok w tył, unosząc ręce w obronnym geście. Twarz wykrzywiło mu przerażenie. Otaksowałem go wzrokiem. Nie miał przy sobie żadnej widocznej broni. W ogóle… wyglądał na żółtodzioba. Może był ich kierowcą? Zleceniodawca zapłacił mi za trzech. Idiota nie uściślił, których. Jego strata.
– Sypniesz… i cię znajdę – powiedziałem półgłosem. Młodzian pokiwał pospiesznie głową, wciąż trzymając ręce w górze. – Spieprzaj! – warknąłem, a on odwrócił się na pięcie i wybiegł z pomieszczenia. W ułamek chwili potem usłyszałem odgłos zapalanego silnika. Zabezpieczyłem i schowałem broń. Ruszyłem do okna zamierzając wydostać się stąd tą samą drogą. Naraz przystanąłem. Dopiero teraz – przy włączonym oświetleniu – zwróciłem uwagę na to, co leżało na stole. Oprócz torebeczek z narkotykami, pudełek pełnych microchipów i odłożonej broni, były tam zdjęcia. Na kilku fotografiach widniał jakiś śniadoskóry mężczyzna, na dwóch – blondwłosy chłopak. Bardzo podobny do Lucasa, gdy był młodszy. Na jednym ujęciu ten sam dzieciak wchodził do salonu gier. „Ciekawe, na co im taki gówniarz?”, pomyślałem skwaszony, kierując się do okna.
* * *
Gdy wrócili pod dom publiczny niebo zaczynało szarzeć, nieśmiało zwiastując nadchodzący świt. Rishka wysiadł i poczekał, aż mężczyzna zamknie auto, następnie podszedł do niego. Uniósłszy ręce, zarzucił je szefowi na szyję i pocałował go w usta.
– Dziękuję – wyszeptał, gdy przerwali pieszczotę.
– Już dziękowałeś – odparł Jareth. Chłopak oblizał wargi.
– Jeśli chcesz… – zaczął niepewnie. – …podziękuję ci… inaczej… lepiej – zaproponował.
Czarny Kondor uśmiechnął się kącikami ust, lecz nie popatrzył pracownikowi w oczy.
– Nie… nie teraz – odparł. – Idź spać – polecił i delikatnie odepchnąwszy od siebie chłopaka, skierował się do budynku.
Nieco skwaszony Rishka posłusznie poszedł do pokoju, gdzie szybko rozebrał się i nago położył w łóżku. Po chwili dotarły do niego miarowy stukot butów Czarnego Kondora. Mężczyzna minął jego pokój i po kilku następnych krokach zatrzymał się, a następnie najwyraźniej wszedł do któregoś z kolejnych pomieszczeń. Po paru sekundach obcasy znów zadudniły na deskach korytarza, ale tym razem towarzyszyło im ciche, miarowe pobrzękiwanie i ledwie dosłyszalne stąpanie bosych nóg.
Rishka zamknął oczy. „No tak, nowy faworyt!”, pomyślał kwaśno. Czego on się w ogóle spodziewał?! Chłopak skrzywił się ze złością i przewróciwszy na bok, naciągnął kołdrę na ucho. Dobiegające z korytarza odgłosy stopniowo cichły, gdy Jareth z Simonem wchodzili po schodach na górę.
* * *
Kiedy wróciłem do apartamentu, pierwszym co poczułem był niecodzienny chłód panujący w mieszkaniu. Gdy zajrzałem do salonu spostrzegłem siedzącego na sofie Lucasa – o dziwo w jakiejś grubej, flanelowej pidżamie – który właśnie odkładał słuchawkę telefonu.
– Cześć! – powiedział, gdy mnie zauważył. Miał jakiś dziwny wyraz twarzy… jakby niepewny i poszarzały.
– Cześć – odparłem. – Co tu tak zimno?
– Termostat nawalił – rzucił lekceważąco.
– Zgłosiłeś obsłudze? – zapytałem, rozpinając kurtkę, chociaż przy obecnej temperaturze zaczynałem wątpić w zasadność tej czynności.
– Przed chwilą. – Skinął głową, zerknąwszy na telefon.
– I co?
– I jutro się tym zajmą. – Z tymi słowami wstał z kanapy.
– Jutro?! – zdumiałem się. – To co mamy do tej pory robić? Zimno tu jak w psiarni!
– Zapal kominek albo załóż pidżamę, tak jak ja. – Chłopak wzruszył ramionami skierował się do sypialni.
W milczeniu odprowadziłem go wzrokiem. Pięknie! Najpierw ciągle znika, teraz się odziewa po szyję jak jakaś zakonnica, niedługo pewnie dotknąć się nie pozwoli! Westchnąłem ciężko i włączyłem kominek. Ogień szybko rozpełgał się po drwach, zionąc przyjemnym ciepłem. Ciekawe, czy to faktycznie wadliwy termostat, czy może to sam Lucas był źródłem owego wszechobecnego „chłodu”...
* * *
Rankiem Rishka mył właśnie twarz nad umywalką w łazience i zdziwił się, gdy w lustrzanym odbiciu zobaczył przechodzącego za nim Simona w cienkim szlafroku. Nowy faworyt najwyraźniej zmierzał pod prysznic.
– Ty nie u szefa? – zdumiał się starszy chłopak. Blondyn otaksował go krytycznym spojrzeniem.
– Byłem… w nocy – przyznał.
– I nie zatrzymał cię do rana? – zszokował się, uśmiechając złośliwie. – Coś kiepsko… – zakpił.
– A odwal się! Telefon jakiś ważny dostał – mruknął pod nosem Simon i zdjął szlafrok.
– Jasne… telefon – burknął powątpiewająco Rishka i drgnął, dopiero teraz dostrzegając plątaninę łańcuszków i biżuterii na torsie kolegi, który wyciągał z szafki czysty, zafoliowany duży ręcznik. – Proszę proszę… fan niekonwencjonalnej biżuterii? – zagaił Rishka, spłukując nad umywalką twarz. – Czy raczej perswazja szefa?
– Hobbystycznie, z własnej woli! – odwarknął Simon i wszedł do kabiny.
– Puszczalska blond choinka! – skomentował starszy chłopak wycierając twarz w ręcznik. Wrócił do pokoju, rozczesał włosy i związał je na plecach. Założył nowy T–shirt i tak przygotowany poszedł do kuchni. Kilku pracowników siedziało przy długim stole i jadło śniadanie, a przy szafkach kręcił się kucharz – sądząc z używanych suplementów – pichcący coś na kształt gęstej i mega energetycznej, lecz pewnie równie bezsmakowej zupy.
– Dzień dobry – powiedział Rishka, wchodząc. Jak się spodziewał, nikt ze starszych kolegów nie odpowiedział, a Tetsu i Nezumi niepewnie tylko mruknęli coś pod nosami.
Chłopak podszedł do jednej z szafek, lecz nie zdołał dosięgnąć słoiczka.
– A ty co robisz? – warknął na niego kucharz, strzeliwszy go chochlą po dłoni.
– Ałaj! – jęknął Rishka rozmasowując nadgarstek. – No co?!
– Tabletki obiadowe wolno wam brać maksymalnie cztery razy w tygodniu. – Pogroził mu chochlą. – W pozostałe dni macie jeść normalne posiłki. Zwłaszcza ty, chudzielcu! – poinformował, z impetem stawiając na stole talerz i napełniając go zupką.
– Ale… – zaczął chłopak.
– Siad! – warknął kucharz i Rishka zupełnie odruchowo usiadł. Rzucona na stół łyżka brzęknęła.
– Nie zadzieraj z nowym kucharzem – poradził szeptem Jerard, zajmujący miejsce obok.
– Dzięki za radę – bąknął pod nosem, biorąc łyżkę i zabierając się do jedzenia. – Nerwowy jakiś… – szepnął.
– Żebyś wiedział! – odszepnął Tetsu. – Ale dobrze gotuje.
– Przynajmniej to – westchnął Rishka i posmakował. Musiał przyznać rację – pomimo wyglądu breja nie była taka zła.
– Dzięki za naprawienie konsoli – odezwał się cicho Nezumi.
– Spoko. Chociaż szef trochę się na mnie za to wkurzył… – Rishka oblizał usta.
– Znowu? – tym razem wtrącił się Jerard.
– Nie powiedzieliście, że wam to rozwalił! – syknął z wyrzutem podirytowany chłopak.
– Wtedy byś nie naprawił. – Tetsu wzruszył ramionami.
Rishka zaniemówił, patrząc nieruchomo na młodszego kolegę. Prostota tej logiki naprawdę odebrała mu głos, więc postanowił zająć się śniadaniem.
– Właściwie nie rozumiem… – podjął Nezumi. – Skoro szef nam wcześniej zabronił i roztrzaskał konsolę, to czemu teraz zmienił zdanie.
– On nie zmienił zdania – mruknął Rishka znad talerza. – On wybrał alternatywne zło.
– Kto by pomyślał, że Czarny Kondor jest zdolny do kompromisu – mruknął rozbawiony Nezumi.
– Jest – westchnął Rishka. – Gdyby nie był, już któryś z was chodziłby z diodami migającymi z tyłka! – dodał kwaśno. – A ja bym był w plastikowej urnie wmurowanej w ściankę z numerem…
– Właściwie nie masz co się tak cieszyć, że wróciłeś na stary rewir! – odezwał się Jerard, odsuwając pusty talerz.
– Co masz na myśli? – zapytał Rishka, zastanawiając się, czy on naprawdę wygląda na tak ucieszonego, żeby go sprowadzali na ziemię. Nie śpiewał pod nosem, nie stepował w łazience, nawet się nie uśmiechał. Ach, tak! Przecież powiedział „dzień DOBRY”!
– Szef wycofał z tamtego rejonu wszystkich swoich pracowników. Podobno zawarł jakiś „układ”…
– Aha… – Rishka westchnął. Czyli słusznie podejrzewał – to nie była łaska ze strony Czarnego Kondora, tylko działanie powodowane wyższymi względami. No nic. Trudno. Tak czy inaczej wrócił na stare śmiecie. I to się liczyło! Odsunął pusty talerz i wstał.
– Dziękuję! – powiedział do kucharza, wychodząc z kuchni.
* * *
Czarny Kondor podszedł do jasnowłosego młodego mężczyzny, stojącego na środku niedużego, skąpo wyposażonego w meble pokoju. Uniósł urękawicznioną dłoń do jego twarzy. Odgarnął mu z policzka kosmyk niesfornych włosów.
– Na pewno tego chcesz, Dieter? – zapytał szeptem. Zielone oczy popatrzyły na niego z uwagą.
– Mieliśmy umowę, Jareth... – odparł cicho. Kąciki ust Czarnego Kondora uniosły się lekko.
– Zapomniałeś, jak się masz do mnie zwracać, szmato! – warknął i uderzył młodzieńca wierzchem dłoni w twarz. Cios był tak silny, że Dieter zgiął się wpół i zachwiał. Jareth podszedł i kopniakiem w kolano powalił go na podłogę.
– Przepraszam... – wyszeptał Dieter, ścierając z wargi krew, kiedy nagle but Czarnego Kondora brutalnie zetknął się z jego żebrami. Cios wydusił mu powietrze z płuc.
– Nie odzywaj się, wyraźnie nie zapytany! – warknął Jareth, łapiąc go za włosy i podnosząc jego głowę na tyle, by spojrzeć mu w twarz. – Jasne?! – zawołał. Odpowiedziała mu cisza. Chłopak tylko gwałtownie łapał oddech. Czarny Kondor uśmiechnął się lekko. – Pytam, czy jasne...? – powtórzył łagodnie.
– Tak, panie... – odparł pokornie. Jareth puścił jego włosy, odpychając mu głowę w dół.
– Rozbieraj się, kurwo! – warknął, podchodząc do szafy.
Dieter posłusznie zdjął skórzaną kurtkę, potem czarną koszulkę, odsłaniając bezwłosy jasny tors. Rozpiął spodnie.
– Szybciej! – syknął Czarny Kondor, oglądając w palcach szeroki skórzany pasek. Chłopak prędko rozpiął klamry z butach i ściągnąwszy je, w kilku ruchach pozbył się również skórzanych spodni.
– No proszę... – powiedział Jareth, patrząc na krocze młodzieńca. – Już? – Uniósł brwi na widok sztywniejącego członka, widocznego spomiędzy kępy jasnych włosów. – Wiele ci nie trzeba, co? – rzekłszy z dziwnym półuśmieszkiem, złożonym paskiem ujął Dietera pod brodę.
* * *
Obudziwszy się odruchowo przetarłem dłonią zmarzniętą twarz, sprawdzając, czy nos jest na swoim miejscu. Popatrzyłem na Lucasa. Chłopak spał skulony na boku, z zaciśniętymi pod brodą dłońmi. Oddychał miarowo, cicho. Jasne włosy rozsypywały się na poduszce. Zsunąłem kołdrę z jego ramienia i delikatnie pogłaskałem plecy.
- Lucas… - wyszeptałem, usiłując rozbudzić go dotykiem.
- Mmmm… - mruknął przez sen, wtulając twarz w poduszkę.
- Lu… - powtórzyłem, przysuwając się bliżej niego i ostrożnie wyciągając mu koszulę ze spodni. Niecierpliwie zagłębiłem dłoń między warstwy materiału w poszukiwaniu, no kurna, ciała! Palcami musnąłem jego rozgrzany snem brzuch.
- Przestań! Zimno! – poskarżył się, wzdrygając. No, przynajmniej się obudził. Bo już się bałem, że zostanę z tym wszystkim sam.
- Zaraz cię rozgrzeję… - wymruczałem, zsuwając mu nieco spodnie z pośladków. Co to w ogóle miało być?! Do tej pory miałem względnie wolny dostęp, a teraz musiałem pokonywać warstwy flaneli!
- Jack… - jęknął, odwracając się w moją stronę. – Tu jest zimno jak cholera. Nie chcę się rozbierać! – oświadczył, marszcząc brwi.
- No… jeśli o mnie chodzi to jakoś bardzo nie musisz… - zauważyłem zdumiony, lecz zupełnie nie zrażony jego oświadczeniem. – Za to ja… muszę… - zniżyłem głos. Lucas zachmurzył się, następnie na jego twarzy zaszła jakaś nagła zmiana i ściągnąwszy mi kołdrę z bioder, popatrzył na moje krocze. Znowu na mnie zerknął. Jakby trochę pytająco. Wzruszyłem nieznacznie ramionami. Lucas z westchnieniem rezygnacji zsunął się niżej w stronę moich ud, aż jego twarz znalazła się na strategicznej wysokości.
- Ja dzisiaj nie wychodzę z łóżka – oświadczył, sprawnie rozpinając dwa guziczki rozporka w moich spodniach od pidżamy.
- Nie mam nic przeciwko – powiedziałem, zakładając sobie ręce za głowę.
* * *
Czarny Kondor wrócił do burdelu i od razu usłyszał jakieś zamieszanie na piętrze. Z ciężkim westchnieniem zaczął bez pośpiechu wchodzić po schodach, jakby licząc, że – sądząc z odgłosów – sprawa do tego stopnia wymagająca wrzasków jakoś rozwiąże się sama, bez jego udziału.
Odkąd pojawiły się tutaj dziewczyny, atmosfera zmieniła się nieco. Niekoniecznie na lepsze. Chłopcy byli o żeńską część pracowniczą jakoś dziwnie zazdrośni. Głównie mieli pretensje o przywileje. Na przykład o to, że nawet stojąc na ulicy dziewczyny miały zapewnione pokoje najbliższych moteli na wszystkie usługi. Chyba, że klient życzył sobie inaczej.
– Za każdą z nich zapłaciłem tyle, ile za trzech Invitro płci męskiej… – powiedział zirytowany Czarny Kondor. – …a klienci niekiedy dają za nie nawet poczwórne stawki. Widzicie coś dziwnego w tym, że je faworyzuję? Że są dla mnie więcej warte? – zapytał, patrząc ze złością na stojącą przed nim grupkę chłopaków.
– Ale to jest dyskryminacja! – mruknął Jerard.
– To załóżcie sobie związek zawodowy! – wywarczał mężczyzna i odszedł korytarzem, zostawiając za sobą pełną konsternacji ciszę.
– Szef zażartował? – odezwał się Harry i wytrzeszczył oczy. – Niemożliwe!
– Jesteś niemożliwa! – rozległ się męski głos z jednego z dziewczęcych pokojów. Czarny Kondor podszedł do drzwi.
– Ja?! Ja jestem niemożliwa?!! – wykrzyknęła, ubrana tylko w koronkową bieliznę Veronique, wściekle miotając się po pomieszczeniu pełnym dużych, lecz płaskich kartonowych pudeł w różowym kolorze.
– Co się dzieje? – zapytał Jareth, stając w progu. Młody jasnowłosy ochroniarz wzdrygnął się na dźwięk jego głosu i zrobił błyskawiczny w tył zwrot, patrząc z przestrachem na szefa.
– A… – zająknął się, lecz niemal natychmiast odpowiedział na pytanie: – Przyszły zamówione sukienki.
– I stąd ta rozpacz? – Czarny Kondor uniósł brwi.
– Pomylili się! – zawołała znowu dziewczyna, która już poczerwieniała z emocji na twarzy. Sięgnęła po jedną z leżących na łóżku krótkich sukienek z tafty i przyłożyła do siebie, prezentując. Mężczyzna przypatrzył się. – Istny koszmar! – krzyknęła Vera, odrzucając strój z powrotem na pościel.
– Jaki koszmar? – zdziwił się Jareth.
– Ta kiecka jest okropna! – wybuchła dziewczyna, a łzy spłynęły po jej zarumienionych policzkach.
– Ale co jest z nią nie tak? – zapytał, rozłożywszy ręce.
– Co jest z nią nie tak?! – wykrzyknęła, wytrzeszczając na niego oczy. – WSZYSTKO! Spójrz na kolor!
Czarny Kondor widział już tę sukienkę. Wiedział też, jaki ma ona kolor, na wszelki wypadek i dla świętego spokoju spojrzał raz jeszcze…
– No… zielony! I co? – Wzruszył ramionami.
– Zielony?! – Vera znowu szeroko otworzyła oczy. – To nie jest zieleń! Miała być zieleń, a przysłali zgniłą oliwkę!
Mężczyzna westchnął przez nos.
– Veronique… – zaczął łagodnie, lecz zarazem trochę ostrzegawczo Jareth.
– Nie założę tego! – ostrzegła.
– To pójdziesz nago! – odwarknął zirytowany szef. – Przyciągniesz więcej klientów! – skwitował i zamierzał wyjść z pokoju, kiedy zatrzymał go pobladły pracownik i odezwał się szeptem, wciąż co chwilę zerkając trwożliwie nie zacietrzewioną dziewczynę:
– Szefie, niech szef nie odbiera tego jako skargi – zaczął niepewnie. – Jest pan dobrym szefem, a ja jestem dobrym pracownikiem. Staram się! – zapewnił żarliwie. – Ale tego NIE ZNIOSĘ! Jak to dłużej potrwa, odejdę!
Czarny Kondor westchnął.
– Weź sobie tydzień płatnego urlopu – powiedział.
Młodzieniec wybałuszył na niego oczy.
– Tak po prostu? – zdziwił się.
– Tak, tak po prostu – rzekł i nie oglądając się już na wściekłą pracownicę, wyszedł z pokoju. Jęknął w duchu. Jemu też przydałby się urlop.
– Nienawidzę cię! – dobiegło jeszcze do niego.
– Ty mnie nie masz kochać… – odkrzyknął niczym niezrażony. – Akurat na waszej miłości d o m n i e nie zarabiam… – dodał pod nosem, ruszając do gabinetu.
* * *
Sharla siedziała w fotelu w zaciszu salonu. Nafaszerowany lekami Risei znowu spał. Kobieta uniosła do ust szklankę i upiła łyk czystej whisky. Westchnęła ciężko i rozparła się wygodniej.
Tym razem nie konsultowała się w podjęciu decyzji z Jarethem. Zrobiła, co uważała za słuszne… chyba tak było… tylko właściwie skąd wyrzuty sumienia, których nie zagłuszyła nawet druga szklanka alkoholu?
* * *
Po południu, na swojej zmianie Dalii Rishka szybko dostał klienta, z którym poszedł do jednego z lepszych pokojów. Facet był wysoki, z krótko przystrzyżoną brodą, wiekiem tak pod czterdziestkę i zbudowany, jak jakiś model. Do tego chyba całkiem „dziany”, bo – z tego, co zauważył chłopak – ciuchy nosił naprawdę dobrej jakości. Nawet bieliznę. I takiemu komuś zachciało się właśnie Rishki! „Widać nawet kasa nikomu nie zagwarantuje dobrego gustu w kwestii partnerów seksualnych.”, pomyślał leżący na łóżku chłopak żarliwie całując pochylonego nad nim klienta, który kłuł go dosyć gęstym zarostem.
– Szef jest na miejscu? – niespodziewanie zainteresował się mężczyzna. Rishka zamrugał, zaskoczony tym pytaniem.
– Chyba tak… – odparł ostrożnie. – Czemu?
– Tak pytam. – Klient uśmiechnął się i odgarnął kosmyk z policzka chłopaka. – Podobasz mi się… – wyszeptał i znowu go pocałował.
„To chyba dobrze…”, pomyślał Rishka, nie wdając się w dyskusję. Mogło to grozić tym, że da się pociągnąć za język.
Ostatni raz, kiedy jakiś klient wypytywał go o szefa skończył się czymś w rodzaju reprymendy.
– O co pytał? – nacisnął Czarny Kondor, stojący na wprost chłopaka i zauważalnie górujący nad nim wzrostem.
– No…pytał… – przyznał niechętnie, bardzo skonsternowany.
– O co? – dociekał mężczyzna.
– Ooo… – zająknął się Rishka. – …o to… w jaki sposób się kochamy.
– „Kochamy”? – powtórzył bez emocji Czarny Kondor.
– To znaczy… – pracownik zawahał się. – …w jakiej pozycji się pieprzymy… – powiedział półgłosem.
– „My”? – nieubłaganie drążył mężczyzna.
– To znaczy… – znowu podjął już całkowicie skonsternowany Rishka. – …jak lubisz mnie rżnąć! – wypalił.
– Aha… – mruknął z półuśmieszkiem mężczyzna. – I co mu powiedziałeś?
Zszokowany Rishka wtedy wyznał wszystko szczerze, jakby go ktoś żelazem przypalał. Nie miał tylko pojęcia, czemu szef tak bardzo docieka czegoś tak… dziwnego i… zawstydzającego. Może to miał być rodzaj kary? Coś w rodzaju: „skoro wynosisz poza łóżko intymne sprawy, powiedz też samemu zainteresowanemu, co o nim opowiadasz innym”.
– Jareth… – odezwał się chłopak, kiedy Czarny Kondor zakończył całe to przesłuchanie i jak gdyby nigdy nic wrócił za swoje biurko. Gdy ametystowe oczy zogniskowały się na nim, zaczął niepewnie: – Ja… wiesz… przepraszam, że tak komuś paplałem… – wydusił zażenowany, patrząc w podłogę
Mężczyzna podszedł, ujął chłopaka pod brodę i zmusił do podniesienia wzroku.
– Zapamiętaj, że to, o czym rozmawiasz i co robisz z klientem ma pozostać między tobą, a nim… ORAZ między tobą a mną! – powiedział z naciskiem. – Rozumiesz, Rishka?
– Rishka! – odezwał się klient, wtulając twarz w szyję chłopaka, który drgnął, wyrwany z zadumy. – Skup się… – polecił łagodnie mężczyzna. Rishka skupił się i wziął do roboty.
* * *
- I czegoś cholera nie odbierał?! – warknął Simon, z impetem wchodząc do motelowego pokoju. Śniadoskóry mężczyzna wynurzył się zza minilodówki z piwem w ręce.
- Nie muszę chyba siedzieć tutaj jak grzeczna żona i czekać na telefony od ciebie – sarknął, otwierając butelkę o kant kuchennego aneksu.
- Gdzie byłeś? – zapytał zniecierpliwiony.
- Skołowałem to. – Szyjką piwa wskazał na stół. Simon zamrugał. Potem jeszcze bardziej wytrzeszczył oczy. Podszedł do leżącego na blacie urządzenia.
- Co to jest? – wykrztusił, ostrożnie oglądając czarne pudełko wielkości kartki A4 i grubości około dwóch centymetrów, jakby miało znienacka eksplodować, lub przynajmniej zaraz go opluć.
- Komputer – powiedział oczywistym tonem Charlie.
Simon dokładniej przyjrzał się urządzeniu. Był to laptop… stacjonarny. Sądząc z wyglądu – pochodził z czasów, w których o szybkości i wydajności „bebechów” każdego skomplikowanego urządzenia w pierwszej kolejności świadczyły aspekty takie jak jego wielkość i waga.
- Jaja sobie robisz – jęknął głucho chłopak, opadając na krzesło. Przetarł nerwowo czoło. – Co ja mam z tym gównem zrobić? Założyć ci konto na portalu społecznościowym?! – wywarczał, patrząc ze złością na przysiadającego się do stolika mężczyznę.
- Nic innego nie dało się zdobyć. Wiesz, że wszystkie komputery z takim łączem są rejestrowane i mają GPS – skwitował Charlie z półuśmieszkiem i pociągnął łyk z butelki. – Ponoć jesteś jednym z najlepszych. Będziesz miał okazję to udowodnić.
- J e s t e m n a j l e p s z y – wycedził Simon. – Ale równie dobrze mogę próbować podłączyć kamień! – zawołał zirytowany.
- Ten twój kumpel z Sieci to załatwił.
- Co za dupek! – mruknął pod nosem i podniósł się z krzesła. – Złośliwy gnojek! – zawołał rozzłoszczony, patrząc nienawistnie na laptopa.
- Nic więcej ci nie wymyślę! – odparował posępnie Charlie i napił się piwa.
- Dobra… to ja zrywam umowę! – warknął chłopak, ruszając do drzwi. – Na nic się nie przydasz! Mieliśmy działać razem, a ty…! – urwał, jęknąwszy głośno, gdy Charlie chwycił go mocno za rękę i przyciągnął do siebie. Simon poczuł, że coś twardego i metalowego zostało przytknięte do jego gardła.
- Posłuchaj, ty mała, wiecznie niezadowolona, przemądrzała kurewko… – wycedził, zniżając głos i patrząc chłopakowi w oczy. – …siedzimy w tym gównie razem. Oni wiedzą zarówno o tobie, jak i o mnie. Nie zostawisz mnie teraz. – Mocniej przycisnął nóż do krtani przestraszonego chłopaka. – Rozumiesz?
Simon ostrożnie skinął głową. Wtedy Charlie cofnął się, chowając finkę.
- Cieszę się, żeśmy się dogadali – powiedział zadowolony.
- Ale ja naprawdę będę potrzebował lepszego sprzętu – odezwał się cicho chłopak.
- Poszukam – obiecał, wracając na krzesło i do swojego piwa. – Zresztą ty też mógłbyś się wokół czegoś zakręcić – zauważył, zerkając na Simona. Blondyn drgnął.
- Ja? – zdziwił się. – Komputery ochroniarzy nie mają tego wyjścia. Sprawdziłem.
Charlie posłał mu kpiące spojrzenie.
- U wszystkich? – zapytał, uśmiechając się wymownie. Simon spochmurniał.
- Tak, u wszystkich! – potwierdził. – Jedynie u Lambera… - dodał półgłosem.
- Bingo! - Mężczyzna zamaszystym ruchem rzucił opróżnioną butelkę do stojącego w kącie pomieszczenia kosza. - Siedzisz w spodniach szefa, to go poproś, żeby ci użyczył też innego swojego s p r z ę t u – podsunął wesoło.
- Znajdź mi lepszy komputer – powiedział półgłosem Simon. – Odezwę się – dodał, robiąc w tył zwrot i ruszając do wyjścia.
- Stój! – zawołał Charlie, podnosząc się z miejsca. Simon obejrzał się. Mężczyzna rozpiął właśnie sprzączkę od paska i zaczynał robić to samo z rozporkiem. – Nie tylko pogadać tu przychodzisz – zauważył ostro. Simon przygryzł dolną wargę i niechętnie odwrócił się, podchodząc do mężczyzny.
* * *
Po wszystkim klient kazał mu zostać i ubrawszy się, wezwał obsługę, polecając ochroniarzowi poprosić samego Jaretha Lambera. Rishka wzdrygnął się na samą myśl, o co może chodzić mężczyźnie. Sprawiał wrażenie zadowolonego z usługi… a może Rishce tylko się tak wydawało. Również pospiesznie wdział ubranie i usiadł na pobliskiej sofie.
Kiedy czekali, aż szef się zjawi, chłopaka zaczęło mdlić ze strachu. Ostatnio za dużo razy podpadł, żeby teraz znowu zaliczyć jakieś przewinienie. Wprawdzie Czarny Kondor zrobił dla niego coś… zrobił coś, co dla Rishki było bardzo ważne… ale przecież to o niczym nie świadczyło. Nie dowodziło, że szef mu wybaczył, czy chociaż przestał się gniewać. Przecież nawet odrzucił go wtedy na parkingu…
Chłopak wstrzymał oddech, gdy drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł Jareth. Rzucił swojemu pracownikowi uważne spojrzenie, po czym przeniósł wzrok na klienta, siedzącego w fotelu.
– Życzył pan sobie mnie widzieć – odezwał się, podchodząc, lecz nie zajął sąsiedniego miejsca. Ton jego głosu, jak spostrzegł Rishka, wskazywał, że oderwano go od ważnego zajęcia i nie jest z tego powodu zbyt zadowolony.
– Dziękuję za tak szybkie przybycie – zaczął oględnie.
– Staramy się szanować czas klientów i własny – odrzekł oschle Jareth.
„Przejdź do konkretów, facet!”, pomyślał Rishka, „Bo bzykałeś tutaj ostatni raz…”
– Proszę spocząć – zaproponował mężczyzna, gestem ręki wskazując miejsce. Szef przybytku bez słowa zajął sąsiedni fotel, a klient wtedy znowu podjął, patrząc z upodobaniem na Rishkę:
– Moja propozycja, panie Lamber… średnia stawka chłopaka razy pięciu klientów dziennie, razy trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, razy pięć lat – zaoferował jednym tchem. Czarny Kondor uśmiechnął się półgębkiem.
– Rishka nie jest tyle wart – orzekł beznamiętnie. Chłopak, siedzący na sofie obok, w milczeniu pochylił głowę. Jego klatka piersiowa zaczęła coraz szybciej unosić się i opadać.
– Niech będzie moja strata. – Klient wzruszył ramionami.
– Przykro mi, on nie jest na sprzedaż – postanowił Jareth.
– Dam milion – zaproponował mężczyzna.
Czarny Kondor nie odpowiedział.
– Półtora! – zawołał z naciskiem klient, pochylając się w jego stronę.
– Żegnam pana – odparł Lamber, podnosząc się z miejsca.
Oniemiały i pobladły Rishka przez chwilę patrzył, jak mężczyzna wychodzi, następnie zerwał się z miejsca i pospiesznie ruszył za nim, bez słowa mijając skwaszonego niedoszłego właściciela swojej osoby.
– Szefie! – zawołał chłopak, wypadając na korytarz i gwałtownie łapiąc przyspieszony stresem oddech. Czarny Kondor obejrzał się przez ramię. Rishka przystanął, jakby bał się bliżej podejść. – Ja… ja z nim… nic! Niczego mu nie proponowałem, nie prosiłem o to! – zapewnił żarliwie. Twarz mężczyzny nawet nie drgnęła. – Naprawdę… – wyszeptał Rishka drżącym głosem. Jareth bez słowa odwrócił się do niego plecami i odszedł.
* * *
Jednak wyleźliśmy z łóżka. Wygonił nas głód. Po śniadaniu przez jakiś czas próbowałem na własną rękę pozmieniać coś w ustawieniach termostatu, bo miałem nieustanne i chyba słuszne wrażenie, że cholerstwo nie tylko nie grzeje, ale nawet chłodzi apartament! Jednakże moje wysiłki spełzły na niczym. Hakować urządzeń w takim ekskluzywnym hotelu raczej nie wypadało. Lucas wprawdzie zadzwonił do obsługi po raz kolejny ze zgłoszeniem problemu i tym razem zapewniono nas, że prace nad rozwiązaniem usterki ciągle trwają i to nie tylko nasza prywatna awaria, ale padł jakiś ważniejszy sterownik. Na przeprosiny mieli przysłać grzane wino i elegancki obiad.
Zmarznięty i zły poszedłem do łazienki, by wziąć gorący prysznic, kątem oka zerknąwszy tylko na Lucasa, siedzącego w sypialni w głębokim fotelu z laptopem na kolanach. Jakoś nie wydawał się zirytowany sytuacją. Miałem tylko nadzieję, że przynajmniej woda była ciepła.
* * *
Ściany długiego korytarza obłaziły ze starej farby nieokreślonego koloru, a zakurzona drewniana podłoga złowieszczo skrzypiała przy każdym energicznym kroku Jaretha.
– Ależ, panie Lamber… to… przecież to niemal ruina! – jęknął idący pospiesznie za Czarnym Kondorem niski jasnowłosy mężczyzna w garniturze.
– Mury są mocne, widział pan raport rzeczoznawcy – odrzekł Jareth.
– Ale cała reszta. Tu wszystko trzeba wymienić, odnowić i…
– …i zamontować każdą niezbędną w hotelu technikę – wszedł mu w słowo mężczyzna, przystając. Blondyn wytrzeszczył oczy.
– Przecież to będzie kosztować niemal istną fortunę! – wykrzyknął i zamilkł, gdy przed jego oczami zabłysła karta kredytowa.
– Tu ma pan milion – powiedział Czarny Kondor wręczając mu plastik. – Liczę, że rozsądnie go pan zagospodaruje – rzekł surowym tonem i zostawiając oniemiałego mężczyznę z korytarzu ruszył do wyjścia. – Ma pan dwa tygodnie – rzucił jeszcze przez ramię i blondyn jeszcze bardziej wybałuszywszy oczy, oparł się o ścianę, by nie zemdleć. Znowu jęknął głośno. Przecież to było niemal zbyt mało czasu.
* * *
Tego wieczoru, w Dalii Rishka miał jeszcze dwóch klientów, którzy na szczęście nie polubili go aż tak bardzo, by składać szefowi jakieś oferty kupna. Zresztą Jareth i tak gdzieś pojechał. Chłopak widział, jak wsiada do swojego auta na parkingu.
Rishka wrócił do domu i wziął odprężający ciepły prysznic. O tej porze w burdelu panowała przyjemna cisza. Większość pracowników była albo na ulicy, z gośćmi – w pokojach na dole, albo miała swoje zmiany w innych domach publicznych. Ci, którzy akurat nie pracowali, grzecznie i w samotności odsypiali w swoich łóżkach.
Chłopak wrócił do pokoju, zdjął z wilgotnego ciała szlafrok i naciągnąwszy bawełniane luźne bokserki, położył się na dolnym posłaniu. Pozostali koledzy, z którymi akurat mieszkał w tym miesiącu byli na swoich zmianach, więc on mógł spokojnie i w relaksującej ciszy porządnie się wyspać. Ostatnio nadrabiał braki snu i poduszka niemal nieustannie go wzywała.
Jednakże nie było mu dane odpocząć, gdyż nagle rozległy się szybkie kroki i do pokoju wszedł ochroniarz.
– Ubieraj się i pakuj swoje rzeczy! – polecił Tom, rzucając leżącemu na łóżku Rishce plecak. Zaskoczony chłopak drgnął i szybko usiadł.
– Ale… jak… – wykrztusił zszokowany. Ochroniarz skrzywił się.
– Składasz w kostkę i wrzucasz do tej torby z szelkami – podpowiedział zjadliwie. Rishka pokręcił szybko głową, otrząsając się.
– Ale czemu?! – zawołał tyleż zdumiony, co zaniepokojony.
– Jedziesz do nowego właściciela – poinformował sucho Tom i wyszedł z pokoju.
* * *
Szykujący się do snu Lucas poprawił przydługie rękawy pidżamy i zagrzebał w pościel. Ubranie drażniło go. Zazwyczaj spali nago. Jednak chłopak wiedział, że będzie zmuszony przez jakiś czas ją nosić. Zapewniwszy sobie pretekst, wolał zacząć już teraz, by nie wzbudzać podejrzeń Jacka. To była część przygotowania do spotkania z Jarethem. Musiał czymś i „z jakiegoś powodu” zakrywać ślady. Ślady, które wiedział, że Czarny Kondor zostawi.
* * *
Czarny Kondor zaparkował przed domem Sharli i zgasiwszy silnik chwilę siedział w samochodzie. Wreszcie odetchnął i wysiadł.
Drzwi otworzyły się zaraz po naciśnięciu dzwonka, a z głośniczka dobiegł kobiecy głos:
– Idź do salonu, zaraz przyjdziemy.
„PrzyjdzieMY”, pomyślał kwaśno Jareth, niespiesznie wchodząc i kierując się dobrze znaną drogą.
– Ale on pójdzie z nami – powiedział białowłosy chłopak. Klient zaśmiał się.
– A co? Boisz się mnie? Spokojnie! Lubię zwyczajny, prosty seks. Bez udziwnień. Ale jak chcesz… – Popatrzył na Jaretha. – Może kolega się przyłączy? – zażartował.
– Jest pan pewien? – Młodzieniec zmrużył oczy. Mężczyzna drgnął. Przyjrzał się starszemu uważnie. Bardzo uważnie.
– Pomysł wart rozpatrzenia… – Wolno uniósł dłoń, chwycił chłopaka za podbródek. Spojrzał mu w oczy. Przez chwilę milczał. – Jak ktoś taki, jak ty trafił na ulicę? – wyszeptał. Miał dziwnie zmieniony głos. Brzmiało w nim najszczersze niedowierzanie. Jareth na chwilę opuścił głowę. Rzucił mu z ukosa ironiczne spojrzenie.
– Jak to jak? Wojna! – skwitował.
Mężczyzna jak w transie pokiwał głową i poszedł z Risei za róg.
Jareth zajął miejsce w wygodnym fotelu i cierpliwie czekał. Z korytarza dochodziły przytłumione zamkniętymi drzwiami spokojne głosy kobiety i chłopca. Czarny Kondor nawet nie próbował wyłuskiwać z tych dźwięków konkretnych słów. Po prostu czekał.
Czekał, gdy Risei poszedł z innym. Poprzedni klient białowłosego chwilę kręcił się po ulicy, jakby wahając, lecz wreszcie podszedł do Jaretha. Stanął obok, również opierając się plecami o mur z czerwonej cegły. Przez długą chwilę żaden z nich się nie odezwał.
– Nazywasz się Lambert, prawda? – zapytał nagle mężczyzna. Jareth drgnął. – VON Lambert… – zaakcentował klient. Młodzieniec pochylił głowę.
– Jakie to ma znaczenie? – bąknął pod nosem.
– Znałem twoich rodziców… – oświadczył. Ametystowe oczy spojrzały na niego… z jakąś nagłą i niesprecyzowaną nadzieją.
– Czy… – zaczął.
– Nie… nie mam o nich żadnych wieści… – przerwał mu smutnym głosem. – Pewnie ich szukasz…
Jareth pochylił głowę.
– Nie… Już nie… – odparł. – Zresztą ojciec nie żyje… Jedynie o matce nic nie wiem…
– Jeśli coś o niej usłyszę, albo ją spotkam, to… – zaczął z wahaniem.
– To proszę jej powiedzieć, że nie żyję – przerwał mu Jareth. Mężczyzna uniósł brwi w zdumieniu.
– Czemu? – Z niezrozumieniem pokręcił głową. Jareth wzruszył ramionami.
– Bo to prawda – odrzekł i odbiwszy się od muru ruszył w kierunku wychodzącego zza rogu Risei.
Risei wszedł do salonu i zatrzymał się, uśmiechając do Czarnego Kondora. Tuż za chłopakiem pojawiła się Sharla.
– Gotowy – powiedziała z zadowoleniem, kładąc mu dłoń na barku.
Mężczyzna wstał.
– Jak się czujesz? – zapytał.
– W porządku! – Risei wzruszył ramionami. – Mogę już wracać. W końcu to było tylko omdlenie. Kucharz mi powtarzał, że za mało jem… – dodał z westchnieniem rezygnacji. Czarny Kondor zamrugał. Przez chwilę patrzył uważnie na swojego pracownika, wreszcie przeniósł pełen pytań wzrok na Sharlę. Uciekła spojrzeniem w bok i odsunęła się od chłopaka.
– Jedziemy? – zagaił Risei, na powrót przykuwając uwagę mężczyzny.
– Tak – rzekł Czarny Kondor. – Idź do samochodu. Zaraz przyjdę.
Risei obrócił się do lekarki z uśmiechem.
– Jeszcze raz bardzo dziękuję za opiekę – powiedział i odszedł korytarzem. Jareth postąpił kilka kroków po miękkim, wyciszającym dźwięki dywanie i stanął ramię w ramię z kobietą.
– Wymazałaś mu pamięć – szepnął, lecz nie spojrzał na Sharlę.
– Zresetowałam – przyznała, nie patrząc na przyjaciela. – Kazałeś mi zrobić to, co uważam najlepsze dla niego – przypomniała.
– I nie masz wyrzutów sumienia? – zapytał głucho, nadal na nią nie patrząc.
– Jestem lekarzem. Moje sumienie często cierpi zarówno przed, jak i po podjęciu trudnej decyzji. A w tym wypadku… po prostu wybrałam dla was mniejsze zło – wyjaśniła, a gdy Czarny Kondor popatrzył na nią i już otwierał usta, by coś powiedzieć, przerwała mu: – Nie dziękuj mi! – warknęła niezadowolona. – I tak już wystarczająco podle się czuję!
Jareth zamknął wargi i skinął głową, po czym nie spoglądnąwszy już na kobietę bez słowa ruszył korytarzem w ślad za Risei.
* * *
Rishka posłusznie pakował się. Ruchy wykonywał automatycznie. Jego poszarzała twarz nie wyrażała żadnych emocji, pomimo, że w głowie aż mu huczało od myśli. Więc to nie był ze strony szefa gest dobroci, tylko inwestycja na przyszłość. Wyprawka! Przecież gołej dziwki nie wypada nikomu sprzedawać za takie pieniądze. Zatem to koniec. Chłopak poczuł, jak coś dławi go w gardle. Jareth go zwyczajnie nie chciał zatrzymać. Jednak go sprzedał. Rishka obawiał się, że tak kusząca propozycja, jaką dostał od tamtego faceta w ostateczności go przekona. Kto wie? Może jeszcze podbił stawkę. Klient był uparty, a Czarny Kondor umiał się targować.
Westchnął ciężko, usiłując przełknąć wciąż rosnącą gulę w krtani. Rozejrzał się po pustym pokoju. I tak nic go tutaj nie trzymało… Chłopaki w większości wciąż byli na niego obrażeni. Dlatego tak łatwo dał się uprosić o naprawę konsoli. Z całego serca chciał tu wrócić… do miejsca, w którym chociaż po części miał poczucie stabilizacji. Znał rytm pracy, zasady, wiedział czego może się spodziewać po kolegach, ochroniarzach i – przynajmniej w pewnym stopniu – po szefie. A teraz… teraz pozna nowego… „właściciela”…
Rishka zamknął oczy. Jak to brzmiało! Wprawdzie Czarny Kondor też miał go prawnie na własność, ale chłopak odbierał mężczyznę bardziej jako szefa, pracodawcę… czasami kochanka, niż „pana”. Z nowym posiadaczem mogło być różnie…
– Gotowy? – rozległo się od strony drzwi. Rishka wyprostował się, patrząc na podchodzącego Toma.
– T…tak… – szepnął, gdy mężczyzna wziął z łóżka spakowaną torbę.
– Idziemy. – Drugą ręką chwycił chłopaka pod ramię.
– Chciałem tylko się pożegnać… – zawołał Rishka, wyswobadzając rękę.
– Szef wyszedł. – Padła wyzuta z emocji odpowiedź.
– Ale… – zaczął zbity z tropu chłopak.
– Wyślesz mu pocztówkę! – warknął Tom i znowu chwyciwszy Rishkę pod ramię poprowadził korytarzem w kierunku schodów na dół.
Autorka wyraża głęboką i szczerą nadzieję, że uda się jej kolejny rozdział skończyć prędzej niż za rok od tej pory. T__T Ale wiecie… choroby (nie)wybierają… v.v;