Dzieci boga granic 10
Dodane przez Aquarius dnia Stycznia 19 2012 10:31:43
10.

Święte Kobiety pożegnały ich na skraju obozowiska. Ich miejsce było w centrum, z szamanami i wodzami. Hurik potrząsnęła głową, żegnając się z Kekhartem.
– Obyście nie narazili się. Obyście byli tu na właściwym miejscu. Nie zasłużyliście sobie na los, który was spotkał, jeśli moje zdanie znać chcecie. W Urhan wasze miejsce, tam winniście zostać, lecz skoro tu przybyliście – oby to zaiste był znak od boga.
Zabrały swojego więźnia, który, jak przekonali się Kekhart i jego towarzysze, nosił imię Serik. Po raz kolejny mieli ujrzeć go podczas egzekucji – Hurik wręcz nalegała, by się na niej znaleźli, może licząc, że przekażą dalej wieści o okrucieństwie Świętych Kobiet wobec tych, którzy zhańbili jedną z nich.
Najgorsze w całej sytuacji było, że w podróży przekonali się, iż owszem, Serik zniewolił kiedyś jedną z dziewiczych wojowniczek: przed wielu laty, będąc jeszcze nierozumnym młodzieńcem. Żył potem wiele lat w spokoju, choć szczerze żałował swego czynu. Dziewczynie, którą zhańbił zapłacił sowicie, wiedząc, że nie wynagrodzi jej w pełni tego, co utraciła. Nie poślubił jej, choć, jak się zarzekał, kochał ją od samego początku, czyn zaś, którego dokonał, był aktem popełnionym w desperacji przez młodzieńca świadomego, że nigdy nie zdobędzie tej, której pragnie najbardziej ze wszystkich kobiet.
– Ona taka jak te dwie dziewki była – tłumaczył Arthanowi, który często jechał przy wierzchowcu Serika, ku niezadowoleniu Larhy zresztą. Skierował przy tym wzrok ku dwóm nierozłącznym wojowniczkom, Kuary, tej z pięknymi lokami i Nayaseg, tej drobnej, choć o szerokich biodrach. – Do Świętych Kobiet dołączyła i odnalazła miłość – ot, popatrz, mieszańcu, na tę tam, starszą… – potrząsnął głową. – Kochanka jej. A jam myślał, głupi, dziewkę zniewolę, to jej minie… Ale nic to, nic nie wyszło, tylko ból dla mnie i dla niej. Tylko mnie znienawidziła i ja też znienawidziłem siebie. Żyje teraz gdzieś w stepie, nie wiem gdzie nawet… Przed miesiącem nieszczęściem na Święte Kobiety trafiłem i kochanka tamtej mnie rozpoznała. No i jadę po śmierć własną, choć modliłem się, modliłem, by umrzeć tam we studni. Widać jednak za swe czyny inaczej muszę zapłacić.
W końcu więc rozstawali się z Serikiem czując żal. Nawet Larha, choć nie przestała – bo i nie mogłaby – czuć doń niechęci, stwierdziła, że może i zbrodnia, którą popełnił zasługiwała na karę, jednak Święte Kobiety powinny złagodzić ją nie co. Cóż z tego, gdy kochanka zhańbionej przed laty wojowniczki nie odpuściłaby żadną miarą. Serik miał umierać w mękach, długo, na pokaz.
Rozbili coś na kształt obozowiska na uboczy, w oddaleniu od plemion, dając do zrozumienia, że są od nich odrębni i nie powinno się wchodzić z nimi w więcej kontaktów niż to konieczne. Najwięcej powodów do obaw miał Gaspar: jego nie wygnali, on uciekł sam, przed zemstą. A plemię Krukorła, licznie zamieszkujące nie tylko terytorium Urhan, lecz i step na zachodnim pograniczu, przysłało swoich reprezentantów na zjazd. Jeśli był pośród nich ród, któremu pieśniarz się naraził – marny jego los.
Gdyby nie było – cóż, oznaczałoby to, że obaj młodzieńcy, człowiek i mieszaniec, mogą właściwie poruszać się po obozowisku swobodnie i bez większego ryzyka wchodzić w kontakty z przedstawicielami plemion. Obaj zamierzali korzystać z owej swobody, poznawać plemiona, ich zwyczaje, historie, sposoby walki – i kobiety. W obu ciekawość świata łatwo pokonała obawy: przed zemstą w wypadku Gaspara i przed niechęcią do mieszanej krwi u Arthana.
Kekhart zazdrościł im. Sam bez większych obaw mógł wejść do obozowiska, pod warunkiem, że trzymał się przestrzeni wspólnej wszystkim i wchodzenia w bliższe interakcje z przybyłymi na zjazd. Nie było to szczególnie przyjemne, wiedzieć, że gdzieś blisko jest rodzina, cała stracona przeszłość, że prędzej czy później kroki zawiodą go w miejsce zajmowane przez własne plemię. Mógłby zamknąć oczy i iść na oślep, a jakaś niewidzialna siła prędko zawiodłaby go między namioty i jurty Przyciętych Uszu, tak, jak przed kilkoma dniami postawiła na jego drodze Hurik.
Cóż, Hurik pewnie uczyniła już to, czego on nie mógł: przywitała się z rodziną i przyjaciółmi z dzieciństwa. Jakże musieli być z niej dumni! Na jakże piękną, silną i władczą kobietę wyrosła ta krwiożercza dziewczyna, która wraz z nim jechała do pierwszej walki. Spełniła wszelkie nadzieje, jakie w niej pokładali.
A on? Co właściwie robił tu, na zgromadzeniu? Przywiodły go jedynie słowa szamana i mglista przepowiednia, w którą nie był pewny, czy powinien wierzyć. O wiele za mało by ryzykować, by oddalać się od własnego miejsca. Narażać się na ból przy spotkaniu z rodziną? Czy naprawdę był na to gotów?
Po rozbiciu obozowiska przekonał się, że znów jest sam, bo obaj młodzieńcy zniknęli w gąszczu namiotów, Temur i Larha nadal próbowali rozwiązać sprawy między sobą, a Takhir wyparował gdzieś, mają jak zwykle własne sprawy, do których nie potrzebował towarzystwa. Więc chcąc nie chcąc Kekhart chodził sam po ulicach tymczasowego miasta, bez większego celu, poza tym, który mogłoby wyznaczyć przeznaczenie.
Prędko znalazł miejsce, gdzie zatrzymały się Święte Kobiety. Ich namioty budziły zresztą wielkie zainteresowanie, gdyż rzadko kiedy wojowniczki rozbijały obozowisko w pobliżu innych, zwykle preferując oddalenie. Tu jednak, u stóp kurhanu władczyni, która powołała je do życia, zajmowały honorowe miejsce.
I tutaj, drugiego dnia po przybyciu na Pole Łez Kekhart spotkał tego, który miał zostać kaganem.
Mężczyzna stojący przy płocie ogradzającym obozowisko Świętych Kobiet nie należał do szczególnie wysokich, sam Kekhart przerastał go o dobre pół głowy. Był też drobniejszej budowy, niż przeciętny orkowy mężczyzna, choć linie mięśni na ramionach i kocie ruchy świadczyły o wielkiej sprawności. W walce musiał być niezwykle szybki i na tym się opierać.
Nosił kubrak z wilczej skóry, futrem do wierzchu, pierwszy ślad przynależności klanowej – bo tatuaże, które Szare Wilki wykonywały na wierzchach dłoni, ginęły w gąszczu wzorów i blizn, plącących się na ramionach i klatce piersiowej. Największy tatuaż pełznął po całym ciele i twarzy: olbrzymi smok z zaznaczoną każdą łuską na ciele.
Na plecy i ramiona spadały mu strąki sfilcowanych włosów, z których zwieszały się liczne ozdoby z półszlachetnych kamieni, złota, srebra, ceramiki i kości. Okalały twarz o wydatnym nosie i krótkich kłach, odrobinę podobną do ludzkiej.
Ponad obojczykami widniały dwie symetryczne blizny, wyeksponowane przez skrawki nie wytatuowanej skóry: Kekhart nie widział wcześniej nic podobnego, lecz pamiętając opowieści Takhira domyślał się, co ogląda. Temu mężczyźnie przeciągnięto kiedyś pod skórą sznur lub haki i powieszono go, aby tkanka zerwała się. Długi i bolesny proces, jakiemu nie poddawano każdego, a tylko tych, których duchy wybrały na swoich przedstawicieli. Mężczyzna rozmawiający przez ogrodzenie zaglądający do obozowiska Świętych Kobiet był Czarnym Szamanem.
Hurik stała po przeciwnej stronie, wyprostowana, z ramionami zaplecionymi pod piersiami. Z dumnej miny można było wywnioskować, że czegokolwiek chce od niej ten szaman, ona nie łatwo da się przekonać.
I rzeczywiście, jej słowa mówiły to samo, co i jej postawa.
– Nie. Nie takie miałam plany.
Szaman ze smokiem wijącym się po twarzy nachylił się bardziej, zbliżając głowę do Hurik. Jego wzrok pełzał po sylwetce kobiety: po twarzy, po czarnych warkoczach, przeplecionych wstążką, linii szyi i pełnych piersiach, wysklepiających się w wycięciu zasznurowanej z przodu kamizeli.
– Przemyśl to. Pomyśl o tym, co zyskasz. Wielka wojowniczka, żona kagana. Pod tobą będą wszystkie plemiona stepu. Tylko Tindre – tu zerknął ku kurhanowi i kamieniowi na jego szczycie – była potężniejsza, niż ty byś była.
– Tindre nikogo nad sobą nie miała. Ja i tak będę ciebie mieć. To już wolę jako kagana, sama będąc panią swojego plemienia, niż jako żona kagana we wszystkim go słuchać.
Mężczyzna ze smokiem na twarzy roześmiał się. Miał dźwięczny, niski głos, od którego każdej kobiecie – na bogów, nie tylko kobiecie, co Kekhart poczuł właśnie! – zrobiłoby się gorąco.
– Hurik, ach Hurik, czy ty myślisz, że zamknąłbym cię? Na bogów, umiem docenić wartość kobiety. Spytaj moich żon, jeśli pragniesz. Niczego żadnej z nich nie braknie, także i wolności. Nie, wolność jest ostatnim, co mógłbym komukolwiek odebrać.
– Otrzymasz moje wsparcie teraz i później, jako kagan – odpowiedziała wojowniczka. – Ale nie moją rękę. To moje ostatnie słowo, Czarny Smoku. Więcej mnie z tą propozycją nie nachodź.
– Oczywiście, Hurik. Wybacz mi, nie pragnąłem nadużyć twej cierpliwości, ani też twojej godności. Nigdy nie uczyniłbym niczego wbrew woli jednej ze Świętych Kobiet, zwłaszcza tu, u stóp grobowca Tindre. Wybacz mi.
Pokłonił się głęboko, w sposób, jakiego Kekhart nigdy dotąd nie widział: z ręką zaplecioną o rękę, zginając się w talii. Potem wyprostował się i oddalił, zerkając z ciekawością na mężczyznę, który przysłuchiwał się ich rozmowie. Kekhart dostrzegł błysk w ciemnych, groźnych oczach i zadrżał. Takhir miał takie oczy, oczy osoby, która widziała już wszystko, osoby na wszystko gotowej. Lecz ten ork miał w oczach jeszcze coś: nieposkromione pragnienie, jedno z tych gotowych rzucić na kolana – lub spopielić – cały świat. Był najbardziej niebezpieczną osobą, jaką kiedykolwiek spotkał… chyba, że liczyć też tajemniczego wędrowca o czerwonych jak krew oczach…
Gdy się oddalił, Hurik prychnęła.
– Kawał drania, arogancki fiut, który myśli, że wolno mu wszystko – skomentowała. Nie bała się widać tego bezwzględnego spojrzenia.
– Jyrgal? – spytał Kekhart.
– Ano, Jyrgal. Widziałeś chana Szarych Wilków, dziedzica Tindre, przyszłego kagana. Dobry władca, odważny wojownik, Czarny Szaman, jak Takhir – raz na stulecie może się trafia taki. Ale bogowie mu w serce wlali żądze, których nigdy nie poskromi. On jak smok jest: ciągle chce więcej i więcej zagarnąć. Chciał mnie na żonę swoją, wyobrażasz to sobie? Którą bym była? Piątą już? Na bogów! Mieć nad sobą jego i cztery inne żony, nie, to nie dla mnie. Chodź, Kekharcie – poklepała go po ramieniu – chodź do mojego namiotu, widzę, że ci towarzystwa trzeba.
Mieszkała skromnie, namiot niewielki, mieszczący ledwie posłanie, palenisko i bagaż. Uszyty z zaimpregnowanych tłuszczem skór, z warstwą płótna od wewnątrz, niski, tak, że tuż po wejściu Kekhart musiał usiąść na niewielkim posłaniu. Musiała być pewna swego, skoro wpuszczała do siebie mężczyznę: dostrzegłby to ktoś niechętny, już zaczęłyby się oskarżenia.
Podała mu kubek. Jego zawartość miała barwę bursztynu, pachniała alkoholem i jakimś nieznanym owocem.
– Wino – rzekła. – Na bogów, takie wino, jakiego nigdy nie kosztowałam. Ze wschodu ponoć, ze Shnai’ar… Byłeś tam kiedy?
– Takhir był, ale sam. Niewiele opowiadał.
Bardzo mało – dotarło do niego teraz. Zbyt mało. Coś musiało zdarzyć się w Shani’ar, coś niezmiernie ważnego, co szaman przemilczał. Bo historiami o swoich podróżach dzielił się zazwyczaj chętnie, a pociągnięty za język – zwłaszcza odprężony po zbliżeniu – nie odmawiał detali. Niezwykłe miasto smokowców zaś fascynowało go od dawna, podobnie jak i sprawy, dla rozwiązania których ostatecznie się do niego udał.
A kiedy stamtąd wrócił, jego opowieści były zdawkowe.
– Cóż, widać powody miał. Mówią zresztą, że smokowcy coraz chętniej je opuszczają… że uczą swojej religii innych, tak, jak na zachodzie ci święci… och, jakże to słowo ludzkie na wojownika ze szlachetnego rodu brzmi?!
– Rycerze – podpowiedział jej Kekhart. – Mieczami Światłości ich zowią. Auriena wyznawcy.
Kiedyś przywieziono do Urhan jeńca pojmanego na pograniczu: ludzkiego mężczyznę, wysokiego, jasnowłosego, o oczach barwy nieba. Nosił przepięknie wykonany pancerz i niezwykły medalion: dwa smoki, białego i czarnego, splecione ze sobą w walce. Należał do owego bractwa wojowników, zwanego „zakonem”, które ponoć coraz większą zdobywało siłę na zachodzie, wśród ludzi i elfów. Wierzyli, iż Aurien, bóg światłości, którego oni uważali za władcę bogów, czy nawet boga jedynego, powołał ich do walki z ciemnością, z demonami i sługami Wielkiego Węża. I dobrze by było, gdyby za owych sługów aurienici nie uznali między innymi orków, a to nie spodobało się Urhańczykom. Jakżeby mieli Wielkiemu Wężowi służyć, skoro ich opiekunką była Sura?
Co się stało z rycerzem – nikt nie wiedział. Zawarły się za nim bramy cytadeli, może i krata zamykająca którąś ze Studni, lub inny loch. Może zamęczyli go na śmierć w twierdzy, wyciągając wiadomości o zakonie? Któż to wie. Dla swych konfratrów rycerz przepadł jednak. Poległ walcząc z odwieczną ciemnością.
Mówiło się, że prędzej czy później Salveia, państwo rządzone przez zakon, ogłosi wojnę z ludami na wschodzie. Wtedy Urhan będzie na pierwszej linii, a Karanesse chętnie się do walki przyłączy, by odzyskać ziemie wyrwane po buncie niewolników.
– Ano. Rycerze ich, co to chcą, żeby wszyscy wierzyli w jedno, chyba, że ci, co ich trzeba zabić… – splunęła na ziemię. – Co oni wiedzą o walce z demonami? Tindre została zesłana przez bogów, by pokonać demony, Lanfei przecież był demonem wcielonym! My go pokonaliśmy! A gdzie ludzie byli wtedy? Gdzieś na zachodzie, słabi od dobrobytu. Ale jeśli przyjdą do nas, będziemy gotowi. Będziemy kagana mieli nad sobą.
– Myślisz ty, że Jyrgal dobrym kaganem będzie?
– Pewnie. Jakem mówiła: on łajdak jest i żoną jego nie będę, ale rządzić będzie dobrze. Duchy kochają go, duchy go wybrały, i jeszcze przepowiednia…
– Innych kandydatów nie ma?
Prychnęła.
– Szans nie mają. Przyjdzie jeden z drugim, chaniątko z zagubionego plemienia, samozwańczy ostatni syn rodu, co to myśli, że bogowie go naznaczyli. Młodziak taki, jak twój Arthan, ale siana w głowie więcej, myśli, że mu wszystko wolno. Wyzwie Jyrgala, i jak będzie miał szczęście, przeżyje. Dużo krwi tu zobaczymy – wyszczerzyła się – będzie pojedynków trochę, zatargów i zemst klanowych, paru stwierdzi, że czas przejąć w plemieniu władzę. I ja będę walczyć.
– O co?
– Wiele już lat jeżdżę z wojowniczkami, więcej, niż pięć, czas mój już dawno upłynął. Do plemienia wracam. Vardan jest chanem, spotkałam go dziś rano. Lepsza od niego będę.
– Chcesz go zabić, żeby władzę zyskać?!
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej na te słowa.
– Jeśli nie odda po dobroci władzy i siebie, tak. Ale jeśli jest rozsądny, przyjmie moją ofertę. Niech się cieszy, że wolę jego niż samego kagana!
Kekhart pokręcił tylko głową.
– Słabego sobie mężczyznę wybrałaś.
– Vardan więcej ma sił, niż kiedyś. Nie wyszłabym za tchórza, nie moje to pragnienie, mieć małżonka, co się przede mną trzęsie jak osika. I dziedzica mu rodzić nie będę musiała. Ma żonę już, wiesz? Diyar, tę samą, co ją tobie dać chcieli. Syna mu dała, piękny chłopak, nazwali go twoim imieniem, aż się zdziwiłam. Ej, Kekhart, na Niebiosa, bez takich min! Żyłeś z tym tyle lat, żyj dalej, przecież źle ci się nie dzieje!
– Nie – przyznał. Bo i miała rację: nie miał złego życia, może nawet za dużo od niego otrzymał, nawet, jeśli nigdy nie mógł pogodzić ze sobą tych aspektów, na których zależało mu najbardziej, nawet, jeśli pamięć tego co utracił miała mu ciążyć już zawsze. Ale nawet, gdyby teraz przyszli doń członkowie dawnego plemienia, błagając o powrót, nie wróciłby. Nie mógłby porzucić tego, co zdobył.
***

Trzeci dzień ich pobytu na zgromadzeniu rozpoczął się bladym świtem, nim jeszcze słońce zdążyło wzejść. Rozpoczął się od odgłosów bijatyki, które wyrwały Kekharta ze snu i zmusiły do pośpiesznego naciągnięcia spodni i wyjrzenia na zewnątrz namiotu.
Komuż przyszło do głowy bić się w porze, gdy wszyscy śpią jeszcze?
Takhir nieśpiesznie naciągnął na siebie jedną ze swych długich szat, także wychynął na zewnątrz.
W szarości świtu dostrzegli gromadzące się zbiegowisko: dokładnie naprzeciwko ich miejsca obozowania. Dostrzegli też kotłowaninę: trzech mężczyzn próbowało powalić czwartego, na tyle od nich roślejszego, by mieli z tym niejakie problemy.
– Ty śmieciu – warknął jeden z nich, kiedy udało mu się już przygnieść przeciwnika kolanem do ziemi. Dwaj pozostali przytrzymywali ramiona. – Ty kundlu parszywy, mule jeden, jesteś martwy teraz, rozumiesz?!
Arthan – któż inny mógłby wywoływać takie emocje – szarpnął się. Twarz miał całą w błocie i krwi płynącej z rozciętego łuku brwiowego.
– Noż pięknie – mruknęła Larha, opuszczając własny namiot. Przestała zapinać kubrak, za to sięgnęła po nóż, zapomniawszy pewnie, że wtrącanie się do walki nie pomoże teraz nikomu, a tylko może stanowić przyczynek do pozabijania ich wszystkich.
Pośród zbierających się gapiów rozległy się szmery. Pewnie wyjaśniał jeden drugiemu, kto właściwie rozbił się na uboczu i czemu lepiej się nie wtrącać.
Mężczyzna klęczący Arthanowi na plecach sięgnął po nóż.
– Ja żem nic nie zrobił! – krzyknął mieszaniec.
– Aha, nic – prychnął ten z nożem. – Mam mułowi wierzyć, nie własnej siostrze?
– Ja żem się do niej uśmiechnął tylko!
– Się uśmiechnął, patrzcie no!
W tłumie gapiów zakotłowało i na wolną przestrzeń przed namiotami wpadł Gaspar. Z łokcia wyrżnął jednego z napastników, prosto w sam nos.
Trafiony ork zaklął, puścił arthanowe ramię i rzucił się na ludzkiego młodzieńca. Arthan zaś, odzyskując część możliwości manewru, wykorzystał je, by wyrwać się pozostałym przytrzymującym go mężczyznom.
Bitka rozgorzała na nowo, tym razem przy aplauzie widzów, wyraźnie podzielonych na dwa obozy.
Duchy wiedzą, jak długo mogłaby trwać, gdyby Takhir nie zdecydował się wreszcie wkroczyć między walczących.
– Dość – oznajmił. – Dość tego.
Najwyższy z trzech orków, widać ich przywódca, masywny mężczyzna o włosach związanych na szczycie głowy w ciasny węzeł powstrzymał głuchy warkot.
– Szamanie, ten muł zhańbił mi siostrę.
– Akurat zhańbił – zaprotestował Arthan. – On łże, psi syn!
– A jeśli zhańbił – krzyknął ktoś z tłumu. – To co za strata? Brzucha dziewce nie przyprawi! A zresztą, kobiety Płowych Lisów to kurwy!
Brat znieważonego rzekomo dziewczęcia, noszący wokół oczu tatuaże świadczące o przynależności plemiennej, wydał z siebie kolejny warkot, tym razem skierowany w stronę gapiów.
– Mieszańców się nie zabija! – dodał inny głos z tłumów. – Jeśli bogowie chcieli, żeby on żył, to on do bogów należy.
– Akurat, bogów obraża swoim istnieniem! – odpowiedział ktoś inny. – I jeszcze dziewki gwałci, śmieć!
– Cisza! – rozkazał Takhir, uderzając w ziemię kosturem. – Chcecie gniew duchów na siebie sprowadzić? Arthan z Urhan jest pod moją opieką i jeśli zabijecie go, ze mną będziecie mieć do czynienia, jasne to? Co się stało?
– Siostra nasza – rzekł ten z węzłem na głowie – skarżyła się, że ją muł napastował.
– A gdzie napastował! – zaprotestował znów mieszaniec. – Ja żem się tylko do dziewki uśmiechnął.
– Wystarczy – prychnął drugi z braci. Z nosa ciekła mu krew po gasparowym ciosie. – Dość chodzi śmieci po świętym miejscu!
– Mieszaniec to dobra wróżba! – zaoponował ktoś z tłumu.
Takhir po raz kolejny uderzył laską w ziemię.
– Dość! Ten mieszaniec, czy się to komu podoba, czy nie, jest pod moją opieką. Tknijcie go, zadrzecie ze mną. Tak, on należy do bogów, tak, jak i moi towarzysze. Odejdźcie i zostawcie nas w spokoju.
Mężczyzna z węzłem na głowie splunął pod nogi Arthana.
– Kiedyś, mule, nie będziesz miał za sobą szamana. Wtedy się policzymy.
– To ja czekał będę – odpowiedział mieszaniec hardo.
– Zginiesz, Arthan, przez kobietę, my wszyscy przez ciebie – powtarzał Gaspar swoją starą śpiewkę, kiedy jego przyjacielowi opatrywali rozcięte czoło.
Pół-człowiek wzruszył ramionami.
– Abo kto tobie się za mną szlajać każe? Świat wielki, ty idź, gdzie chcesz.
Pieśniarz pociągnął łyk wina z bukłaka. Zdobył go skądś, pewnie przehandlował lub wygrał w kości. Trunek miał kwaskowaty, nieprzyjemny smak, inaczej niż to, które uprzedniego dnia Kekhart otrzymał od Hurik. Było jednak mocne.
– Za ciekawe życie z tobą. I z wami. Masz, należy ci się – podał bukłak dalej. – Ładna chociaż dziewka była?
– Śliczna – wyszczerzył się Arthan. – Ale w Urhan Lilla czeka…
Temur roześmiał się.
– Nie czeka, nie czeka, Arthan. Znajdź sobie lepiej porządną kobietę, a nie wszetecznicę.
Mieszaniec burknął coś, pociągając łyk z bukłaka. Nie powtórzył jednak swoich słów: na zewnątrz znów rozległ się harmider, krzyki, nawoływania – i dźwięk rogu, niski i głuchy, dźwięk, jakiego nie słyszało dotąd żadne z nich, jakiego nie znało żadne z plemion.
Od wschodniej strony do obozowiska zmierzała grupa jeźdźców, której nikt z wyjątkiem Takhira się nie spodziewał.
***
Mieli na sobie zbroje ze starannie wykonanych, nakładających się na siebie łusek. Wypolerowane jak małe lusterka, lśniły w blasku wschodzącego słońca, srebrne u żołnierzy, złocone u dowódcy. Spiczaste szyszaki owijali pasami materiału w czarnym kolorze, czarne były ich ubiory pod pancerzami. Czarne chorągwie powiewały ponad nimi: ponad karnym wojskiem, nie przypominającym w niczym koczowników. Na czarnej tkaninie sztandarów widniał wspaniały złoty smok ze skrzydłami rozpostartymi do lotu.
Smok. Prawdziwy smok. Gad ze wschodu. Smokowcy ze Shnai’ar.
Hełmy osadzone między wygiętymi rogami, ogony ułożone starannie za siodłami jeźdźców. Szponiaste palce trzymające wodze, jaszczurcze pyski pokryte drobną, zieloną łuską. Oczy żółte lub czerwone, z pionowymi wężowymi źrenicami, oczy, z których nie można wyczytać ani krztyny emocji.
Pomiędzy wojownikami jechało pięć postaci nie noszących pancerzy, a szaty kapłańskie. Wszyscy tacy sami, okryci obszerną warstwą tkaniny, z twarzami – pyskami raczej – skrytymi pod kapturami. U bram obozowiska zsiedli z wierzchowców, a piesi żołnierze, których grupa maszerowała za jeźdźcami, przy wozach, momentalnie i bez jednego słowa utworzyła po obu ich stronach ciasny szpaler, tak, że nikt nie był w stanie przyjrzeć się kapłanom bliżej. Tak ruszyli dalej, pod kurhan, a czarny sztandar ze złotym smokiem powiewał triumfalnie ponad ich głowami.
– Zaczęło się – rzekł Takhir, patrząc na ich plecy. – nareszcie się zaczęło. Udajcie się do centrum obozu – polecił swoim towarzyszom. – Ja muszę tam być już teraz. Wy możecie pójść wraz ze wszystkimi.
I zniknął w tłumie, tylko przez chwilę jeszcze było widać kostur kołyszący się ponad gromadą zmierzającą ku kurhanowi, za przybyszami.
Kekhart nie musiał nawet kazać swoim towarzyszom iść za sobą – sami ruszyli. Delegacja ze Shnai’ar na zgromadzeniu stepowych plemion – czegoś takiego świat nie widział jeszcze, nic więc dziwnego, że prędko gęsty tłum zgromadził się przy centralnym placu i że zaczęto mówić, spekulując, co stało się przyczyną przybycia smokowców. W końcu widywano ich na stepach, na wschodnich krańcach zwłaszcza, a wschodnie plemiona nie raz najeżdżały ich wioski, albo handlowały z gadami. Lecz taki oddział…
– W Shnai’ar króla nowego wybrali – powiedział ktoś. Kekhart nadstawił uszu.
– Nie króla – zaprotestowała jakaś orczyca – Kapłana najwyższego. Kapłani nimi rządzą.
– Jedno i to samo. Naznaczony przez bogów jest tak czy inaczej, ten ich władca.
Naznaczony przez bogów… władca... wybrany… prawdziwy smok…
O duchy, o Niebiosa, czy ten, który rządzi smokowcami mógłby być tak szalony, by przybyć na zgromadzenie i rzucić wyzwanie Jyrgalowi – i samemu zostać kaganem?! Tylko szaleniec lub ktoś pewny opieki bogów mógłby…
Larha, która chyba myślała o tym samym, ścisnęła ramię Kekharta.
– Władca na wschodzie – szepnęła. – O Suro, władca na wschodzie!
Poły namiotu, w którym chanowie plemion odbywali prywatne narady rozsunęły się i wyszedł z niego Jyrgal Czarny Smok. Zamaszystym krokiem zbliżył się ku podwyższeniu, które wzniesiono przy odgrodzonej przestrzeni.
– Dzieci stepu! – rzekł donośnym głosem. Nie widać było po nim ani odrobiny zdenerwowania. Nie przestał być wyniosły, władczy i piękny. – Nieoczekiwani goście dołączyli do nas, lecz nie niemile widziani! Pokażemy im, jak wygląda nasza gościnność, pokażemy im, jak wygląda nasza potęga, pokażemy im, że muszą liczyć się z nami!
Gdy mówił, z namiotu wyszły dwie zakapturzone postacie, dwaj kapłani. Zbliżyli się do podwyższenia. Dziwnie szli: wyglądali, jakby płynęli w powietrzu, jeden z nich zwłaszcza… Dziwne – nie widać było ogona pod jego czarną szatą, nie widać też było długiego jaszczurzego pyska pod kapturem…
Ale to pierwszy ze smokowców odsłonił głowę i odezwał się, nieoczekiwanie stając koło Jyrgala. Mówił językiem używanym na stepach, choć dziwnie wymawiał niektóre głoski… Gdzie Kekhart słyszał podobny akcent…?
– Mój pan, król Shnai’ar przesyła pozdrowienia. Mój pan szanuje orków i ludzi z wielkiego stepu, ich tradycje i ich wiarę. Podziwia Tindre, która zaiste wybrana była przez siłę rządzącą tym światem. Mój pan wierzy, że ten, kto jako kagan obejmie władzę ponad stepem i jego ludami także będzie wybrany przez ową siłę, nie inaczej. Ten, który obejmie władzę, będzie wybrańcem bogów, największym władcą, jakiego widział cały świat, odmieni bieg historii. Mój pan wierzy, że to jego wybrało przeznaczenie i gotów jest walczyć o władzę nad stepami z każdym, kogo ludy stepów wybiorą sobie na kagana – a zgodnie ze zwyczajem, jeśli wygra, sam będzie kaganem.
Wszyscy zamilkli, nie oczekiwali bowiem takich słów. Patrzyli jak osłupiali na drugiego z ubranych w czerń przybyszów. On zaś pomału zdejmował kaptur i maskę, która jak się okazało, osłaniała jego twarz.
Twarz, nie pysk. Twarz płaską, wąską i białą, która przypominała bardziej ludzką czy elfią: choć nie do końca. Mężczyzna bowiem w miejsce nosa miał ledwo widoczne wybrzuszenie, naznaczone pionowymi nozdrzami. Nos gada w nie-gadziej twarzy. Łuski na łukach brwiowych, na krawędzi szczęki i podbródku. Drobne, bladozielone, wyraźnie odcinające się od bladej skóry.
Jego głowę porastały włosy, długie, ciemnoczerwone, purpurowe niemal, zaplecione w gruby warkocz. Spomiędzy ich kosmyków wyrastały zakrzywione rogi, identyczne jak u smokowców.
Spod tych rogów, spod łusek na czole spoglądały na świat oczy koloru krwi. Kekhart znał te oczy, widział je już dwa razy: na szlaku pod Urhan i w swojej wizji.
W ciszy, która zapadła, odezwał się głos owej niezwykłej istoty, donośny, czysty i przytłaczający. Głos, którego nie sposób nie słuchać, głos, który łatwo wywoła tak zachwyt, jak i drżenie.
– Na imię mi Rijesh. Jestem królem Shnai’ar i z mocą bogów wkrótce będę i waszym władcą.


C.D.N.

Uwaga kulturowa: Próba inicjacyjna Jyrgala znów jest elementem zaczerpniętym z kompletnie innego, niż stepy euroazjatyckie rejonu naszego świata: mianowicie z Ameryki Północnej. Nazywa się coś takiego „taniec słońca”.
Jeśli czujecie zapotrzebowanie na jakiś dokładniejszy słowniczek lub wykaz kontekstów – dajcie znać.