Dzieci boga granic 5
Dodane przez Aquarius dnia Grudnia 17 2011 20:48:56
5.
Tego dnia w samym środku nocy polarnej, spadła gwiazda. Zabłysła pośrodku nieba i ze świstem uderzyła w ziemię pośrodku doliny, budząc Śnieżne Koty i oboje ich orczych gości.
Kekhart wybiegł z jaskini, w której mieszkał, dostrzegł, jak elfowie z gór zdążają ku miejscu, gdzie gwiazda spadła. Na czele podążała maghiya, wiotka kobieta, której twarzy nie porysowały jeszcze zmarszczki, choć osiągnęła już ponoć wiek stu lat. Stanęła między swoim plemieniem a gwiazdą i odezwała się:
– Oto znak dla nas, oto znak od Iel.
Iel była dla elfów boginią losu i w jakimś sensie, o ile Kekhart się orientował, boginią niebios. Dziwnym mu się wydawało, że elfowie nie wierzą w żadnego męskiego boga, że nie zdają sobie sprawy z wielu rzeczy, które orkom na stepach zdawały się oczywiste. Lecz zdawali sobie sprawę, iż właśnie wylądował pośrodku ich ziem kawałek nieba.
Gwiazda spoczywała w zagłębieniu. Nie paliła się już, lecz jeszcze nie ostygła. Śnieg wokół niej stopniał, ziemia zmieniła się w błotnistą kałużę. W powietrzu nosił się zapach spalenizny i rozgrzanego żelaza.
– Gwiezdny metal – szepnęła Larha. Oczy jej zabłysły. Z gwiezdnego metalu można było wykonać broń o legendarnych wręcz właściwościach, idealne ostrze do walki ze złymi mocami.
Maghiya pomału zeszła do zagłębienia, wyżłobionego przez spadającą gwiazdę, ostrożnie ujęła ją w dłonie. Nagrzany kawałek metalu nie palił jej dłoni.
– Oto gwóźdź ze sklepienia niebios! – zawołała. – Oto znak od bogów, ich wola!
– Czego pragną bogowie? – spytał któryś ze Śnieżnych Kotów.
Czarodziejka potrząsnęła głową.
– Trójca objawiła swoją wolę, lecz śmiertelnym wiele czasu zajmuje zrozumienie ich zamiarów. To jak odczytanie pisma, którego nie znamy, jak odcyfrowanie śladów nieznanego zwierzęcia na śniegu. Potrzebuję czasu, by się dowiedzieć. Potrzebuję spytać duchów.
Kolejne dnie i noce spędziła w swej jaskini, a ci, którzy przechodzili koło wejścia, twierdzili, że z wnętrza widać zimny, błękitny blask – znak, że wewnątrz używa się mocy. Gdy w końcu maghya skończyła rozmawiać z bogami, długo jeszcze leżała, odzyskując siły. Kekhart pamiętał, że podobnie Takhir: im bardziej wyczerpujące wykonywał zadanie, tym dłużej musiał się potem regenerować.
W końcu nadszedł dzień, w którym czarodziejka zebrała swój lud i przemówiła do niego. Przez ostatnie dni postarzała się mocno, pod jej oczyma i wokół ust zarysowały się głębokie zmarszczki.
– Widziałam wolę bogów – ogłosiła. – I drżałam ze strachu, widząc, co czaka ten świat. Oto na wschodzie pojawi się władca, który zmieni pół świata w morze krwi. Widziałam też bohatera, który nadejdzie. Obaj idą krawędzią, nie przynależą. Obu wybiorą i naznaczą bogowie, bóg granic, który nie należy nigdzie.
– Co bogom do nas? – spytał przywódca społeczności. – Czego Trójca chce od nas, skoro odeszliśmy od świata?
– Trójca miała powód – rzekła maghiya ostro. – My mali, świat mały, boginie wielkie... ale gwóźdź niebiańskiego sklepienia spadł na tutaj i to stąd ma być odniesiony, gdyż wykuta z niego zostanie broń... Dla władcy czy dla bohatera – tego boginie zdradzić nie chcą?
– Więc ktoś z nas ma opuścić dolinę? Iść tam, skąd nas wygnano?! Boginie oszalały! – wykrzyknął jakiś oburzony głos.
Czarodziejka podniosła w górę ramiona, drżące i wychudzone po ostatnich wyniszczających dniach.
– Nikt z nas nie pójdzie. Pójdą ci, którzy nie należą – ani tutaj, ani tam. Taka jest wola Trójcy.
Larha skrzywiła się na te słowa.
– No i tyle tego było, próbują się nas pozbyć – mruknęła do Kekharta.
– Słuchaj lepiej co ona mówi – odciął się.
– Wiem, co mówi. Że mamy stąd iść. Taka ich wdzięczność, takie ich przywiązanie. Bogowie chcą, bogowie...
Zamarła, kiedy palec czarodziejki uderzył ją w pierś. Elfka minęła zebranych i stała teraz naprzeciw orczycy, sprawiając wrażenie jednocześnie małej i kruchej, jak i dominującej nad masywną w końcu stepową kobietą.
– Larha – powiedziała – wiesz, że kiedy cię przyjęliśmy, chciałaś śmierci. Tak samo i Kekhart. Czemu więc nie poszliście w lody, tak, jak tego pragnęliście? Czemuż wciąż żyjecie? Bogowie mają dla was rolę, zadanie. Bogowie chcą od was czegoś więcej, niż wegetacji tu. Mówiłaś, że utraciliście honor – bogowie dają wam szansę odzyskać go w inny sposób, niż ginąc. A ty chcesz żyć, Larha, gdybyś nie chciała, nie byłoby cię tu z nami, przyznaj.
– Chcę żyć – powiedziała niechętnie.
Kekhart domyślał się, że tęskni za stepem. Dolina była piękna, lecz ograniczona. Brakowało w niej przestrzeni, nawet niebo zdawało się zamknięte turniami. Jak można ograniczyć bezkres Niebios?
– Widzę wojnę – mówiła maghiya. – Widzę krew. Wojna to wasz żywioł – my uciekliśmy przed nią. Wy jej pragniecie. Życie wśród nas nie da wam spokoju ducha. Pójdziecie za wezwaniem bogów?
Kekhart przypatrywał się bacznie elfce. Stała przed nim, pełna siły, mimo tego, jak wycieńczone było jej kruche ciało. Zielone oczy zdawały się lśnić nieziemskim blaskiem – czyżby to jej boginie patrzyły przez czarodziejkę?
Bogowie istnieli niewątpliwie, choć Kekhart nigdy bezpośrednio nie doświadczył ich interwencji. Bogowie: Niebiosa i matka Ziemia. Duchy. Przodkowie. Może i trzy elfie boginie istniały i miały jakiś powód, żeby przekazać orkowi bez honoru ważną misję?
Przełknął ślinę.
– Pójdę. Nie wiem, czy to wola bogów, czy nie, wolę wierzyć, że i owszem. Pójdę.
Brakowało mu: kołysania końskiego grzbietu, szelestu traw, wiatru płynącego swobodnie przez bezkresną równinę. Poczucia niczym nieograniczonej wolności. Ileż dałby za nie! Jeśli bogowie chcieli zwrócić mu to, czego nieopatrznie sam się wyrzekł, gotów był zaryzykować.
– A niech cię... – mruknęła Larha – pójdę z tobą. Niech będzie, co ma być.
Musieli zaczekać, aż minie zima i śnieg na przełęczach stopnieje: dopiero wtedy mogli wyruszyć z powrotem na niziny. Ludzie z wioski u stóp góry wyglądali na zaskoczeni faktem, ze dwoje orków szukających niegdyś śmierci w krainie Śnieżnych Kotów powróciło. Żadne z nich nie powiedziało, co widzieli w górach ani, co skłoniło ich do powrotu i ludzkie plemię prędko zaczęło na ich widok wykonywać gesty odczyniające uroki. To, że Kekhart ciągle nosił szamański amulet nie przeszkadzało mieszkańcom wioski uważać go za przemienionego przez demony.
Nie dostali koni: nie mieliby nawet za co je kupić. W drogę ku stepom ruszyli na piechotę, lecz nawet taka podróż była jak objawienie. Znów ujrzeć bezkres Niebios i rozległość Ziemi, usłyszeć śpiew wiatru, poczuć zapach budzących się do życia kwiatów. Oto objawienie dla kogoś, kto ostatnie miesiące spędził zamknięty ścianami gór, kto mieszkał w jaskini, w norze, jak lis. Step witał swoje dzieci wracające z wygnania. Kekhart słyszał niemal głos bogów: cieszyli się że powraca do nich, czekali na niego, dawali mu szansę na odkupienie.
***
Larha śmiała się, popędzając konia. Wyglądała, jakby znalazła się we właściwym żywiole. Z wiatrem we włosach, stała się nagle piękniejsza, jakby kradzież koni z pastwiska napotkanego plemienia i potyczka z kilkoma pasterzami pilnującym stad ujęła jej lat. Przez ramię przewiesiła kołczan ze strzałami, do pasa przypięła zdobyczny kindżał. Przypominała teraz Kekhartowi Hurik: piękna i niezwyciężona, wolna wojowniczka, której nikt już nigdy nie zdoła ujarzmić, ciesząca się swobodą i krwią. Święta Kobieta nie z nazwy może, lecz z ducha.
Galopowała przez trawy, przeskakiwała ponad krzewami, w końcu ściągnęła wodze, zatrzymując konia i czekając na swojego towarzysza.
– Dokąd teraz?! – krzyknęła, nie czekając, aż Kekhart podjedzie bliżej. – Mamy przed sobą cały step! Cały wielki step należy do nas! Dokąd pojedziemy?!
– Do Urhan! – odkrzyknął jej. – Byłaś tam kiedyś?!
– Nie! Nie widziałam nawet!
– Zawsze chciałem zobaczyć Urhan – powiedział, gdy już podjechał bliżej. – Szaman, którego... szaman, którego znałem bywał tam czasem. Opowiadał mi o tym miejscu.
– Co ci opowiadał? – spytała kobieta. Od wiatru i pędu rumieniec przyciemnił jej policzki. Zielone tatuaże rysowały się teraz na nich wyraźniej.
– Tam wszystko wygląda inaczej. To dobre miejsce, by zacząć... szukać.
– Szukać czego? Nie mów mi, że wierzysz w te opowieści o bohaterze?
– Jeśli byłyby prawdziwe, gdzie, jeśli nie w Urhan go znajdziemy? A miasto zobaczyć trzeba.
– Może i masz rację...
Wyruszyli więc na południowy zachód. Inna to była podróż, niż te, które Kekhart odbywał kiedyś ze swym plemieniem i inna niż wędrówka z Takhirem. Tym razem Kekhart nie widział swej samotności jako obciążenia, a jeśli budził się nocami, rozważając, co będzie dalej, nie widział swej przyszłości tylko jako pasma nieszczęść. Czemu, zastanawiał się, przy Takhirze nie potrafił widzieć dla siebie nadziei?
Bo to nie było życie – odpowiedział sam sobie – a egzystencja. Dokładnie tak, jak w dolinie wśród Śnieżnych Kotów. Pięknie jest mieć kochanka, ale kiedy nie ma się nic ponad to – życie staje się puste. Teraz przynajmniej widział przed sobą cel i nawet, gdyby cel miał okazać się ułudą, wierzył, że warto doń zmierzać. Teraz dopiero mógł uwierzyć, że Niebiosa, Ziemia i pozostali bogowie przygotowali dla niego jakieś miejsce na świecie.
Jadąc na południe i wschód natrafili w końcu na stałe osady, rzecz niecodzienną na stepie. Ten teren jednak, teren pogranicza, mniej był suchy, niż większość równin. Płynęły tędy rzeki, wokół których gleba pozwalała na uprawę. Wioski, w których kształt domu nawiązywał do kształtów jurt, zamieszkiwane były przez rolników, utrzymujących miasto. Ludzie i orkowie mieszkali tu razem: potomkowie plemion, które dla osiadłego trybu życia porzuciły tradycyjny sposób życia, nie nosili już na twarzach i ciałach wielu klanowych oznaczeń, także ich ubiór, choć zachował elementy stroju wojowników, nie miałby wielkiego zastosowania w walce. Nie nosili broni, choć umieliby się bronić: mimo zmiany trybu życia, wciąż byli z tej samej krwi.
Kekhart, który całe życie spędził na stepie, nie pojmował, jak można porzucić swobodę koczownika na rzecz przyziemnego rolnictwa. Rolnicy byli czymś gorszym, jak wielkie musiało być to upodlenie dla potomków dawnych wędrownych klanów, upaść aż tak nisko? Jeść ziarno jak ptaki, trawę jak zające, utrzymywać wojowników przybywających po haracz? Nigdy.
Owszem, rolnicy byli niezbędni, widać nie każdy może pędzić koczowniczy tryb życia.
Między wioskami biegły drogi, wyjeżdżone kołami wozów. Nimi trzeba było jechać, by nie tratować pól i pastwisk. Na skrzyżowaniu kilku z traktów stała kapliczka wzniesiona z wygładzonego żółtawego kamienia, poprzecinanego ciemnymi żyłkami. W jej wnętrzu stał drewniany posążek postaci, z grubsza tylko ociosany, tak, że trudno było rozpoznać jakiekolwiek rysy i atrybuty. Kilka uschłych kwiatów położono u stóp bożka, w zagłębieniach cokołu stały stopione resztki świec i niewielkie naczynka z resztkami potraw. U stóp kapliczki bielały kości zająca, zabitego w ofierze, rdzawe plamy krwi znaczyły kamień.
Kekhart pierwszy raz widział coś takiego. Zatrzymał konia, przypatrując się nieznanemu bogu.
– Akrias – powiedziała Larha. – Tak go nazywają. Bóg granic, przejść, dróg. Pilnuje tych, którzy są pomiędzy. Należy do niego to, co nie należy nigdzie.
– Jak my.
– Ano – kobieta kiwnęła głową. – Ty pamiętasz, co maghiya mówiła? Że bóg granic wybierze bohatera i wielkiego władcę.
– No to my jesteśmy na dobrej drodze.
I rzeczywiście, na dobrej drodze byli: wjechali w teren skalistych wzgórz i wkrótce ujrzeli z nich rozległą kotlinę, w której leżało miasto.
Kekhart nie spodziewał się, że będzie tak wielkie. Raz w życiu, gdy był jeszcze dzieckiem, widział obozowisko więcej, niż jednego tylko plemienia: rozległe miasto jurt, rozbitych, by uhonorować śmierć chana []. Objął on panowaniem trzy plemiona, pięć kolejnych było z nim zjednoczonych i sądzono, że obejmie władzę nad całym stepem, przyjmując tytuł kagana. Zginął jednak z rąk jednej z własnych żon, mszczącej się na nim za śmierć brata i zalążek imperium rozsypał się błyskawicznie. Kekhart pamiętał jak przez mgłę tłumy ludzi i orków w gigantycznym obozowisku i stos pogrzebowy chana, na który wprowadzono ulubionego konia i zdradziecką żonę, zmuszając ją do poświęcenia, które wedle tradycji miało być dobrowolne.
Obóz nie dorównywał wielkością Urhan, które młodzieńcowi ze stepów zdało się ciągnąc i ciągnąć po horyzont, choć przecież ograniczały je naturalne ściany kotliny.
Urhan, miasto niezwykłe, odmienne od wszystkiego. Opowieści Takhira nie przygotowały Kekharta na to, co ujrzał. Na domy z żółtawego, żyłkowanego kamienia: urhańskiego marmuru, wydobywanego kiedyś przez niewolników i wywożonego do odległych krain, by służyć jako budulec pałaców. Na rozległe ulice, gwarne place targowe, na budynki poświęcone wyłącznie składaniu ofiar bogom i olbrzymią, kamienną cytadelę. Mieszkańcy miasta próbowali skopiować kształt niebios, których kopuła wzniesiona była z kamienia i przybrana żelaznymi gwoździami: mieszkańcy miasta widzieli siebie równymi bogom i zaiste, upodabniali się do nich, silni, mimo osiadłego trybu życia.
Kekhart i Larha znaleźli się w świecie, o którym słyszeli, lecz którego nie znali. Teraz musieli tylko odkryć działające w nim reguły.
***
W alejce trwała bijatyka. Nic nowego w Urhan: tutaj ludzie i orkowie zabijali się każdego dnia, gdyż w tak wielkim zbiorowisku, jak miasto wiele aktów przemocy i zabójstw nigdy nie pozostaje odkrytych. Łatwo popełniać zbrodnie, za które plemię ukarałoby niezwłocznie, to, co na stepie stanowiło hańbę, w mieście mogło umknąć oczom sprawiedliwości.
Kekhart zdążył się tego nauczyć a w ciągu dwóch lat, jakie spędził w Urhan nie raz korzystał z miejskiej anonimowości. Zabijał, by przeżyć: najpierw by zdobyć pieniądze zamordował w bocznej alejce kupca, potem przez dobry rok pracował dla miejscowego gangu opryszków, których zwyczaje przypominały tradycje stepowych plemion. Ta przynależność do przestępczej gildii dość zresztą burzliwy miała przebieg, począwszy od momentu, gdy przyprowadził do nich Larhę. Stwierdzili, że kobieta może świadczyć im usługi jednego tylko rodzaju: Larha miała odmienne zdanie. Śmieli się, pytając, czy złożyła śluby czystości jako Święta Kobieta, upierali się, że powinna się cieszyć, iż ktoś jeszcze ją chce, korzystać, póki jest młoda. Nie wytrzymała. Bardzo spokojnie podeszła do jednego z nich i wbiła mu nóż prosto w krocze.
Dla brutalnego i pozbawionego honoru gangu to wystarczyło: bezwzględna kobieta to całkiem niezły nabytek. Przyjęto ją i nikt już nigdy nie próbował jej tknąć w obawie o swoją męskość, choć Kekhart mógł przysiąc, że wielu chciałoby ukarać bezczelność wojowniczki. Ci mężczyźni z najgłębszych dołów urhańskiego społeczeństwa kobietę widzieli jako zabawkę lub wroga.
Nic dziwnego, że Larha czekała tylko na okazję, by odejść z gangu, a Kekhart podążył za nią, sam nie czując się komfortowo, zwłaszcza, gdy próbowano nakłonić go do stosunków z jakąś kobietą: pół biedy dziwką, gorzej – ofiarą. Własne skłonności i przeżycia Larhy utrwaliły w jego umyśle obraz zbliżenia z kobietą jako nie dość, że odrażającego, to jeszcze okrutnego. Wiedział, że są kobiety, które lubią to i oddają się mężczyzną z własnej woli, lecz nie potrafił tego zrozumieć. Zbliżenie z kobietą byłoby dlań gwałtem i na partnerce i na własnej naturze.
Ta ostatnia zaś znalazła ujście dla siebie. Miejskie domy publiczne miały pokoje i pracowników, których istnienie ukrywano przed niepowołanymi oczyma. Urhańskie prawo stosunki między mężczyznami uważało za zbrodnię karaną napiętnowaniem, co nie odstraszało szczególnie, zaś właściciele burdeli zarabiali nieźle na usługach mężczyzn-kurtyzan. Kekhart skorzystał z tych usług parę razy, w tajemnicy przed gangiem. Potem przestał ukrywać się aż tak, gdy podczas wizyty w burdelu przekonał się, że jeden z członków przestępczej gildii dzieli jego skłonności. Nigdy jednak o tym nie rozmawiali, nigdy nie próbowali zbliżyć się do siebie. Prawdopodobnie kompan z gangu męskie dziwki traktował podobnie, jak kobiety: przedmiotowo.
W tym mieście przedmiotowe traktowanie było na porządku dziennym, płynęło w arteriach Urhan, aż od samych jego niewolniczych korzeni. Orkowi niewolnicy mogli zrzucić jarzmo, lecz ich potomkowie nie mieli szczególnych oporów przed narzucaniem go innym. Rozumna istota mogła tu – rzadko bo rzadko, ale jednak – należeć do innych. Ten zaś, kto wypadł poza nawias, należał do wszystkich.
Pół roku temu Kekhart i Larha zmienili strony i z ulgą opuścili gang na rzecz straży miejskiej. Znając od podszewki przestępcze procedery, mogli zacząć je zwalczać i robili to z wielką satysfakcją. Larha prędko zyskała sobie opinię bezwzględnej wobec gwałcicieli, którzy woleli wiele dni o głodzie w Studniach, miejscowym więzieniu, niż jedną godzinę z „tą wiedźmą”.
Tego jesiennego popołudnia Kekhart szedł sam, nie patrolował dziś ulicy, lecz odgłos walki przykuł jego uwagę. Podszedłszy bliżej spostrzegł, jak bardzo okrutna i nierówna była to walka. Czterech orków, młodych, nie starszych, niż on sam, przeciw jednemu chłopcu, wyrostkowi może czternastoletniemu.
Otoczyli go pierścieniem, jeden zaś pochylał się nad dzieciakiem, który musiał już otrzymać sporo ciosów, patrzył jednak hardym wzrokiem kogoś, kto nawykł do bicia, lecz nie stał się ofiarą.
– Niech się tak nie patrzy, kundel parszywy! – krzyknął któryś.
– Pierdoliłem twoją mać, w najgorszym burdelu! – dodał, ten, który stał nad chłopcem. – Żałosny pomiocie parchatej kurwy!
Dzieciak warknął, ścisnął mocno nóż.
– Albo ty przestaniesz, albo ja tobie flaki wypruję!
– A próbuj, próbuj! – zaśmiał się tamten. – Nie masz siły ani odwagi, ludzki pomiocie!
Chłopak poderwał się i krzycząc skoczył w stronę mężczyzny. Ten nie spodziewał się podobnej reakcji, i ani się obejrzał, gdy nóż wyrostka tkwił mu w brzuchu. Charcząc, zwalił się na ziemię.
Trzej pozostali niemniej byli zdziwieni obrotem spraw.
– O ty mały śmieciu! – zawołał w końcu któryś, sięgając po własny nóż.
W tym momencie Kekhart chwycił go za nadgarstek.
– Ani się waż – warknął mu do ucha.
Młody bandzior obrócił hardo głowę.
– Bo co?
– Bo jest tu niedaleko oddział straży, chcesz trafić do Studni?
Blefował, ale wzrok i twarz miał pewne siebie, a patrząc insygnia strażnicze i miecz u pasa trzech orków uznało, że lepiej nie ryzykować. Odbiegli, porzucając dogorywającego kompana i miotając przekleństwa.
Kekhart podszedł do chłopca. Ten stał, dysząc ciężko i wpatrując się jak oniemiały w swój czyn.
Młodszy ode mnie – pomyślał strażnik – Młodszy, niż ja gdy pierwszy raz zabiłem…
To jednak nie była pierwsza różnica: kolejne mężczyzna uświadomił sobie prędko. Dziecko nie było orkiem, nie było też człowiekiem, lecz rzeczą rzadko spotykaną: mieszańcem.
Na stepach ludzie i orkowie prowadzą jednaki tryb życia i nieraz ludzka kobieta trafi się orkowi, czy orczyca człowiekowi. Potomstwo z takich związków rzadko jednak dożywa dorosłości, niezgodność krwi, jak mówią to szamani, klątwa bogów, owocuje najczęściej poronieniem. Dzieci, które nie rodzą się martwe, rodzą się kalekami, porzuca się je więc w stepie, na pastwę dzikich zwierząt. Rzadko, niezmiernie rzadko rodzi się mieszaniec bez wad i takie narodziny często uważane są za dobry omen, znak błogosławieństwa… i równie często za hańbę.
Mieszaniec należy do obu swoich ras i nie należy nigdzie.
Tym był chłopiec ściskający zakrwawiony nóż. Błogosławieństwem i hańbą. człowiekiem i orkiem.
Wysoki jak na swój wzrost, jego ludzki rodzic musiał pochodzić z zachodu. Czarnowłosy, czarnooki, o rysach twarzy zdradzających, że w przyszłości będzie miał twarde rysy, szkoda, że bez krztyny wdzięku, za orczy dla ludzi, za ludzki dla orków.
Kekhart stanął naprzeciw pół-człowieka.
– Pierwszy twój zabity? – spytał.
Mieszaniec kiwnął głową.
– Jesteś mężczyzną od dziś. Chcesz wiedzieć, co robi się teraz na stepie?
– Ano – kiwnął głową chłopak.
– Musisz się napić krwi. Przetnij gardło, albo nadgarstek. Tak, właśnie tak.
Dzieciak przywarł ustami do rany, pił krew z zachłannością demona. Kekhart musiał chwycić go za kołnierz i odciągnąć.
– Dość, dość! Ty jesteś żywy, nie upiór! Chodź.
– Ty mnie do Studni zabierzesz? – spytał chłopiec, zlękniony. – Ja żem człowieka zabił…
– Żeby żyć. Mieszkasz gdzieś?
– Ano. Kapłan w świątyni Sury mnie wychowuje.
– No to chodź. Na co czekasz. Przecie cię nie zabiję. Odwagi, ty teraz już mężczyzną jesteś.
Chłopak wyglądał na bezgranicznie dumnego. Mężczyzna po inicjacji. Zapewne nigdy dotąd nie wyobrażał sobie nawet niczego takiego.
I tak dobrze dlań, że będąc sierotą i pół-człowiekiem znalazł bezpieczne schronienie.
Świątynia Sury była w budowie, dom kapłanów wzniesiono częściowo z drewna. Widać, że kiedyś stała tu niewielka kapliczka poświęcona bogini życia, która z czasem obrosła w dodatkowe zabudowania. O zachodzie słońca robotnicy opuścili to miejsce i panowała tu niezwykła jak na Urhan cisza.
Kapłan zwał się Oyguan i był orkiem, niemłodym już, o włosach posiwiałych, pomarszczonej skórze, choć chód wciąż miał pewny i na stepie nie musiałby jeszcze opuszczać plemienia. Widząc swego podopiecznego umazanego krwią i w towarzystwie strażnika miejskiego przeraził się nie na żarty.
– A tyś gdzie był? – spytał ostrym tonem. Mimo troski o chłopca nie zapominał o konieczności wychowania.
– Mnie w alejce napadli. Pobili. Ja żem jednego zabił. Ja teraz podobno mężczyzna – odpowiedział mieszaniec nie bez dumy.
– Idź się myć – kazał mu kapłan. – A tobie, panie, dziękuję – odrzekł, skłaniając się przed Kekhartem. – wychowywanie tego dziecka to wielkie brzemię. On w sobie ma więcej gniewu, niż czystej krwi ork.
– Cóż się dziwić, skoro musi walczyć by przeżyć.
– Żyłby ze mną, uczył się, problemów by nie miał. Pisać go uczę, opornie mu idzie. Woli się włóczyć i walczyć i co i rusz poturbowany wraca… Proszę wejść, jeśli masz czas?
– Mam – Kekhart kiwnął głową.
Kapłan popędził świątynną służbę i strażnik prędko dostał kubek ciepłego, zaprawionego korzeniami wina.
– Niebiosa ciebie zesłały – odezwał się Oyguan. – Bo już nie wiem sam, co mam z tym dzieckiem począć… Sądziłem, że w świątyni zostanie i będzie służył bogom, ale bogowie nie chcą chyba takiego sługi, inaczej by mu drogę pokazali…
Mieszaniec wszedł do pokoju, nagi, ociekający wodą. Stanął pośrodku pomieszczenia, wpatrując się bezczelnie w gościa. Kekhart uśmiechnął się do niego.
– Jak ci na imię? Ja Kekhart jestem.
– Arthan.
– Arthanie – odezwał się kapłan. – ile razy mam ci powtarzać, że się nie godzi nago chodzić przy gościach? Idź się odziać i wróć do nas.
Chłopak odszedł, ociągając się. Gdy się odwrócił, Kekhart dostrzegł sieć blizn na jego plecach – nader regularnych blizn, które jako strażnik widział już nie raz. Arthan nosił ślady po biczu.
Starzec dostrzegł zainteresowanie w oczach gościa.
– Musiał być niewolnikiem, ale gdzie i czyim, tego nie wiem. Dwa lata temu go znalazłem, pobili go, tak jak i dzisiaj. Skąd przyszedł, nie mam pojęcia, gdzieś z Karanesse, bo o ile wiem, mówi jednym z dialektów z pogranicza. Ale ten nóż, z którym się nie rozstaje – to elfia robota. Ot, chłopak-zagadka. Akrias mi przysłał takie dziecko, swoją własność, posłuchałem boga, bo narażać się mu – to problemy same. A dziecka żal. Nie jego wina, że się taki urodził. Ale kapłan z niego nie będzie. Potrzeba mu wojownika, co go poprowadzi, walczyć nauczy.
– Oyguan spojrzał na niego badawczo.
– Powody miał jakieś?
– Tak, czcigodny. Plemię mnie odrzuciło, bo się naraziłem, z szamana winy… i winy własnej… Umrzeć chciałem, ale coś mnie przy życiu trzymało. Szamanka jedna dała mi misję, od bogów, jak mówiła. Pierwszy raz ona powiedziała, że to z woli boga granic. Pierwszy raz usłyszałem o nim… A jak tu przybyłem, widzę, że do niego należeć muszę, jak i wszystko w tym mieście.
– I Arthan też w jego rękach. O, chodź tu chłopcze – odezwał się do mieszańca, który wrócił, odziany już. – Prosiłem Kekharta, by zechciał cię uczyć walczyć. Chciałbyś?
Chłopcu zalśniły oczy.
– A pewno! A do straży ja będę mógł…?
– Kiedyś na pewno – odrzekł Kekhart. – Na razie musisz się uczyć. Póki ty naprawdę dobrze walczyć nie będziesz, nie przyjmą cię. Ale będę cię uczył, jeśli chcesz.
C.D.N.
Uwaga do czytelników: Dziękuje za wsparcie, cieszę się, że nie zanudziłam, mam nadzieję, że nie zanudzę w przyszłości :)