Dzieci boga granic 1
Dodane przez Aquarius dnia Listopada 19 2011 10:40:37
DZIECI BOGA GRANIC
Twierdzą oni, iż tu się zrodzili, między niebem, a ziemią, z niczego, z niebytu, z owej Pustki, którą demony jedynie zamieszkują. I jasne jest, iż dziećmi są demonów oni, półzwierzęce bestie. Orkowie, którzy pozór jedynie mają rozumu i ludzie, haniebnymi stosunkami zdegenerowani: na równi zepsuci, jedynie krwi łakną, miast religii zaś czarną magię mają i demony wzywają, com na własne oczy, o wasza świątobliwość, widział. Ważne jest tedy, by nie pozwolić im granic przekroczyć, a przeciwnie, na każdym ich kroku zwalczać.
Lakarion Mari, Do Petriusa, mistrza Mieczy Światłości, listy o rasach świata
Uderza mnie podobieństwo owych ludów do nas samych, do ludów północnych zwłaszcza. I towarzysz mój, Gaspar, którego zwą Regeszem, to jest pieśniarzem, sam mówi, iż i jego, i moi przodkowie jednym byli niegdyś ludem i nie mogę w to nie wierzyć. Co się zaś orków tyczy, nie umiej jednoznacznie stwierdzić, skąd przybyli. Oni sami zwą się dziećmi tej ziemi, w przeciwieństwie do ludzi czy elfów, lecz tak jak smokowcy: mieliby zostać przez bogów umieszczeni na stepie i różne ich mity mówią, jak do tego doszło. Jedno jest pewne, żaden z nich nie zakłada narodzin z demonów ani z pustki, jak to się często uważa. Zbyt łatwo przypisujemy im kult demonów, nie próbując nawet zrozumieć ich wierzeń i zwyczajów.
Haidar z Cirieny, Wśród ludów stepu
1.
Nargyal, wódz orczego plemienia Przyciętych Uszu spoglądał na siedzące przy ognisku dzieci. Była ich trójka, młodzi, którym nie dano jeszcze stać się wojownikami. Zbyt długi okres pokoju sprawił, że dojrzeli, nie przelawszy krwi - teraz to się zmieniło, nareszcie. Ludzkie plemię Złotych Skór wkroczyło na tereny Przyciętych Uszu, kradnąc bydło, zabijając jednego z pasterzy i uprowadzając, o hańbo, ciężarną niewiastę. Oznaczało to jedno: Przycięte Uszy muszą wypowiedzieć wojnę, pomścić zniewagę i odzyskać, co do nich należy, z nawiązką, jeśli to tylko będzie możliwe. Oznaczało to walkę, krew i łupy: oznaczało też pierwszych wrogów powalonych przez ową trójkę, dwóch chłopców i dziewczynę.
- Czeka was walka i krew! - oznajmił, patrząc ku dzieciom. - Dana wam będzie broń i wyruszycie przeciw wrogom - gdy zaś przelejecie ich krew, nie wahajcie się jej wypić, na znak, że odtąd jesteście dorośli. Krwią bowiem zaczyna się droga dojrzałości każdego męża i każdej niewiasty!
Przypuszczał, iż dziewczyna, Hurik, już zaczęła krwawić, bo pod jej kaftanem wyraźnie rysowały się piersi i biodra. Będąc jednak ostatnią z rodu, utraciwszy braci, obrała drogę wojowniczki. Jeśli przeżyje pierwszą walkę, może dołączy do Świętych Kobiet, wojowniczek Tindry, i spędziwszy kilka lat z oddziałem amazonek, wróci do plemienia okryta chwałą, by zasiąść w radzie, lub nawet objąć pozycję chana.
Nie miałby nic przeciw, gdyby jego syn poślubił wtedy Hurik. Niestety, Vardan wyglądał na słabeusza, mikry i strachliwy jak zając. Pierworodny chana przysparzał mu nieodmiennie problemów, nie paląc się ani do łuku, ani nawet nie mając wieszczych snów czy talentu regesza. Wódz nie liczył na to, by syn objął po nim następstwo - plemię nigdy nie zgodzi się na to, wybierze kogoś silnego, odważnego.
Może będzie to Kekhart? Jego ojciec był bratem krwi chana, wielkim wojownikiem, syn jego zaś odziedziczył po nim talent, wszystko zaś wskazywało, że i posturę. Miał już piętnaście lat i przyciągał wzrok dziewcząt, lecz nie miał prawa jeszcze wybrać sobie kobiety, nie był bowiem w pełni mężczyzną. Pierwsza przelana krew będzie dla niego początkiem obiecującego życia.
Ta trójka drżała teraz z niepokoju przed czekającą ich walką.
- Na niebo błękitne, na przodków plemienia, idźcie i nie przynieście hańby!
Vardan wstał jako pierwszy i drżącymi dłońmi przejął z rąk ojca ceremonialny nóż. Kolejna była Hurik, ona patrzyła na wodza śmiało tak, jak na każdego mężczyznę: już lękali się jej i pożądali jej, choć jej ciało ledwo co dojrzało. Potem Kekhart - i on był pewny siebie, i on czekał.
- Nie przyniosę hańby - rzekł, ściskając rękojeść.
Wojownicy plemienia zebrani wokół ogniska i trójki młodych, wydali z siebie okrzyki bojowe, poczęli wzywać bogów i przodków. Prędko zawrzała też krew dzieci, poczęły krzyczeć wraz z nimi, unosząc w górę swe łuki i otrzymane właśnie miecze. Nadchodził czas walki, przelewanej krwi, czas, dla którego żyje każdy na stepie.
Ruszyli wkrótce - trójka młodych jechała konno między doświadczonymi wojownikami. Odziani byli w ceremonialne stroje, Hurik wyglądała jak panna młoda w dzień zaślubin: ze złocistym diademem na czole i czerwono-złotą wstążką wplecioną w warkocz. Śmiała się, przywierając do końskiej szyi, popędzała wierzchowca, byle prędzej, byleby szybciej stanąć na polu bitwy, byleby zakosztować krwi.
Kekhart dotrzymywał jej kroku. Nie tak krwiożerczy jak ta, co do której pewnym niemal było, że zostanie Świętą Kobietą, czuł radość z pędu, z ruchu końskich mięśni pod swoim ciałem. Mocno ściskał wodze swego srokacza, mocno wbijał nogi w boki wierzchowca. Jego własne włosy, także związane wcześniej w warkocz, rozplotły się i falowały na wietrze swobodne, niczym włosy tsukai, owych wojowników, którzy przed walką piją odurzające zioła i idą w bój w szale, krwiożerczy niczym wilki. I on się śmiał, ukazując długie dolne kły, tak typowe dla jego rasy. Nie odbiegał bowiem wyglądem od większości orków: niski, acz muskularny, o ramionach szerokich i mocnych nogach, już nieco wygiętych w pałąk, jak to się często zdarza urodzonym w siodle koczownikom. Twarz kanciasta, nos płaski, z szerokimi nozdrzami, co ludziom z dalekich, zachodnich krain kojarzyło się, niesłusznie, ze świńskim ryjem. Wąskie, skośne oczy i ciężkie brwi, uszy o małżowinach zakończonych spiczasto, szerokie, w przeciwieństwie do smukłych elfich, jeszcze nie zniekształconych, jak u dorosłych członków plemienia. Włosy czarne, gęste i lśniące, jedyna bodaj cecha wyglądu, której łatwo byłoby orkom zazdrościć.
Vardan, jadący za nimi, z trudem nadążający, zdawał się być przeciwieństwem obojga, kościsty, chudy, o pociągłej twarzy, jakie rzadko zdarzają się na stepach. I zachowaniem odbiegał od nich, choć ze wszystkich sił starał się nadążyć, świadom obowiązków jakie ciążyły na nim, synu wodza. Groteskowo wyglądał na nim ozdobny napierśnik, który Nargyal zdobył na jednej z wypraw w latach młodości, szeroki, jednosieczny miecz dziwnie wyglądał w nieporadnej dłoni.
Teraz jednak żadne z nich nie zastanawiało się nad tym - teraz pędzili wśród doświadczonych wojowników na spotkanie wroga, którego obozowisko już widać było za wzniesieniem i kępą suchych krzewów.
Już słychać było ryk bydła - wpadli między stado pasące się przed obozem. Krowy umykały w panice, jeden z pilnujących ich mężczyzn zakrzyknął coś, popędził własnego konia, sięgając po łuk.
Nie zdążył wypuścić strzały - pierwszy z orków którzy wjechali między bydło ciął go mieczem przez ramię i pierś. Człowiek krzyknął krótko, spadł z przerażonego wierzchowca.
W obozowisku rozszczekały się psy, ktoś krzyczał. Wojowniczy zbierali się, rzucali do broni, do koni.
Przycięte Uszy wpadli między ogrodzenia, między jurty, tratując kopytami sprzęty, siekąc kogo popadnie. Kobiety krzyczały, odciągały dzieci na bok, byle z dala od napastników, niektóre same sięgały po broń - jeden z koni padł, nadziawszy się na dzidę.
Zadźwięczały cięciwy łuków, zagwizdały strzały - z obu stron. Nie tylko Złote Skóry używały tej broni, także i ich wrogowie mieli łuczników. Jedna ze strzał, zapalona, wbiła się w dach jurty. Sfilcowane, nasiąkłe tłuszczem pokrycie zajęło się łatwo. W obozowisku wybuchła prawdziwa panika.
Dla Kekharta wszystko teraz było tętentem kopyt, krzykami, świstem strzał i kling. W nozdrzach czuł woń krwi i dymu, czuł woń strachu. Wjechał między jurty i zeskoczył z konia. Jeśli miał dokonać pierwszego zabójstwa w rytualny sposób, wierzchowiec tylko by mu przeszkadzał.
Wojownicy plemienia Złotych Skór omijali go, widząc ozdoby na jego ubraniu, cofali broń. Zasady panujące na stepach są okrutne, lecz nakazują oszczędzać tych, którzy udali się na swą pierwszą wyprawę. Zabicie dziecka przed inicjacją to dyshonor, tak samo, jak zabicie kobiety. Dopiero, kiedy krew wroga naznaczy jego twarz, Kekhart stanie się godnym przeciwnikiem.
Kątem oka widział Hurik, skaczącą z konia na jednego z ludzkich wojowników. Nóż lśnił w jej dłoni, lśniły jej oczy i diadem na czole. Potem czerwień krwi bryznęła na skórzany kaftan dziewczyny, nóż zalśnił jeszcze kilka razy i Hurik podniosła się jako wojowniczka, zlizując z warg krew zabitego.
Krzyknęła, wydając okrzyk bojowy swego rodu. Kilku ludzi zwróciło się ku niej. Teraz można było z nią walczyć.
Serce Kekharta waliło jak młot, mięśnie napinały się jak postronki. Krew. Pragnienie krwi, instynktowne, pierwotne. Czyn Hurik pogłębił je tylko.
Spojrzał ku jednemu z ludzi atakujących dziewczynę. Zajęci nią, nie widzieli jego. Skoczył, powalając mężczyznę na ziemię, przygniatając go własnym ciałem.
Ludzie ze stepów przypominają orków budową bardziej, niż ich kuzyni na zachodzie i północy. Ten jednak mężczyzna był dość drobny, by niedoświadczonemu młodzikowi udało się go unieruchomić. Kekhart chwycił mężczyznę za natarte tłuszczem włosy, odciągnął jego głowę w tył i przejechał ostrzem po gardle.
Człowiek zacharczał, różowe bańki poczęły dobywać się z przeciętej tchawicy. Kończyny szarpnęły i wojownik znieruchomiał.
Teraz Kekhart mógł dopełnić rytuału - przywarł ustami do rany i począł pić gorącą, słoną krew. Jakże inaczej smakowała od krwi krowiej! Krew rozumnej istoty, esencja życia, siła wojownika. Czuł, jak nowa siła wstępuje w jego członki, duch pierwszej ofiary wchodzi w jego ciało. Działał teraz bezwiednie, instynktownie - wstał i krzyknął, jak wcześniej uczyniła to Hurik. Zawołanie rodowe, na wieść dla przodków, iż właśnie stał się mężczyzną.
Wokół niego wojownicy plemienia dobijali rannych, ktoś spędził w jedno miejsce kobiety i dzieci. Zza najbliższej jurty Kekhart usłyszał trzeci okrzyk - widać Vardanowi poszczęściło się mimo wszystko. Wyprawa udała się, zniewaga została pomszczona, wróg: pokonany.
Ruszyli w powrotną drogę, pędząc ze sobą bydło i pojmanych niewolników. Nie śpieszyli się: któż teraz mógł ich napaść? Zresztą osłabiła ich ta walka, kliku zginęło, wielu było rannych. Będą musieli dojść do siebie, nim będą mogli świętować .
Wjechali na wzgórze, gdy świsnęły strzały i rozległy się okrzyki bojowe - z równiny nadjeżdżali wojownicy sprzymierzonego ze Złotymi Skórami plemienia.
Na stepie niewielka jest różnica między orkiem a człowiekiem, nawet i fizycznie upodabniają się do siebie, mówi się, że ludzie w stepach mają w swych żyłach domieszkę krwi orkowej, choć nie jest to prawda, bo dzieci mieszanej krwi są niezmiernie rzadkie. Lecz faktem jest, iż raz ludzkie plemina zawierają sojusze z orkowymi, i tak było i tym razem: orkami byli sojusznicy Złotych Skór, którzy spadli teraz na Przycięte Uszy jak sępy na padlinę.
W walce, która rozgorzała, nie mieli szans: nowy przeciwnik, silniejszy, liczniejszy, okrążał ich jak pasterze okrążają stado. Kekhart widział zaciskający się pierścień i wiedział jedno: jeśli chcą przetrwać i nie pozwolić, by nowi wrogowie uczynili z ich obozowiskiem to samo, co oni uczynili z obozowiskiem ludzi, muszą uciekać.
Wiedzieli to wszyscy, choć nie każdemu odpowiadał taki obrót spraw. To jednak nie hańba, umykać przed przeciwnikiem, by ostrzec resztę plemienia. Na głos chana ruszyli, porzucając łupy, by przebić się przez linię wroga.
Kekhart widział, jak Hurik wymachuje nad głową mieczem. Szalona dziewczyna, zakosztowawszy krwi pragnęła utoczyć jej więcej, wbrew rozsądkowi. Vardan więcej miał rozsądku, przywarł do końskiego grzbietu i przemykał między wrogami, unikając ciosów. W odruchu solidarności Kekhart ruszył za nim - i to on dostrzegł, jak arkan oplata się wokół szyi syna chana i podduszając go ściąga na ziemię.
Krzyknął, dobywając miecza i ruszając na pomoc przyjacielowi. Może powinien uciekać - widział kątem oka kolejne konie umykające z zasadzki. Ale na Niebiosa i na przodków, nie porzuca się tego, z którego rodem wiąże cię braterstwo krwi!
Przeciwnicy otoczyli ich obu pierścieniem: Vardana nieprzytomnego na ziemi, Kekharta na spienionym koniu, z mieczem wzniesionym do ciosu. Młodzieniec widział, że wszyscy mają gładko golone głowy: oznaka plemienia Nagich Czaszek.
- Jeśli mam zginąć, zabiorę was ze sobą! - zakrzyknął.
Sądził, że zamierzają go zabić - mylił się. Nim zdążył cokolwiek zrobić, pierwszy sznur oplótł mu szyję.
Kekhart wydał z siebie gardłowy dźwięk, puścił miecz i sięgnął ku szyi, próbując ściągnąć pętlę. Wtedy spadł kolejny arkan, oplatając go w pasie. Oba szarpnęły, zrzucając młodego orka z siodła. Ucisk na szyi, brak powietrza i uderzenie sprawiły, że Kekhartowi pociemniało przed oczyma.
* * *
Gdy się ocknął, obie ręce miał wykręcone do tyłu, skrępowane w nadgarstkach. Kolejny sznur opasywał jego szyję i mocny pal, który wżynał mu się w kręgosłup. Posiniaczone po upadku z konia ciało bolało, w głowie łupało niemiłosiernie.
Zapach zjełczałego tłuszczu sugerował, że Kekhart znajdował się wewnątrz jurty. Brak jakiegokolwiek światła wpadającego przez otwór u szczytu domostwa czy przez szparę w drzwiach oznaczał noc. Wokół panowała względna cisza - tylko gdzieś na zewnątrz ujadał pies, a gdyby wysilić się mocniej, można by dosłyszeć toczoną w oddali rozmowę. Poza tym jednak było cicho - jak to w nocy.
Ktoś jęknął obok. Kekhart zamarł na chwilę, potem zwrócił głowę w tamtą stronę, próbując dostosować oczy do ciemności.
- Vardan…? - spytał niepewnie.
- Kto… - odezwał się towarzysz niedoli.
- Kekhart. Próbowałem…
Czuł wściekłość. W niewoli. Synowie dwóch najlepszych wojowników plemienia - w niewoli! Cóż za hańba dla nich i dla ich rodów? Cóż z tego, że dopiero co stali się mężczyznami: tym bardziej przynieśli hańbę w dniu, w którym mieli przynieść chwałę!
- Ojciec zabije - jęknął Vardan.
- Ano. Chyba, że oni pierwsi - zgodził się ponuro Kekhart.
Tylko jedna rzecz gorsza jest od niewoli - śmierć w upodleniu. A to mogło ich obu teraz czekać i zdawali sobie z tego sprawę. Na Niebiosa, jeśli zginą, ich dusze nie zaznają nigdy spokoju w zaświatach, tylko będą przez wieczność błąkać się po stepie, głodne krwi, nigdy nie nasycone!
A przecież ich życia zaczynały się dopiero.
Kekhart w mroku dostrzegł, jak jego przyjaciel zaczyna dygotać. Może stał się mężczyzną, ale niewiele przybyło mu od tego odwagi.
- Spokój - rzekł szorstko. - Nie bądź ty zając. My stąd uciekniemy.
- Jak niby? - spytał Vardan. - Ręce mam związane.
- I ja mam - mruknął Kekhart niechętnie. - I sznur mam na szyi.
Skóra piekła go od otarć, ręce drętwiały. Gdyby nie ten słup, część drewnianego rusztowania jurty, próbowałby przesunąć się i poszukać jakiejś ostrej krawędzi do przecięcia sznurów. Niestety, unieruchomiono go w pozycji nie pozwalającej na zmianę położenia. Podobnie uczyniono z Vardanem.
Nie widzieli wielkiego sensu w toczeniu dalszej rozmowy. Noc i zmęczenie sprawiły, że mimo niewygodnej pozycji Kekhart zapad w sen - gorączkowy, urywany, niepewny.
Zbudziły go hałas, odgłos kroków, i paskudne poczucie sytości w gardle. Przez otwór u szczytu jurty wpadał ostry blask porannego słońca, ktoś odsłonił otwór wejściowy i trzy osoby weszły do wnętrza. W bladym świetle Kekhart dostrzegł łysą, pokrytą tatuażami i bliznami głowę zwalistego orka, który właśnie kucał przy nich, wpatrując się bacznie w ich twarze.
Młodzieniec spróbował wyglądać tak dumnie i hardo, jak się tylko dało. Świadomość, że idzie mu to lepiej, niż Vardanowi, nie pomagała.
Potężny mężczyzna ich obserwujący uśmiechnął się szeroko.
- Dzieci po pierwszej wyprawie - stwierdził. - Marna chwała dla mnie was do niewoli wziąć, jeszcze marniejsza - u mnie w niewoli być. Ale ty… - skierował wzrok ku Vardanowi. - Tyś syn chana. Och, trzęsiesz się jak drzewo na wietrze, cóż to, chan ma zająca miast syna? Z czym się twoja mać parzyła?
Zaśmiał się głucho, dwójka towarzyszących mu wojowników, mężczyzna i kobieta, zawtórowali mu.
Vardan zatrząsł się, tym razem z gniewu. Próbował coś wyrzec, strach jednak okazał się być silniejszy i związał mu gardło. Zwalisty mężczyzna, który musiał być wodzem Nagich Czaszek zaśmiał się głośniej.
- Milcz - syknął Kekhart przez zaciśnięte wargi. - Ty złego słowa o jego matce nie powiesz, albo mój duch tobie pierwszemu wnętrzności wyje.
Chan śmiał się dalej, ale mniej było w nim już pogardy. Gdy przestał, wyciągnął dłoń i chwycił podbródek swojego jeńca. Długo patrzył Kekhartowi w oczy.
- Syn wodza to zając, ale tu wilcze szczenię widzę - rzekł z uznaniem. - Może my ciebie do plemienia przyjmiemy, hę? Co w tym złego, przystać do silniejszych? Jak tobie na imię?
- Kekhart, syn Uzoga z Przyciętych Uszu.
- To nie dziwne, że ty masz odwagę. Twoją matkę, moją córkę, twój ojciec porwał, nagoniliśmy się za nim przez stepy, a on uciekł, zaiste, wilk on i wilczka spłodził. No tośmy my krewniacy, Kekharcie. Nie chcesz na arkanie chodzić - przystań do nas.
Chłopak rozejrzał się. Przy sobie dostrzegł przerażone spojrzenie Vardana.
Na krew przodków, porzucić przyjaciela, choćby i tchórzliwego, w takiej sytuacji? Albo i gorzej: patrzeć, jak przyjaciel wykonuje niewolniczą pracę, samemu na wyprawy wojenne jeżdżąc i bydła w stepie strzegąc? Sprzeniewierzyć się krwi ojca i ojcowskiej przysiędze?
- Myśmy krewniacy - rzekł do chana Nagich Czaszek. - To przez wzgląd na krew mojej matki pozwól wrócić do niej, przez wzgląd na krew, jaka mnie z wiąże z Vardanem, pozwól i jemu wrócić. Albo zabij mnie natychmiast i wiedz, że tę samą krew, która nas łączy, mój duch będzie pił jeszcze dziś w nocy.
- Poważna groźba - odezwała się kobieta. Była łysa, jak wszyscy w jej plemieniu, niemłoda już, lecz i nie stara, ciało miała twarde i silne, nie zniszczone porodami. Nic dziwnego, skoro tatuaże na ramionach świadczyły, że była Świętą Kobietą, a do tego szamanką. - Zabijesz to wilcze szczenię, ono wróci. I będzie wracać tak długo, aż nie zostanie w twoim rodzie krwi, którą by pić mogło.
Wódz zamyślił się.
- Mogę cię puścić, Kekharcie, synu Uzoga, ale tego zająca zatrzymam. Lepiej dla jego ojca, jeśli go już nie ujrzy.
- Bez Vardana nie odejdę. Nie chcesz mi dać go po dobroci - walczyć będę.
Syn Nargyala jęknął, wystraszony. Kekhart miał ochotę zabić go sam, ale przecież niemal przysiągł, że go ocali.
- Walki mi nie odmówisz - rzekł do chana.
Ten wstał, potrząsając gwałtownie głową.
- Nie odmówię. A jeśli ty zginiesz w boju, wilcze szczenię, twój duch nam niestraszny. Jeśli ty jednak wygrasz, zabierzesz sobie tego tchórzliwego śmiecia i moją obietnicę, że zemsty za Złote Skóry zaniechamy. Przybędę na twoją uroczystość i oddam ci córkę mojej siostry jeszcze. Jeśli ty wygrasz walkę.
- Dobrze.
- Więc umowa zawarta. Uwolnij go - rozkazał swemu przybocznemu - miecz mu daj. A ty zwołaj wszystkich, Aysel - zwrócił się do szamanki. - będzie widowisko.
- Co ty wyprawiasz? - jęknął Vardan, gdy odwiązano ich od słupów i wypchnięto poza jurtę.
- Lepiej zginąć tak, niż w hańbie. Wiesz to i wiedzieć powinieneś. I zapamiętaj sobie, jeśli mnie się nie uda - odparł mu Kekhart.
Syn chana Przyciętych Uszu spuścił głowę, niezadowolony z własnego postępowania.
Teraz - pomyślał Kekhart - teraz albo on się nauczy, albo my obaj do zachodu martwi będziemy.
Dano mu miecz - krótki, zakrzywiony kindżał, kiepsko wyważony, o topornej rękojeści, którą źle mu się w dłoni trzymało. Musiał robić dobrą minę do złej gry, uśmiechnął się więc, prezentując wszystkie zęby, zwłaszcza zaś dolne kły. Ten uśmiech, który orkowie traktowali jako wyzwanie i wyraz radości z walki, wywołał rozochocone okrzyki zebranych wokół centralnego placu Nagich Czaszek.
Chan plemienia stanął pośrodku placu. Masywne nogi, tak jak całe ciało składające się z potężnych, acz obrosłych tłuszczem mięśni, rozstawił szeroko, mocno wbijając stopy w ziemię. Uniósł głowę do Niebios.
- Kekhart, syn Uzoga, z plemienia Przyciętych Uszu, syn mojej córki Sevdy, przed szesnastu laty mi uprowadzonej, pragnie bronić honoru swego i swego plemienia. Przez wzgląd na wspólną krew, godzę się na to i przysięgam na Niebiosa i na przodków, że jeśli zwycięży, odejdzie wolno on, i jego towarzysz. Co więcej, gdy chan Przyciętych Uszu urządzi ceremonię dal tych dwóch młodzików, przybędziemy na nią, zapominając o dawnych sporach, zaś córka mej siostry, Diyar, oddana zostanie temu tu Kekhartowi… Lecz jeśli chłopiec przegra, jego towarzysz pozostanie moim niewolnikiem, Przycięte Uszy zaś - naszymi wrogami. Tak rzekłem.
Skinął głową i na plac wystąpił wojownik wybrany do walki. Kekhart mimowolnie przełknął ślinę. Nie należał do ułomków, ale mężczyzna, który stanął przed nim wydał mu się wielki. Wzrostem przewyższał większość mieszkańców stepów, dorównując ludziom z zachodnich krain, tak więc młody ork sięgał mu zaledwie do ramienia. Nie był może tak masywny i ciężki jak chan, ale zasięg ramion i nóg przerażał.
Z takim dobrze wyłoby walczyć, będąc drobnym i zwinnym: jak Vardan albo jak kobiety-wojowniczki. Kekhart nie uczył się kobiecego stylu walki. Nie uczył się unikania ani zwinnych ciosów w witalne punkty. Jak większość orków preferował proste, lecz mocne ciosy - by je zaś zadać musiał podejść blisko przeciwnika, w zasięg długich ramion.
Przyklęknął, zanurzył palce w pyle okrywającym plac.
- Matko Ziemio, spoczynku przodków, kolebko dzieci, daj zwycięstwo, lub przygarnij mnie w swe łono. - pomodlił się.
Wstając sypnął prochem przed siebie - dla dobrego omenu.
Zebrani ucichli i walka zaczęła się.
Przez chwilę Kekhart i jego przeciwnik krążyli wokół siebie, mierząc się wzrokiem, oceniając. W końcu chłopak postanowił zaryzykować.
Skoczył, unosząc kindżał - tak jak myślał, nie zdołał dosięgnąć przeciwnika, cios został zbity szybko i łatwo.
Niedobrze. Marne szanse na zwycięstwo.
Wylądował na ziemi, stopy zaryły się w suchym, miałkim pyle, wzbudzając chmurę kurzu. Przeciwnik tym razem nie próżnował - rzucił się w stronę chłopaka, wznosząc własny kindżał do ciosu.
Kekhart zdołał paść na ziemię i odturlać się. Pył przylepiał mu się do skóry, włosów i ubrania, wpadał do oczu.
Pył…
Czemu by nie pomóc matce Ziemi?
Przywarł do podłoża, znów zanurzając palce w prochu. Gdy przeciwnik zbliżył się znowu, sypnął mu piachem prosto w oczy.
Wojownik Nagich Czaszek zatrzymał się, odruchowo sięgnął dłońmi do twarzy. Pył musiał wwiercać mu się w oczy. Upuścił kindżał.
Kekhart tylko na to czekał - wyskoczył w górę i wydając z siebie okrzyk bojowy spadł na wroga, zagłębiając ostrze w jego piersi. Mężczyzna zatoczył się i upadł na ziemię, w proch, który oślepił go wcześniej, umożliwiając młodzieńcowi zwycięstwo.
Kekhart przekręcił ostrze, upewniając się, że trafił we właściwe miejsce. Trafił - zrządzeniem bogów czy bezrozumnego losu trafił. Wojownik Nagich Czaszek leżał bez ducha.
* * *
Dano im konie, dano Kekhartowi miecz zabitego wojownika, jego łuk i kołczan. Większość plemienia przypatrywała się odjazdowi niedawnych więźniów. Vardan pozostawał niespokojny - nie mówił wiele, unikał wzroku wodza, podczas gdy Kekhart starał się nadrabiać odwagą za ich obu. Nagie Czaszki odpłacały się biednemu synowi chana Przyciętych Uszu pięknym za nadobne, traktując go jak powietrze. To do Kekharta uśmiechały się kobiety, w tym obiecana mu Diyar, to Kekharta żegnali wojownicy jak równego sobie. Jego przyjaciel zdawał się zapadać i znikać. Może lepiej byłoby, gdyby przestał istnieć.
Popędzili konie i prędko wyjechali poza granice obozowiska. Wtedy właśnie zagwizdała strzała.
Vardan wydał z siebie krótki jęk, gdy grot zagłębił się w jego plecach, a potem osunął na szyję wierzchowca. Kekhart odruchowo schwycił wodze, drugą ręką szukając rękojeści kindżału.
- Nie warto, synu Uzoga! - usłyszał zza pleców rozbawiony głos wodza Nagich Czaszek. - Obiecałem, że odjedziesz, obiecałem, że on odjedzie, ale nie obiecywałem, że cały. Lepiej dla twego plemienia, żeby nie dojechał żywy! Ty to wiesz, wilcze szczenię! Ale jeśli dojedzie, duchy przodków tego chcą, widać, on coś wart dla nich! Wtedy i jemu oddamy hołd na ceremonii.
Kekhart wypluł przekleństwo. Tak, zachowanie Vardana było haniebne. Chan miał rację. Ale, na przodków, przyjaźń, przysięga krwi…
Popędził konia, ciągnąc za sobą drugiego i pogalopował przez step, zostawiając obozowisko za sobą.
O Niebiosa, o matko Ziemio, oby Vardan dożył. Oby tylko…
Konie galopowały, nieprzytomne ciało młodego orka raz po raz zsuwało się po szyi, tylko strzemiona utrzymywały je w miejscu. Sucha zimowa trawa szeleściła pod kopytami, pył wzbijał się gęstymi chmurami. Galopowali przed siebie - Kekhart nie był pewien, czy we właściwym kierunku. Nie pamiętał, by był kiedykolwiek w tej okolicy, nie wiedział, w którą zabrali ich stronę.
Paskudny test na przetrwanie dla dwóch młodzieńców, z których jeden dodatkowo był ranny.
Jak długo jechali? Kekhart nie miał pojęcia. Wzgórza, kępy krzewów, trawy: wszystko zdawało się być jednostajne, podobnie jak zasnute chmurami niebo. Zwolnił nieco, by jego towarzysz nie spadł z konia i wlekli się teraz pomału. Vardan pojękiwał co jakiś czas - znak, że żył i odzyskał nieco przytomności. Na jak długo - trudno ocenić. Wiedzy o uzdrawianiu Kekhart nie miał wielkiej.
Wtem między kępami krzewów dostrzegł samotną jurtę. Zatrzymał konia, zaskoczony.
- Co… się dzieje…? - spytał słaby głos zza jego pleców.
- Ktoś tutaj mieszka. Może udzieli nam pomocy?
Była to stała, zimowa jurta, zamieszkana, o czym świadczył dym wydobywający się przez otwór w dachu i koń pasący się w pobliżu. Otaczał ją płot z niedbale powbijanych w ziemię palików, zaopatrzony w coś na kształt bramy. Dwa niewielkie drzewka odarto z kory i wyznaczono nimi wjazd na teren schronienia. Ich gałęzie zdobiły czaszki końskie, krowie i ptasie, na jednej wisiała nawet czaszka orcza. Między nimi podzwaniały na wietrze metalowe, kościane i drewniane amulety.
- Szaman - mruknął Kekhart.
To tłumaczyło odosobnienie jurty.
Młodzieniec popędził własnego konia i pociągnął za sobą vardanowego. Szaman oznaczał pomoc.
C.D.N
Uwaga kulturoznawcza: Zwyczaje opisane w tej historii mają swój pierwowzór w zwyczajach różnych kultur naszego świata, przede wszystkim kultur stepów euroazjatyckich. Część imion i nazw jest autentyczna, część jest moją własną inwencją.
Uwaga do czytelników: Ponieważ nie lubię puszczać tekstu w próżnię, zastosuję terror: następne części będą, jeśli będą komentarze. Nie mam szczególnej ochoty pokazywać tekstu, na który nikt nie czeka.