Bezimiennie 4
Dodane przez Aquarius dnia Czerwca 30 2011 19:27:21
- Paniczu, chciałbym wyruszyć z Panem. Kruk także.
Charles odwrócił się patrząc na starca. Mimowolnie zatrzymał dłużej wzrok na zabandażowanym ramieniu, a raczej części, która z niego została. Zacisnął usta.
- Nie, to zbyt niebezpieczne.
Wiktor podszedł bliżej szepcząc ostrzegawczo
- Ale zamierza Panicz zabrać tylko tego K'Chella? A jeśli Pana zabije?
Uśmiechnął się w duszy. Byłoby chyba lepiej dla wszystkich. Pokręcił jednak głową sięgając po plecak.
- Nie martw się o mnie. I z racji ostatnich pogłosek, postanowiłem was przenieść. Wojska Zachodnich Królestw wkroczyły już na nasze tereny. Wiktorze, ty zaczniesz pracować u rodziny Basvillów. Kruku - spojrzał na mężczyznę - Daję ci wybór. Wybieraj co chcesz teraz robić.
- A co z posiadłością?
Charles odwrócił się patrząc na frontowe drzwi. Westchnął cicho.
- Klan ucieszył się na wieść, że chce oddać ziemie. Odkupili ją ode mnie. Nie musicie się nią przejmować.
- Ale gdzie się Panicz zatrzyma, jak wróci?
Charles odwrócił się powoli przenosząc wzrok na Treacha. Bestia stała przed trzema posągami gładząc ręką marmur. Mężczyzna spojrzał na starca uśmiechając się lekko.
- Zadbam o siebie. Nie przejmuj się.
Założył plecak na ramiona. Nie był ciężki. Wziął tylko ubrania i trochę jedzenia. Większość bagażu stanowiły pieniądze. Położył dłoń na kieszeni. Tak, nie potrzebował dużo.
Odwrócił się spoglądając na horyzont. Czerwone promienie słońca lekko oświetlały już niebo. Droga nie była daleka. Gdy zaczął swoje badania, kupił ten dwór od poprzedniego właściciela. Leżał blisko granicy Północnych Ziem, więc miał do nich łatwy i tani dostęp. Nie musiał wynajmować specjalnych karoc albo przekupywać strażników, którzy patrolowali przejścia. W końcu oficjalnie nie można było tam jeździć ani handlować żywym towarem. Państwo jednak przymykało na to oko. Przecież zbliżała się wojna, były teraz rzeczy ważniejsze od nielegalnego handlu. A K'Chelle były mile widziane w armii. Mimo wzbudzanego strachu, podnosiły morale oddziałów swoją siłą.
Treach stanął obok niego. Obejrzał się jeszcze raz na dwór. Przez tyle lat, nie chciał sprzedać tego miejsca. Mimo pragnienia ucieczki jak najdalej stąd, nigdy tego nie zrobił. Tu żyły wspomnienia. A raczej strzępki emocji o szczęśliwych dniach, które wydawały się teraz snem. Które docenił dopiero gdy przeminęły bezpowrotnie. Potem powoli owładnął nim zmierzch, który przeradzał się w mrok. Myśli stawały się chaotyczne. Wędrówki po pokojach i czytanie książek pozwalały mu zachować coś na kształt tożsamości.
Ale nie mógł tego już dłużej odwlekać. Wiedział, że kiedyś ten dzień nadejdzie. Wiedział od samego początku.
***
Las stawał się coraz bardziej gęsty. Jeszcze parę godzin temu widział połacie wykarczowanej zieleni a w oddali słyszał jęk maszyn. Drwale mieli pełne rękę roboty, gdy wojsko robiło zamówienia na broń. Nic nie paliło się lepiej od drewna.
Za wzgórzem zobaczył dachy domostw. Zatrzymał się opierając o szeroki pień. Zdawało mu się, że pamiętał to miejsce. Tak, to Jełowa. Cudowne miasteczko, które żyło własnym trybem. Bez zmartwień, z dala od cywilizacji. Pamiętał śmiejące się dzieci, które wieszały kolorowe bluzki na sznurach. Dziewczęta, które chichotały na jego widok i matki, które je zaganiały do domów. Staruszków, którzy machali w jego stronę, chcąc się dowiedzieć, co nowego dzieje się w świecie.
Tak, pamiętał to miejsce.
Spojrzał na K'Chella przeciągle.
- Jak sobie wyobrażasz przejście przez tą wieś z tobą? Ludzie wystraszą się takiej bestii.
Treach przechylił lekko głowę.
Nie przestraszą się.
- Skąd to wiesz?
Bo rozpoczeli nową drogę.
Charles otworzył szerzej oczy i powoli odwrócił głowę. Spojrzał jeszcze raz na wieś i przez chwilę, nie wiedzieć czemu, poczuł chęć wybrania innej trasy. Skarcił się jednak w duchu. Przecież ten dzikus nic nie wiedział. Pewnie nawet nie miał pojęcia gdzie są.
I nie było innej drogi.
Ruszył pewnie przed siebie, powoli wchodząc na wzniesienie.
Od wyjścia co chwila miał wrażenie, że idzie sam. Wściekły na myśl, że K'Chell zniknął, chciał go ukarać przy nadarzającej się okazji. Lecz on był przy nim. Bestia poruszała się tak niesamowitą gracją i wdziękiem, że nie wydawała żadnych dźwięków. Zdenerwowany i trochę zazdrosny, próbował chodzić tak samo, lecz wciąż łamał malutkie gałązki albo zaczepiał o krzaki.
Wreszcie dotarli na miejsce i dopiero teraz Charles zrozumiał o co chodziło Treachowi.
Spalone domy, nad którymi unosił się swąd palonej skóry. Ulice pogrzebane w rozkładających się ciałach. Rozbite okna, połamane płoty. Więc wojna zniszczyła również to miejsce? Przeszedł dalej zasłaniając ręką usta. Zatrzymał się przy wiszących na sznurze kolorowych prześcieradłach. Dotknął ręką materiału przesiąkniętego krwią. Odwrócił się lekko, gdy zauważył ciało kobiety leżącej na zgniłej trawie. Jej puste oczodoły wpatrywały się w niebo a usta zatrzymały się w okrzyku przerażenia.
Nigdy nie zdawał sobie sprawy, jak wygląda wojna. Czy tym właśnie miała być? Rzezią? Nagle zauważył, że nie trzyma już ręki przy ustach. Nie robiło mu się niedobrze na zapach rozkładających się zwłok. Nie czuł obrzydzenia ani strachu wobec wszechogarniającej śmierci. I to go chyba najbardziej przestraszyło.
Obrócił się napięcie i ruszył wielkimi krokami przed siebie. Co chwila unosiły się leniwie roje much zaraz opaść do swojej uczty. Zatrzymał się dopiero jak wszystko zostało gdzieś dalej. Gdy nie czuł już smrodu.
Przejechał dłonią po twarzy zamykając oczy. Niemal poczuł, że Treach wpatruje się w jego plecy. Zignorował go jednak zarzucając plecak na ramię i skierował się dalej w stronę granicy. Zacisnął pięść próbując zapomnieć o tym co się stało. O myśli, że miał coraz mniej czasu.
Trudno ocenić jak rozległe były Północne Ziemie. Nikt tego tak naprawdę nie zbadał. Zachodnie Królestwa złączyły się niedawno. Przedtem były to rozrzucone księstwa, które zdołał złączyć pod jednym sztandarem niejaki Coltain*. Pamiętał dobrze poruszenie jakie wzbudzało to imię pośród jego klanu. Imię wymawiane szeptem, wokół którego krążyły legendy. Zachód nie przejmował się plotkami o grozie, która się czaiła na tych niebadanych terenach. Parł naprzód.
Zatrzymał się nagle w zastanowieniu.
- Treach, słyszałem, że do waszej ojczyzny wjechały oddziały Zachodu. To prawda?
K'Chelle pojawił się nagle obok. Ostatnio już nie musiał dotykać Charlesa, żeby z nim porozmawiać. Wystarczyło, że blisko stał. Treach twierdził, że to przez zbliżanie się do "ziemi przodków", ale mężczyzna nawet nie chciał tego słuchać.
Nie zwracamy na to uwagi.
Bestia wbijała w niego spokojne spojrzenie szarych oczu.
- Jak to? Przecież ich wojska po kolei zajmują siłą kolejne kraje!
Pozostaje to w rękach naszych Bogów. Nie możemy zmienić czegoś co zostało już zapisane.
- Nawet jeśli oznaczałoby to waszą zagładę? - Widząc jak kiwa głową prychnął w oburzeniu - Przecież to niedorzeczne! A co z waszą kulturą? Przecież wszyscy zginiecie!
Śmierć to dopiero początek.
Charles westchnął ciężko po tym, jak dostrzegł na jego twarzy niezachwiane przekonanie co do własnych słów. Zaczyna mi ich być żal. Wciąż wierzą w te zabobony. Jakby tylko pozwolili nam przekazać trochę technologi, to wszystko mogłoby ulec zmianie. Może nawet zawiązałby się sojusz między naszymi rasami i bylibyśmy w stanie odeprzeć wrogi atak?
Być może. Ale teraz było już za późno.
Wyprostował się, kiedy wspiął się już na szczyt i spojrzał przed siebie. Dosłownie zaparło mu dech na widok doliny rozciągającej się przed nim. Od dawna ich nie oglądał. Już niemal zapomniał jak były piękne.
Ogromne połacie lasu niedotkniętego przez człowieka. Wysokie drzewa, których liście mieniły się wieloma kolorami, zależnie od promieni słońca. Od żółci, zieleni czy czerwieni. Teraz były błękitne, przypominając bardziej morze niż las.
Zszedł powoli niżej dotykając palcem kory drzewa. Była delikatna, pokryta drobnym meszkiem. Pokrywała cały pień i wszystkie gałęzie, sprawiając wrażenie, że całość bardziej przypominało żywe zwierze a nie roślinę. Kroki robił ostrożnie. Ziemia była niezwykle pulchna a do tego porośnięta małymi krzakami, których pnącza były niemal wszędzie.
Odgiął głowę do tyłu, przypominając sobie o zwierzętach, jakie zamieszkiwały te tereny. Były piękne, lecz często niezwykle niebezpieczne.
Nagle poślizgnął się i zsunął po wzgórzu boleśnie zatrzymując się na jakimś kamieniu. Przeklął w duchu próbując się zebrać, gdy poczuł jak ktoś podnosi go za ramiona. Wstał widząc jak Treach kuca obok szczerząc kły w uśmiechu.
- No co?
Ściągnij buty. Chodzisz jak dziecko.
K'Chelle wstał idąc przez siebie na ugiętych kolanach. Poruszał się płynnie i delikatnie. Nie łamał roślin, tylko się o nie ocierał, jakby każdy krok był idealnie przemyślany. Odwrócił głowę spoglądając na niego zielonymi oczyma.
Sądziłem, że wiesz wszystko o tych stronach. I że kiedyś tu byłeś.
Charles rzucił mu morderczy wzrok.
- A ty skąd o tym wiesz?
W końcu byłem w twoim umyśle.
Bestia ruszyła dalej znów znikając po chwili mężczyźnie z oczu.
Zagryzł wargę spoglądając na buty. Szlag by to. Zupełnie zapomniał o zasadach jakimi rządziła się magia K'Chellów. Sądził, że Treach wiedział tylko to, co pozwolił mu zobaczyć. Lecz tym razem to nie on wchodził do jego głowy. To bestia "zaprosiła", gdy ten był nieświadomy. Nieprzygotowany. Gdy przedzierała się przez jego umysł, zapewne natknęła się na jego wspomnienia. Ciekawe co jeszcze wiedział.
Pochylił się rozsznurowując buty. Ściągnął jeszcze skarpetki i z powrotem położył nogę na ziemi. To było dziwne uczucie. Przez chwilę miał wrażenie, że ściółka pod stopą pragnie uciec. Zdawała się żyć. Zrobił kolejny krok. Śliska, lecz nie mokra. Krucha ale nie łamała się. Dziwne rośliny występowały na Ziemiach Północnych. Pamiętał wszystko jak przez mgłę. Jakby wspomnienia pozostawały nie do końca realne. Lecz w końcu chciał aby takie były. Kto by chciał posiadać takie wspomnienia?
Słońce już powoli zachodziło. Ściągnął z ramion plecak i wyciągnął z kieszeni krzesiwo. Usiadł ciężko rozmasowując sztywne plecy. Wokół było dużo drewna, lecz jeśli dobrze pamiętał, tylko kilka odmian nadawała się do palenia. Rozejrzał się. Treacha wciąż nigdzie nie było. Westchnął zamykając oczy. Był zmęczony po całym dniu marszu po tych niegościnnych terenach. Sądził, że nogi będą go boleć, albo będą czymś skaleczone od tego kretyńskiego ganiania na boso. Jednak nic nie czuł. Od jakiegoś czasu zdawało mu się, że jego ciało zmienia się. Wolniej niż przedtem, lecz stopniowo. Stawał się bardziej świadom każdego elementu ciała postrzegając je raczej oddzielne niż jako całość. Zastanawiał, że czy K'Chelle nie rzucił na niego jakiegoś uroku, dzięki któremu klątwa tak szybko nie postępowała.
Wstał podchodząc do najbliższego drzewa. Chwycił jedną z cienkich gałęzi i mocno pociągnął w dół. Drewno złamało się łatwo z głuchym trzaśnięciem.
Nagle poczuł jak ktoś chwyta go za nadgarstek. Odwrócił się spoglądając z oburzeniem na Treacha.
Nie rań lasu.
Charles uniósł brwi uśmiechając się z politowaniem.
- Tak? A jak sobie wyobrażasz noc? O ile dobrze pamiętam, to są one tu wyjątkowe zimne.
K'Chelle wyciągnął rękę z otwartą dłonią. Nagle liście wokół zaszumiały a powietrze stało się gęstsze. Miał wrażenie, że gdzieś z oddali rozległy się odgłosy stada, które zbliżało się w ich kierunku. Ostatkiem sił powstrzymał chęć ucieczki przez niebezpieczeństwem. Zbliżały się. Zdawało mu się, że czuł dźwięczenie ogromnych łap pod nogami. Potężnych bestii.
Wtem wszystko umilkło. Mężczyzna wypuścił powietrze z płuc łapiąc się za głowę. Spojrzał jeszcze raz na Treacha, którego twarz oświetlona była przez niebieskie światło. Wisiało kilka centymetrów nad jego dłonią dając przyjemne ciepło. K'Chelle pochylił się i dmuchnął w płomyk, który poleciał przez siebie w stronę Charlsa. Ten cofnął się, lecz było już za późno. Światło dotknęło piersi mężczyzny i natychmiast zniknęło. Niemal w tym samym momencie mężczyzna poczuł jak ciepło rozchodzi się po jego ciele.
Obrócił się siadając na trawie.
- Świetnie. Więc będziemy sobie tak łazić po górach?
Treach przekręcił głowę spoglądając na niego z niezrozumieniem.
- Chyba po coś tu przyszliśmy.
Czekam aż będziesz gotów.
- Gotów do czego?
Zaakceptowania swojej kary.
Charles prychnął.
- A co mi to da? Uwolnię się od niej? Będę ocalony? Wezwiesz swoich przodków, którzy w cudowny sposób uleczą mnie?
Nie. To już nieodwracalne. Lecz może odnajdziesz przyczynę i zrozumiesz ją.
Mężczyzna zerwał się z miejsca.
- Przeszliśmy taki szmat drogi po nic?! Sądziłem, że uda ci się jakoś mnie uleczyć!
Przestań myśleć o sobie. Zrób to dla niego.
Po twarzy Charlsa przebiegł skurcz.
- Co masz na myśli?
Znasz przyczynę tej kary?
Mężczyzna uśmiechnął się z przekąsem.
- Chyba kiedyś wlazłem gdzieś gdzie nie powinienem. Jakąś waszą górę.
Tak. Popełniłeś świętokradztwo, lecz to nie powód.
- Dlaczego więc?
Musisz sam do tego dojść.
Charles westchnął siadając znów naprzeciwko bestii.
O co mu chodziło, gdy mówił o kimś drugim? Chyba nie o Adama. W końcu on od wielu lat nie żyje. Więc kto jeszcze został? Nie miał żadnych bliższych przyjaciół ani rodziny. Ktoś z klanu? Ale co miał zrobić? Jak może komuś pomóc tutaj? No i dlaczego miałby komuś pomagać, skoro i tak będzie potępiony?
Zamknął oczy mrucząc jakieś słowa pod nosem. Ciało powoli stawało się coraz cięższe. Wszystko zaczęło się oddalać. Las tracił kolory i kształty, niknął gdzieś w przestrzeni. Ziemia zaczęła pokrywać się kamieniami a trawa jakby w przyśpieszeniu gnić. Nagle poczuł znajome mrowienie w ramieniu, które powoli przeniosło się na pierś. Szarpnął się otwierając błyskawicznie oczy. Wszystko powróciło szybciej, niż mógł się przygotować. Przewrócił się do tyłu łapiąc za pierś. Przeklął pod nosem. A więc było już za późno. Gdyby zapuścił się dalej, to zapewne nie mógłby już nigdy wrócić.
Spojrzał na Treacha, który wciąż siedział naprzeciwko niego.
- Podobno ta twoje ziemia przodków pomaga. Jakoś nie czuje, że klątwa odpuszcza.
Gdy pierwszy raz się zmieniłeś, rzuciłem na ciebie zaklęcie. Zatrzymało na pewien czas proces, lecz nie na zawsze.
Charles uśmiechnął się półgębkiem.
- Więc kiepski z ciebie szaman.
Nie ma takiego pojęcia. To ludzie je wymyślili. Każdy z nas czerpie moc z natury, lecz jej ilość zależna jest od przychylności przodków. Intencje warunkują to czy zdołamy cokolwiek zrobić.
Zaintrygowało to mężczyznę. Wyprostował się dotykając piersi,w której zniknął niebieski płomień. Wcześniej nie spotkał się z takimi informacjami w książkach, które badał.
- To znaczy, że każdy z was może rzucać czary? Nie macie jakiś predyspozycji albo talentu zależnych od rasy?
Treach pokręcił głową. Charles poczuł jak szybciej zaczyna mu bić serce. To znaczy, że niewłaściwie to tego wszystkiego podchodził. Przez te lata sądził, że to może wina zaklęć, inkantacji czy wymowy. A to jest dla niego osiągalne! Musiał tylko jakoś przechytrzyć ten mechanizm. Niemal roześmiał się w duchu. Zapytał udając pełen kpiny ton.
- Tak właściwie co na jakiej zasadzie to działa? Trzeba powiedzieć coś specjalnego, żeby cie wysłuchali?
Bestia przez dłuższy czas się nie odzywała. Jej oczy przybrały jasnoniebieski kolor. Wreszcie usłyszał myśl.
Należy poznać istotę rzeczy na jaką chcemy oddziaływać. Potem przedstawić problem przodkom.
- Gdzie? Jak można ich spotkać?
Treach uśmiechnął się delikatnie unosząc długi ogon. Podniósł palem i zatoczył nim koło.
To cienie, które czasem widzisz kątem oka. Gdy próbujesz na nich spojrzeć znikają.
Mężczyzna rzucił wściekłym tonem przed zaciśnięte zęby.
- Więc jak mogę z nimi pogadać?
Treach uniósł brwi. Charles przeklął w duchu.
"Mogę"?
Zwrócił na niego czerwone oczy. Zaraz jednak powoli wstał i odwrócił głowę spoglądając w dal. Westchnął głęboko i z powrotem klęknął. Jego oczy przybrały znów niebieski kolor. Mężczyzna miał wrażenie, że właśnie był świadkiem wybuchu złości K'Chella. Ciekawe czy wszyscy z jego rasy się tak zachowywali?
Nie masz na to czasu. Zapomnij o próbach ściągnięcia klątwy. Gdy moje zaklęcie przestanie działać, zostanie ci najwyżej godzina. Musisz spróbować ocalić jego duszę.
Charles odchylił głowę do tyłu spoglądając na niebo. Już pojawiały się pierwsze gwiazdy.
- Kogo miałeś na myśli, mówiąc o "jego duszy"?
O jedynej osobie, którą kiedykolwiek pokochałeś.
Mężczyzna błyskawicznie spojrzał na Treacha przerażonym wzrokiem. Pokręcił głową nie odrywając oczy od bestii. Niemożliwe, przecież on nie żyje. Nie żyje, nie żyje...
-... nie żyje! - szepnął odsuwając się do tyłu. - Nie żyje!
Treach spokojnie patrzył jak mężczyzna obejmuje się ramionami. Wyglądał teraz na niezwykle małego. Po chwili nie unosząc głowy powiedział.
- Nie kłam. Wiem, że go straciłem. I mimo wielu starań...
Urwał nagle kładąc bezwiednie rękę na kieszeni płaszcza. Ta książka była ostatnią rzeczą, jaka dawała mu wciąż nadzieję. Bestia przekręciła delikatnie głowę.
Wielu starań sprowadzenia go z powrotem?
Charles uniósł całkowicie czarne oczy wbijając je w twarz K'Chella.
- Nie wiem o co ci chodzi. Dlaczego wplątujesz w to Adama?
Jesteś mądrym człowiekiem. Wiem, że straciłeś wiele wspomnień s tamtego czasu.
Charles zerwał się odchodząc szybko, lecz Treach chwycił go za ramiona, zmuszając by został.
Dlaczego byłeś na tamtej górze?
Mężczyzna złapał się za głowę jęcząc cicho.
Niech on przestanie. Nie chce tego pamiętać.
Jednak głos Treacha był coraz bardziej natarczywy.
Dlaczego ruszyłeś do naszych ziem?
Ból. Tylko to pamiętał. Aż.
Bestia sięgnęła do jego kieszeni sprawnie wyciągając z niej starą księgę. Na twarzy Charlesa wymalował się strach. Próbował odebrać cenny przedmiot, lecz Treach nie pozwolił na to.
Po co ci ona?
Nagle mężczyzna krzyknął osuwając się na kolana. Po jego policzkach zaczęły spływać łzy. W ciszy lasu słychać było tylko jego łkanie. Gdzieś w oddali zaszumiały liście. Nagle przypomniał sobie wszystko. Wspomnienia niemal uderzyły go fizycznie. Zaczerpnął głęboko powietrza.
Spotkał Adama latem. Siedział na trawie obok samotnego drzewa wpatrując się przed siebie, gdy chłopak do niego podszedł. Na początku nie traktował jego flirtów poważnie. W końcu komu by się spodobał? Nigdy nie był przystojny. Ich miłość rodziła się powoli. Była delikatna, lecz niezwykle ciepła. Nawet nie wiedział kiedy pokochał Adama całym sercem.
Nagle jego badania nad Północnymi Ziemiami nabrały tempa. Zaczął całe dnie spędzać w swoim umyśle, nie zwracając na otaczającą go rzeczywistość. Pewnego dnia zorientował się, że Adam jest chory. Odkrył to za późno. Nie był już w stanie pomóc, choć starał się ze wszystkich sił. Miłość jego życia zmarła po tygodniu.
Wiedział, że to jego wina. Jego obsesji, która pochłonęła go całkowicie. Gdy patrzył jak rozsypują jego prochy na wschodnim wietrze, postanowił go sprowadzić. Za wszelką cenę, wynagrodzić to co zrobił.
Wydał większość oszczędności na zgromadzenie ksiąg. Zaczął kupować bestię. Na początku chciał od nich wydobyć wszelkie informacje, potem zaczął prowadzić na nich eksperymenty. Kiedy zebrał wystarczająco dużo materiałów, wyruszył na północ. Odnalazł świętą górę, gdzie próbował sprowadzić Adama do świata żywych. Lecz coś poszło nie tak.
Gdy wrócił postanowił naprawić swój błąd. Znów przesłuchiwał K'Chelle, jednak potem zwyczajnie zaczął wywozić je z powrotem do ich ojczyzny. Być może próbował w ten sposób wkupić się w łaski tych, którzy go przeklęli? Zawładnęła nim nowa obsesja - Adam.
- To stało się wtedy, na tej górze, prawda?
Charles spojrzał przed siebie.
- Teraz sobie przypominam. Widziałem, jak wrócił. Jego uśmiech, oczy, nos. Lecz nagle zniknął.
Sprowadziłeś jego duszę i tym samym uwięziłeś go między dwoma światami.
- Da się to naprawić?
Oczekiwał odpowiedzi, lecz ta nie nadeszła. Wolał o tym nie myśleć. Chciał to usłyszeć od kogoś... Żeby tylko nie było to jego pomysłem. Wtedy trudniej to wszystko odrzucić.
Poderwał się na nogi i odszedł parę kroków łapiąc się za głowę.
Nie nie myśl o tym. Do cholery, tylko nie to. Jest inny sposób, na pewno. Musi go tylko znaleźć. W któreś z moich ksiąg albo jakaś inna bestia będzie go znała. Tak, to jest to. Znajdzie tych co rzucili na niego tą klątwę, oni będą znali wyjście.
Zacisnął pięść. Paznokcie boleśnie wbił mu się w skórę.
Chciał raz jeszcze go pocałować. Dotknąć jego zawsze rozczochranych włosów. Zobaczyć raz jeszcze jego zaspane oczy, gdy budził go rano. Usłyszeć śmiech. Wsłuchać się w oddech, gdy siadał obok niego opierając głowę na jego piersi. Poczuć zapach, gdy próbował się do niego zakraść.
Kucnął zasłaniając twarz dłońmi.
Musiał przeprosić za to co zrobił. Za to, że go opuścił, gdy tego potrzebował. Adam był zawsze przy nim. Charles potrafił być rozchwiany emocjonalnie. Wiedział to i dlatego nikt nie potrafił z nim wytrzymać. Ale nie Adam. Był . tym jedynym.
Obrócił się w stronę bestii i krzyknął z rozpaczy.
- Co miałem zrobić?!
Treach przechylił lekko głowę nie odrywając od niego zielonych oczu.
Wiem, czego ode mnie chcesz, ale nie mogę...
Charles próbował się odsunąć, gdy bestia do niego podeszła, lecz ta złapała go silnie za barki. Przyciągnęła do siebie i zmusiła by Charles spojrzał mu w oczy. Mężczyzna wyglądał jakby chciał si obronić.
- Nie potrafię.
Jeśli go kochasz, to potrafisz. Pogódź się z jego śmiercią.
Stał na klifie spoglądając na pieniące się fale. Kolor jego skóry tak samo czarny jak oczy. Jedynie długie włosy spięte w niedbały kucyk, pozostały brązowe. Spojrzał za siebie, na lasy, które niedawno opuścił. Był to jednak pusty wzrok, w którym jeszcze majaczyło coś na kształt tęsknoty.
Nagle obrócił się gwałtownie i wyszczerzył zęby. Parę kroków od niego stanęła potężna postać, której jednak dorównywał wzrostem. Treach wyciągnął w jego kierunku rękę bacznie przyglądając się jego twarzy. Ten nie zareagował. Po chwili gdzieś z oddali rozległy się odgłosy burzy i zapachniało deszczem. Bezimienny rozluźnił się i mechanicznie ruszył przed siebie nie odrywając czarnych oczy od K'Chella.
*Coltain to postać z Malazańskiej Księgi Poległych.
KONIEC I CZĘŚCI
Inspiracją do napisania opowiadania były słowa "Życie jest jak koło. Musi się toczyć aby nie upaść".
Mam w planach opowiadanie równoległe. Mam nadzieję, że pojawi się niebawem. Niedługo też powinnam skończyć wstęp do "Gangsta", które już znajduje się na stronie.