I widzę ciemność... 6
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 06 2011 21:56:46
Rozdział szósty

Słyszał, jak drzwi na dole otwierają się i zamykają, słyszał stukot rzucanych w kąt butów i szelest wieszanego na wieszaku płaszcza. Zszedł ostrożnie na dół, niepewny, w jakim nastroju jest dziewczyna. Ona jednak na jego widok uśmiechnęła się tylko.
- Przepraszam, ze to tak wyszło, panie Black. Poradził sobie pan, jak widzę - przyglądała mu się uważnie.
W międzyczasie zdążył się umyć i ogolić oraz znaleźć jakąś starą szatę, prawdopodobnie należącą do poprzedniego strażnika. Oglądając się w lustrze stwierdził, że zdarzało mu się wyglądać gorzej i że naprawdę nie może narzekać na zmarszczki pojawiające się wokół oczu oraz na pierwsze siwe włosy. Spodziewał się, że będzie ich więcej - tak zmarszczek, jak i siwych włosów, był wręcz zaskoczony, że było ich tak mało i ciągle, jeśli się postarał, mógł wyglądać naprawdę dobrze. Coś z próżności, cechującej tego chłopaka, którym był kiedyś, pięknego chłopaka o czarnych włosach opadających na czoło i oczach jak gwiazdy, zwracającego na siebie uwagę niezliczonych dziewcząt, a nawet niektórych chłopców, pozostało w nim mimo wszystko, i cieszył się, widząc w lustrze swoją nadal przystojna twarz.
- Jak pani widzi.
- Nie miał pan żadnych problemów?
- Kazałem mu się wynosić do wszystkich diabłów, jak pani kazała. Chyba muszę pani pogratulować silnej woli, czy nie tak?
- Nie ma mi czego gratulować, panie Black - pokręciła głową.
- Złudzenia zawsze bolą, kiedy odchodzą - odpowiedział cicho. - Nalezą się pani moje podziękowania - rzekł już głośniej. - choć pani decyzja o wypuszczeniu mnie szczerze mnie zaskoczyła, chyba jeszcze bardziej niż to, jak szybko odgadła pani moją tożsamość.
- Robię to dla Harry'ego.
Popatrzył na nią, nie bez zaskoczenia, ona zaś, zdając się ignorować jego wzrok, spokojnie przeszła do kuchni.
- Herbaty? Kawy? Ja musze zrobić sobie herbatę... na uspokojenie.
- Clare, skąd zna pani Harry'ego?
- Ze szkoły. Dwa lata byłam w Hogwarcie. A jak pan myśli, gdzie nauczyłam się tak świetnie mówić po angielsku?
Uśmiechnął się lekko, idąc za dziewczyną do kuchni. Harry nigdy mu o niej nie wspominał, ale nie wyglądało na to, aby dziewczyna miała powody, aby kłamać. Była swobodna w kontaktach, szczera, choć nie wylewna - widział, że trzęsą jej się ręce, gdy nalewała i tylko po tym mógł się domyślać, jak bardzo przeżywa to, co stało się w lesie. Współczuł jej, ale to ostatecznie nie był jego problem. Nie powinien obarczać się czymkolwiek przed rozwiązaniem własnych problemów. Nie wiedział przecież nawet, ile zmieniło się w ciągu tych trzech lat... trzech zaledwie, ale to przecież nie były jedyne lata jakie stracił. Czuł coś przypominającego zawroty głowy - paskudne uczucie, że nigdy nie zdoła się odnaleźć, że do końca swojego życia będzie żył jak intruz. Umarł już dwa razy, raz zamknięty w ciemnej celi, raz wrzucony w bezdenną, lodowatą otchłań Tamtej Strony. Dwa razy umarł i dwa razy pojawił się wśród żywych, obcy, niechciany, budzący strach, lecz walczył o życie, jak człowiek tonący chwytał się każdej deski ratunku, jaka pojawiała się w jego zasięgu. Tak teraz tej dziewczyny, brązowowłosej i złotookiej, o lekko nieobecnym wzroku, siedzącej z lekko odchyloną głową i filiżanką w dłoni.
- Wygląda na to, ze niedługo u pani będę. Bardzo dziękuję za wszystko.
Dziewczyna spojrzała na niego rozkojarzonym, nie, teraz już skupionym, wpatrywała się w niego intensywnie sponad kubka mętnego, brunatnego płynu.
- Po pierwsze, może pan spokojnie mówić do mnie po imieniu, po drugie... Myślę, że i ja powinnam zmienić miejsce pobytu.
- W takim razie, Clare, ty też musisz mówić do mnie po imieniu, dobrze?
- Dobrze - posłała mu lekki uśmiech.
- I, czemu chcesz wyjechać?
- Zastanawiałam się trochę nad tym... Dlaczego mój poprzednik nie pozostawił po sobie żadnych zapisów na temat Bramy? Czemu nie powiadomiono mnie o jej istnieniu?
Zmarszczył brwi, podczas gdy dziewczyna kontynuowała.
- Musze złożyć sprawozdanie, przynajmniej częściowe. Jeśli znajdą w nim nieścisłości, będą mieli problemy. Dlatego złożę rezygnację - odrzuciła głowę do tyłu, unosząc podbródek. - dla siebie, dla ciebie też. Syriuszu, czy zgodzisz się, żebym towarzyszyła ci w podróży do Anglii?
- Jak długo to potrwa?
- Mam już tekst w głowie, napiszę go dziś i wyślę. Wiem, że są święta i nie mogę liczyć na odpowiedź przed drugim stycznia...
Uśmiechnął się, widząc, że patrzy na niego błagalnie.
- Poczekam.
Tego wieczora siedział w salonie, studiując jedno z dzieł, które znalazł w biblioteczce, nie wiadomo, czy należące do dziewczyny, czy pozostawione przez jej poprzednika, czy też będące stałą częścią wyposażenia domu, ważne, ze napisane było po angielsku. Dotyczyło run i odkrył, że to zagadnienie, nagminnie ignorowane w latach szkolnych, jest wielce interesujące. Próbował z pomocą książki przetłumaczyć niektóre znaki, które zapamiętał z kamiennego kręgu, ale okazało się, ze opracowanie było zbyt pobieżne na tak ambitne zadanie. Mimo to pochłaniał książkę z zainteresowaniem, może też z zamieram nadrobienia zaległości, boleśnie świadomy tego, że nawet, jeśli będzie mógł oficjalnie ogłosić swój powrót, nawet, jeśli został oficjalnie zrehabilitowany po wojnie, czeka go stagnacja i zagubienie. Harry był jego jedyną szansą, ostatnią nicią, łączącą go ze światem. W ciągu trzech lat spędzonych w lesie nieraz zastanawiał się, jaki los spotkał chłopca. Wojna się skończyła, ale jak? Znajomość historii podpowiadała mu, że gdy dochodzi starcia między dwoma potężnymi magami rzadko zdarza się, by zwycięzca wyszedł bez szwanku. Sama wiadomość o tym, ze Harry żyje była dobrą wiadomością. Jak się czuje? Na to pytanie dziewczyna nie mogła mu odpowiedzieć. Miał jej trochę za złe, ze nie interesuje się losem szkolnego kolegi.
Dobrze, a pozostali? Ludzie, których znał, ludzie, których szanował, cenił, z którymi się przyjaźnił, nawet ci, których nienawidził? Też nie wiedziała. Powiedziała mu tylko, że Śmierciożercy, którzy przeżyli wojnę stanęli przed sądem i zostali skazani. Wszyscy bez wyjątku? Jeśli za wyjątek uznać Severusa Snape'a, to tak, był wyjątek. Ha, Snape. Syriusz miał nadzieję, że nie będzie musiał go spotkać. Gdyby mógł, miałby nawet nadzieję, ze nigdy nie usłyszy już nawet jego nazwiska albo, że nie będzie musiał o nim myśleć. Zwłaszcza, że nie bardzo wiedział, co myśleć. Dobrze, nie lubili się w dzieciństwie, a potem żaden z nich nie zrobił nic, żeby to zmienić. Nienawidzili się? Czy to nie za mocno powiedziane?
Nie, nie za mocno.
Ale...
Wdzięczny był dzwonkowi do drzwi, który przerwał jego rozmyślania. Podniósł głowę, nasłuchując, gotowy, żeby się ukryć. Dziewczyna zbiegła na dół i otworzyła drzwi.
- To ty - po jej niechętnym tonie domyślił się, kto przyszedł.
- Mogę wejść?
- Nie, nie możesz. Kazałam ci się wynosić.
- Nie ty mi kazałaś, a ten animag.
- Ja kazałam jemu, żeby ci kazał, więc co tu jeszcze robisz?
- Clarice, chciałem wyjaśnić...
- Nie przekraczaj progu mojego domu - uszu Syriusza dobiegły odgłosy szamotania się - Znam zaklęcia, które mogą uczynić twoje dalsze życie nieprzyjemnym.
- Clarice, proszę cię, wysłuchaj mnie chociaż, nawet nie wiesz o co naprawdę chodziło, dlaczego wierzysz temu typowi? Chciałem wyjaśnić...
- Nie ma czego wyjaśniać - jej głos był oschły. - Wynoś się.
- Wiedze, ze musisz to przemyśleć Dobrze. Mam nadzieję, ze się jeszcze spotkamy.
- A ja mam nadzieję, że nie.
Trzask zamykanych drzwi, szybkie kroki na piętro. Zapewne potrzebowała teraz samotności. Tak, trzymać się z dala i nie musieć oglądać źródła swoich problemów to najprostsze rozwiązanie. Popatrzył na książkę o runach, leżącą na stoliku obok fotela. Przeszła mu ochota na czytanie, choć wiedział, ze powinien skupić się na czymś, żeby nie myśleć... Kawałek dalej leżały jego zapiski z tych trzech lat, kronika jego przemyśleń, jego obaw, jego wspomnień. Niektóre rzeczy, które pisał w chwilach zwątpienia wydawały mu się teraz zbyt mroczne i osobiste, by mogły ujrzeć światło dzienne. Zapewne powinien pozbyć się rękopisu. Wstał i trzymając plik kartek podszedł do kominka. Ogień płonął jasnym wysokim płomieniem, rozświetlając ciemny pokój, wydobywając z cienia kształty mebli, czyniąc pomieszczenie bezpiecznym znajomym. Jeden gest, i ten ogień zniszczyłby to wszystko, odciąłby go od przeszłości, pozwolił zacząć nowe życie. Czy nie było to złudzenie? Piękne złudzenie możliwości zapomnienia tego co przykre, tego, co bolało. Odłożył kartki z powrotem na stół. Nie miał siły wrzucić ich do ognia, ani oszukiwać się, że może zapomnieć cokolwiek. To, co tam napisał tkwiło cały czas w jego umyśle, wyrzucenie rękopisu nie zmieniłoby nic. Prędzej czy później zacząłby pisać znowu. Usiadł z powrotem na fotelu. Nie, nie miał siły na nic, zupełnie, jakby wypływała z niego cała energia. Znał takie uczucie, ale teraz nie wiedział, co jest jego powodem. Może po prostu zmęczenie...
Cicha ciemność otworzyła się, żeby go przyjąć, ciepła i bezpieczna, nie lodowato zimna, jak otchłań po Tamtej Stronie, gdzie raz po raz po jego skórze prześlizgiwały się chłodne podmuchy, jak dotyk martwych placów, gdzie cały czas słyszał szepty, szepty, w których czasem rozpoznawał znajome głosy, nigdy jednak nie mógł zrozumieć słów. Sen jest młodszym bratem śmierci i oboje przynoszą ukojenie, ale łatwiej zrozumieć sen, czy też może łatwiej go zaakceptować, bo przychodzi co noc niczym kochanek i zostawia nas o świcie ze wspomnieniem swoich słodkich pocałunków na ustach. Śmierć jest zaś kochanką zaborczą, przychodzi jeden raz, a gdy weźmie nas w objęcia, nie wypuści nas już nigdy. Umrzeć naprawdę nie jest tragedią, lecz doświadczyć śmierci za życia, to koszmar. Śmierć odrzuciła Syriusza, gdy wciąż jeszcze żywy wkroczył do jej krainy, lecz nie pozwoliła mu siebie zrozumieć, pozostawiając w jego umyśle uczucie chłodu. Teraz przyjął go sen, przynosząc mu ukojenie, kilka godzin cichej, znajomej ciemności, w swej łaskawości nie dając mu żadnych snów.
Obudziło go światło słońca, które późnym rankiem wpadło przez okno i zaświeciło mu prosto w oczy. Pierwszym, co zobaczył był las za oknem, lecz po chwili przypomniał sobie gdzie jest i że zasnął na fotelu po serii dość dziwnych przemyśleń. Z kuchni jego uszu dobiegł gwizd czajnika i szum wody. Dziewczyna stała nad zlewem zmywając naczynia.
- Dostałam list - poinformowała go na przywitanie. - Od kuzyna... wygląda na to, że coś się stało i mam przyjechać... Będziesz musiał sam... - zmarszczyła brwi. - Zastanawiam się, jak możesz się tam dostać... chyba pożyczę ci mojej miotły... ja nie latam najlepiej...
- A ja nie latałem już od bardzo dawna... Ale dziękuję. Będę musiał sobie przypomnieć - uśmiechnął się.
Dwie godziny później był już gotowy do drogi. Dziewczyna dała mu swoją miotłę, stary model, ale nie taki zły, jak stwierdziła, dodając, ze kompletnie się na tym nie zna i że przy zakupach doradzał jej kuzyn, który pewnie nawrzeszczy na nią za pozbycie się całkiem jeszcze dobrej miotły.
- Pozdrów Harry'ego ode mnie - powiedziała, kiedy się żegnali.
Obiecał, że to zrobi, a potem już widział tylko jej sylwetkę znikającą mu z oczu, w miarę jak wznosił się coraz wyżej. Wiatr gwizdał mu w uszach i rozwiewał jego włosy, przynosząc przyjemnie wspomnienia z przeszłości i nawet lodowato zimne powietrze nie psuło przyjemności jaką czerpał z lotu.
Zmuszony był lecieć nie znając punktów orientacyjnych, tak więc często lądował aby zerknąć na otrzymaną od Clare mapę tras miotłowych. Używał tras oznaczonych jako mało używane, ale i tak nad górami skandynawskimi natknął się na cztery czarownice wracające ze świątecznego przyjęcia u koleżanki w Norwegii. Były to cztery stare panny i najwyraźniej koleżanka musiała poczęstować je czymś mocniejszym, bo koniecznie chciały zabrać napotkanego po drodze maga na dalszą część imprezy. Kiedy Syriusz odmówił, stwierdziły, że jest, jak wszyscy Anglicy, sztywniakiem, i obrażone poleciały dalej, ofiarowując mu na pożegnanie nieszkodliwą, ale denerwującą klątwę w postaci fosforyzującego owłosienia, porastającego, jak odkrył po wylądowaniu na nocleg, całe jego ciało i nie znikającego nawet, gdy przybrał psią postać. Na całe szczęście wesołe towarzystwo musiało wytrzeźwieć, bo rano futro zniknęło równie nagle, jak się pojawiło. Mimo to jeszcze przez wiele lat norwescy mugole opowiadali sobie przerażające historie o wielkim świecącym psie.
Poza tym niemiłym, choć raczej zabawnym, przynajmniej kiedy było już po wszystkim, epizodem, nie miał po drodze wielu przygód. Na granicy między Anglią a Szkocją przeżył tylko chwile grozy, gdy zaczepił go patrol graniczny, okazało się jednak, że w okresie między świętami a nowym rokiem ruch na tej trasie był normą i znudzeni strażnicy ograniczali swoje zajęcia do życzenia wesołych świąt, nie interesując się dokumentami.
I wreszcie był na miejscu, widział teraz z góry pola i łąki pokryte śniegiem, pamiętając jednak soczystą zieleń, która pokrywała je latem, widział miasta i siatkę dróg biegnących, zwyczajem dróg mugolskich, bez wyraźnego celu i sensu, aż w końcu dotarł do Londynu i mógł powiedzieć, że nareszcie jest w domu.
Budynek przy Grimmauld Place 12 był ciemny i cichy, ale stał na swoim miejscu, nie zajęty najwyraźniej przez nikogo, bo gdy Syriusz przekroczył jego próg poczuł jedynie ostry zapach kurzu i usłyszał echo własnych kroków odbijające się od najdalszych kątów. Nawet magiczny portret spał cicho za aksamitną zasłoną, ignorując fakt, że do domu właśnie wdarł się, niczym intruz, jego prawowity właściciel, dziedzic starożytnego rodu, po raz drugi już powracający z ciemności.
W mosiężnym lichtarzu, który ktoś, niewiadomo kto, nieudolnie oczyścił z patyny jakiś czas temu, tkwiły na wpół wypalone świece. Syriusz zapalił je, oświetlając ponury, lecz prezentujący się o wiele lepiej, niż za jego poprzedniej wizyty, salon. Stół pokrywała cienka warstewka kurzu, a meble, choć dawno nie czyszczone, pamiętały chyba jeszcze troskliwą dłoń Molly Weasley. Miękkie światło odbijało się w nielicznych przedmiotach ze szkła, porcelany czy srebra, które cudem przetrwały tamte pamiętne porządki sprzed czterech lat, a potem liczne, o czym świadczyła zagubiona w kącie kartka zapisana starannym pismem Dumbledore'a, zebrania Zakonu.
Nie mając odwagi siedzieć w tym ponurym pomieszczeniu, Syriusz przeszedł do kuchni. Ta, choć owego czasu bardziej wysprzątana, niż reszta domu, znów zaczęła porastać podejrzanie zielonym i lepkim kurzem, mającym upodobanie do przywierania do wszystkiego a do palców w szczególności. Na blacie koło zlewu stała samotna szklanka z rżniętego w roślinne motywy kryształu, wyszczerbiona na brzegu, z martwym owadem przyschniętym na dnie. Przez mgnienie oka Syriusz miał przed oczyma obraz ciemnowłosego mężczyzny o spiczastym nosie i przenikliwym spojrzeniu, stojącego właśnie w tym miejscu, z taką samą, może nawet tą samą, szklanką w dłoni. Bezwiednie uniósł naczynie i dotknął wargami jego brudnej krawędzi. Potem przez dłuższą chwilę patrzył na załamujący blask świec kryształ, próbując zrozumieć ten gest.
Spędził w starym, pełnym dziwnych trzasków i szmerów domu noc, budząc się często i nasłuchując. Czuł się nieswojo. Kiedy obudził się rano, miał wory pod oczyma, wyolbrzymione jeszcze przez zabrudzone lustro. W dodatku potknął się o dywan, budząc tym samym portret matki z letargu. Malowidło zaczęło swoją litanię od wypominania, ze nawet się z nim nie przywitał, kończąc ją żalami, że musiał wrócić do świata żywych i nadzieją, że wkrótce po raz kolejny go opuści. Syriusz żałował, że jego różdżka przepadła - nie wiadomo, czy w podziemiach Ministerstwa, czy też już po przekroczeniu bramy - grunt, ze gdyby miał ją przy sobie posłałby portretowi coś w rodzaju ognistej kuli, co malowidłu nie zaszkodziłoby z pewnością, ale samemu Syriuszowi przyniosłoby choć chwilową ulgę.
Uporawszy się z portretem nie bez ulgi opuścił dom. Dalsza podróż nie była daleka i wiodła do miejsca, gdzie, czego był pewien, zostanie przyjęty z otwartymi ramionami i otrzyma potrzebne mu informacje - do Nory.