I widzę ciemność... 2
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 06 2011 21:53:52
Rozdział drugi


Powierzchnia lustra była gładka i jednolita, srebrzysta jak tarcza księżyca w mroźną, zimową noc, jak księżyc lśniła w ciemnym pokoju. Nie wiedział, co to za pokój, ani czemu stoi naprzeciw lustra, przesuwając dłonią po jego tafli, patrząc na swoje odbicie, oddzielone od niego szkłem - obraz szczupłego chłopca o czarnych włosach opadających na czoło i smutnej twarzy. Znał swój obraz na pamięć, oglądał go przecież co rano, znał zarys swojej twarzy, szyi i ramion, włosy, które co dnia bezskutecznie próbował zmusić do ułożenia się gładko na głowie, oczy, wielkie i ocienione długimi jak u dziewczyny rzęsami, linę ust, które od jakiegoś czasu rzadko się uśmiechały, nawet wtedy, kiedy próbował zmusić je do śmiechu, prędko wracały do dawnej pozycji, na zawsze już chyba wykrzywione smutkiem.
Jego odbicie wpatrywało się w niego przenikliwie, jakby chciało odgadnąć jakie myśli kryją się w głębi jego głowy. Uśmiechnął się do niego i własny uśmiech wydał mu się groteskowy. Spomiędzy warg widział wyraźnie zęby, nienaturalnie wręcz białe. Prędko powrócił do poprzedniego wyrazu twarzy, lecz odbicie uśmiechało się nadal, rozchyliwszy wargi jeszcze bardziej. Jego zęby były długie, jak kły węża. Powinien przestraszyć się, ale patrzył po prostu na własne odbicie, jak na twarz kogoś obcego. Odbicie zamknęło na moment oczy, a gdy otworzyło je z powrotem, zobaczył, że jego tęczówki stały się czerwone, źrenice zaś podłużne jak u węża. Znał te oczy, ale i teraz nie przeraził się, przesunął tylko dłonią po szkle, jakby z niedowierzaniem, że odbicie należy do niego. Odbicie odpowiedziało tym samym gestem, łagodnie przesuwając dłoń zgodnie z ruchem jego dłoni. Opuszki jego palców drżały, gdy dotykał szkła, z obawą, że za chwile dłoń z drugiej strony lustra zaciśnie się na jego nadgarstku, dłoń, której palce staną się nagle długie, białe jak kość słoniowa i silne jak kleszcze. Czuł chłód na karku, chłód prądu powietrza, wpadającego przez niewidoczne okno, mierzwiącego mu włosy, podczas gdy włosy odbicia pozostawały nieruchome, tak, jak nieruchome pozostawały jego wykrzywione w drapieżnym uśmiechu usta i czerwone, wężowe oczy.
Poczuł, że traci grunt pod nogami. Rozpaczliwie próbował chwycić się lustra, ale jego palce ślizgały się na gładkim szkle. Spadał w kierunku zimnej, atramentowo czarnej wody gdzieś w dole, nie przez moment nie przestając widzieć swojego drwiąco uśmiechniętego odbicia, które wydawało się przekroczyć granice lustra i stać się o wiele bardziej realne, niż on sam, powoli zanurzający się w lodowatej wodzie, tracący oddech, nie mogący poruszyć kostniejącymi kończynami. Tylko czerwonooka postać, która do niedawna była odbiciem, pozostała, stojąc na brzegu i patrząc na bezwładne już ciało, unoszące się po falującą powierzchnia wody, ciało, którego czy, niegdyś zielone, teraz białe i martwe, patrzyły w pustkę z wyrazem zaskoczenia, który towarzyszył jego śmierci.
Usiadł na łóżku, czując zimny wiatr wpadający przez uchylone okno, zwinięte prześcieradło pod sobą i pot spływający mu po karku. Drżącą ręką dotknął czoła, przesunął palcami po bliźnie, jakby oczekując znajomego bólu. Nic się nie stało, mały znak, którym obdarzono go niedługo po urodzeniu, od dwóch lat pozostawał martwy, od dwóch lat był tylko płytkim wgłębieniem pośrodku jego czoła, wyróżniającym się od reszty skóry jedynie odcieniem. Jak gdyby nigdy nic się nie stało...
Pochylił głowę, nadal przyciskając dłoń do czoła. W całym domu panowała przeraźliwa, martwa wręcz cisza. Nie tykał nawet zegar, nie kapała woda. zupełniej, jakby przebudzenie było tylko przejściem w kolejny sen. Jedynym dźwiękiem dobiegającym do jego uszu był cichy, przyśpieszony łomot jego własnego serca. w takich chwilach żałował, że mieszka sam, brakowało mu przyjaciół, którym mógłby powiedzieć o swoim strachu, opowiedzieć sen, który go przeraził. Brakowało mu kogoś, kto go uspokoi, powie, ze to przecież wszystko sen, że koszmar skończył się już dawno, że noc przeminęła i wstało słońce.
Ale wspomnienie bladej twarzy i gasnących, czerwonych oczu, patrzących na niego z wyrzutem, wspomnienie ręki kurczowo ściskającej jego ramię, a potem wiotczejącej i opadającej, to wspomnienie wracało do niego nazbyt często. Czasem w snach widział tą twarz, patrzącą wprost na niego, ziejąca nienawiścią, ale od pewnego czasu sny zmieniły się i coraz częściej widział czerwone oczy patrzące na niego z jego własnej twarzy, coraz częściej budził się zlany zimnym potem, niepewny, czy sen za chwilę nie stanie się rzeczywistością.
Naciągnął kołdrę na przemarznięte do szpiku ramiona. Była jesień, po angielsku mglista i wilgotna, wietrzna, nieprzyjemna. Za oknami jego domu drzewa jedno za drugim traciły liście, które, jeszcze do niedawna złote, zalegały podwórze i pobliskie uliczki gnijącą brunatną masą. Teraz, przez otwarte okno, czuł ich ziemisty zapach i wszechobecną woń deszczu i wilgoci. Która mogła być godzina? Zegar stanął, odmawiając posłuszeństwa poruszającej jego kółka zębate magii, jego wahadło zamarło i zwieszało się w ciszy za szybą z mieniącego się kryształu. Wstał z łóżka i czując podszedł do zegara niemal po omacku. Dotknął zdobionej szafki, wyczuwając pod palcami klapkę kryjącą wrażliwy mechanizm. Otworzył ją i odnalazł właściwy przycisk. Gdy wypowiedział formułę, zegar zaczął znów chodzić, automatycznie ustawiając się na właściwą godzinę. Prawdziwe cacko kunsztu goblinów, jedna z niewielu rzeczy, jakie przyszło mu zabrać z pewnego starego, londyńskiego domu, domu, w którym zawsze czuł się niczym intruz, ale którym musiał się opiekować, uznany z jedynego prawnego spadkobiercę nieżyjącego od czterech lat właściciela. Traktował ten zegar, i parę innych przedmiotów, jak pamiątki po pierwszej i ostatniej osobie, która była dla niego prawdziwym członkiem rodziny. Gdzieś w głębi duszy nadal zachował stare marzenie o wspólnym życiu, o kimś, kto otoczy go miłością i opieką. Marzenie, które w wieku dziewiętnastu lat powinno zostać zastąpione marzeniem o samodzielności, o obecności kogoś u jego boku, ale nadal trwało gdzieś na dnie serca, wypłowiałe, kłujące jak igły, ilekroć sobie o nim przypomniał.
Była czwarta nad ranem. Pora, o której człowiek powinien spać najtwardszym snem, pora, o której najłatwiej o czarne myśli, choć mało kto wtedy się budzi. Jeśli północ jest pora, o której objawiają się duchy zmarłych, to czwarta nad ranem jest porą, o której nadchodzą nas duchy naszej przeszłości.
Wrócił do łóżka i skulił się pod kołdra, która wydawała mu się za cienka, by ochronić go przed zimnem. "Chyba nie zasnę już dziś w nocy" - pomyślał, ale po chwili zapadł w głęboki sen.
Obudził się późno, za oknami dawno już zdążył wstać szary jesienny dzień. Deszcz siąpił nieprzerwanie, uderzając o zamknięte już okna. Chłopak ubrał się niespiesznie, przeczuwając, ze dzień będzie wyjątkowo nudny i długi. Jak większość jego dni tutaj. Kiedy skończyło się lato, kiedy nie było żadnej pracy dla początkującego aurora z dość dziwna opinią, kiedy przyjaciele zaszyli się już we własnych domach i, przygotowując się do spędzenia zimy w rodzinnym gronie, zamiast wpadać w odwiedziny wysyłając mu tylko sowy z kolejnymi zaproszeniami, czuł, że samotność, której czasami tak bardzo mu brakowało, zaczyna mu dokuczać. Może to czas spakować się i przezimować gdzie indziej, na przykład w Norze, gdzie ciągły zgiełk przeszkadzałby mu w zebraniu myśli? Ten dom nieraz był już dla niego azylem, choć przebywanie tam wywoływało pewien rodzaj tęsknoty, tęsknoty za własnym domem, którego tak naprawdę nigdy nie miał. Nawet tam, wśród przyjaciół czuł się jak intruz i prędzej czy później uciekał, choć wiedział, jak kończyły się wszystkie takie ucieczki. Powtarzał bez końca ten sam błąd, nie mogąc znaleźć własnego miejsca, może nawet bojąc się je znaleźć. Przy kim był jego dom? Z biegiem lat dwójka jego najlepszych przyjaciół zbliżyła się do siebie tak bardzo, że obawiał się, by nie wejść między nich. Rodzina? Jedyni ludzie, związani z nim więzami krwi nie widzieli go od dwóch lat, i chyba cieszyli się z tego powodu.
Ubierał się bez pośpiechu, wiedząc, że ma dużo czasu, nawet zbyt dużo. Zajrzał na strych, gdzie jego sowa spała spokojnie na swoim drążku, z głową schowaną w nastroszone pióra. Podrapał ją delikatnie pod szyją, sowa otwarła wielkie, złote oczy i wydała z siebie odgłos zadowolenia.
- Mam dla ciebie śniadanie, Hedwigo.
Patrzył, jak sowa zabiera się za jedzenie. Powinien był chyba wypuścić ją nocą na polowanie, zdecydowanie potrzebowała ruchu, zwłaszcza, że nie miała wielu obowiązków.
Z łopotem skrzydeł na parapecie wylądowała druga sowa, mała sóweczka, która co rano przynosiła prasę. Odebrał od niej gazetę i zaczął przerzucać strony. Właściwie nie działo się nic ciekawego. Od dwóch lat. Czasami miał wrażenie, że to tylko oszustwo i na siłę szukał drugiego dna w nudnych informacjach o poczynaniach ministerstwa magii albo o najnowszych odkryciach w zakresie magicznej biologii. Czasami czuł się jak paranoik, a w najlepszym wypadku jak ktoś, kto po prostu nie może się przyzwyczaić do tego, że świat znów jest spokojny i żadne ciemne siły nie czają się za każdym rogiem. Może właśnie taki był powód jego snów? Brak wiatry w to, że wszystko toczy się spokojnym trybem, nieprzyzwyczajenie do normalnego życia. Strach przed przyszłością, strach przed wspomnieniami. I strach przed samym sobą, do którego trudno było się przyznać.
Zszedł powoli na dół, do kuchni, cały czas czytając gazetę. Krótka notka mówiła o tajemniczym zgonie w Norwegii. Pewnego czarodzieja znalezionego martwego w jego własnym domu, okoliczności śmierci były tak tajemnicze, że sprowadzono aurorów, nie wykluczając użycia czarnej magii. Czytając to, zmarszczył czoło. Zupełnie, jakby to była informacja przeznaczona dla niego właśnie, dowód na to, że jego złe przeczucia przynajmniej w części są prawdziwe. Otrząsnął się. Przecież to był zapewne tylko wypadek, może zmarły eksperymentował z jakimś niebezpiecznym zaklęciem. A nawet jeśli chodziło o czarną magię, to przecież to wszystko działo się na tyle daleko, żeby nie mieć z nim nic wspólnego.
Odłożył gazetę i zaczął przeglądać korespondencję. W większości były to ulotki, zupełnie, jakby trwał właśnie sezon na zaśmiecanie domów czarodziejów reklamówkami firm produkujących tak nieprzydatne drobiazgi, jak odblaskowy futerał na różdżkę albo oferujących zmianę wystroju mieszkania za pomocą kilku prostych czarów. Wreszcie, spod sterty śmieci udało mu się wydobyć list zaadresowany znajomym pismem. Za pomocą kuchennego noża przeciął kopertę i zaczął czytać.
Harry!
Zrobiło się ciemno i zimno, więc wszyscy liczymy, że zamieszkasz u nas przez zimę, tak jak ostatnio. Mama wypytuje się, kiedy przyjedziesz, mówi, że powinniśmy przygotować jeden pokuj specjalnie dla ciebie w tej dobudówce, którą stawiamy. Właściwie już prawie skończyliśmy - wygląda o wiele lepiej niż reszta Nory, pewnie dlatego, że Fred i George się dorzucili... zresztą, sam zobaczysz, kiedy tylko przyjedziesz... Mama stoi za moimi plecami, każe mi cię pogonić i zagrozić, że przyśle wyjca. Więc lepiej nie ryzykuj. Dodaję list od Hermiony, jest troszkę... długi.
Ron

Chłopak uśmiechnął się, i, odłożywszy pierwszy list, zabrał się do czytania drugiego.
Drogi Harry!
Człowiek nie jest stworzony do życia w samotności. Twoje wymówki są wręcz śmieszne a doskonale wszyscy wiemy, ze nie wytrzymujesz długo, więc po prostu pakuj się i przyjeżdżaj... Gdybyś nam przeszkadzał, to po prostu byśmy ci powiedzieli. Ale teraz w Norze będzie więcej miejsca dla wszystkich (Mama Rona mówi, ze nawet dla naszych dzieci, Ron się czerwieni a ja mam już dość wyjaśniania, że ze ślubem i dziećmi trzeba poczekać...) Ale czasem mi się wydaje, że wszystko zajmą bliźniaki... Niby mają dom i sklep na Pokątnej, ale wszędzie ich pełno. Ich rzeczy zresztą też. Nie pozwalają się uczyć... zresztą, wiesz dobrze, jacy oni są...

Reszta listu utrzymana była w podobnym tonie. Co kilka zdań powtarzały się sformułowania w rodzaju "kiedy przyjedziesz", "musisz przyjechać".
- Tak, muszę - szepnął do siebie, odkładając kartki na stół i zamykając na chwile oczy.