Bo piekło niebem nie jest 5
Dodane przez Aquarius dnia Czerwca 30 2011 19:02:20
5
Wszystkie lustra w łaźni są całkowicie zaparowane. Woda spływa po ozdobnych kamiennych kaflach ściennych i obficie rosi podłogę. Chłodne krople skapujące z moich włosów rzeźbią łaskoczące strużki na nagiej skórze. Jestem zmęczony. Całą noc nie udało mi się nawet zmrużyć oka. Rieene chrapie aż się ściany trzęsą, szezlong w gabinecie nie nadaje się do spania, Pożoga nie chciał zrobić mi miejsca na swojej leżance. Wychodzę spod prysznica i dłonią przecieram lustro, żeby zobaczyć swoje odbicie. Nie jestem sam. Odwracam się gwałtownie, jednak silna dłoń w czarnej rękawiczce już zaciska się na moim ramieniu. Ciemno odziana postać przyciska moje plecy do lodowatej ściany, wykręcona ręka boli, a ostry sztylet sprawia, że oddychanie staje się przykrą koniecznością.
- Shamgar... - udaje mi się wykrztusić
Nie musi podnosić kaptura, żebym wiedział że to on. Moje włoski na karku reagują na niego błyskawicznie, nie sądzę żeby myliły się tym razem.
- W co ty grasz, Malkiarze? - dobiega mnie zimny szept
Milczę. Po pierwsze nie za bardzo wiem, co miałbym mu powiedzieć, po drugie jestem wściekły. Jak on śmie nachodzić mnie w prywatnych kwaterach?
- Mów!
Zaciskam wargi, usiłując wypatrzeć jego oczy w cieniu kaptura. W łaziebnym półmroku, wygląda jak widmo bez twarzy. A może to nie tylko wina oświetlenia. Odgaduje moje myśli i zbliża twarz do mojej. Pod ciemną materią nadal widać tylko czerń mimo, że jest tak blisko, iż czuje jego oddech.
- Nie podoba mi się, że coś kombinujesz - cedzi przez zęby - Powinienem cię zabić, zanim coś zepsujesz...
- Dalej. - prycham - Nie krępuj się...
Ostrze sztyletu parzy skórę. Czuje jak po szyi spływają mi ciepłe krople krwi.
- Nie zapominaj jak mnie zwą, gówniarzu, i że jesteś pierwszym dzieckiem twojego ojca...
- Gdybyś chciał mnie zabić już dawno byś to zrobił - wzruszyłbym ramionami, ale wolę nie ryzykować - Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja...
- Co tu się dzieje?!
Widok Rieene sprawia że oddycham z ulgą. Shamgar odwraca się gwałtownie, jego płaszcz z furkotem na chwilę zasłania mi oczy. Mrugam. Jesteśmy w łazience sami. Generał Ciemności wygląda jak siedem nieszczęść. Ubranie ma pogniecione, jakby hart piekielny je połknął a potem zwrócił, oczy podkrążone, włosy w nieładzie. Przesuwam palcami po świeżym nacięciu na szyi. Shamgar posunął się zdecydowanie za daleko!
- Pokaż - mruczy Rieene, odsuwając moją dłoń od skaleczenia - Kto to był?
- Na wszystkie czeluście! Wymyj zęby! - krzywię się, prześlizgując pod jego ramieniem. Nie mam ochoty z nim rozmawiać. Nie kiedy jest w takim stanie. Wyrzucam go szybko, póki jest na tyle otępiały, żeby nie zadawać krępujących pytań. Umysł działa mi na najwyższych obrotach mimo zmęczenia. Shamgar powiedział 'zanim coś zepsujesz' czyli coś knuje. A ja nie mam pojęcia co! I jeżeli on coś knuje, to może zepsuć to, nad czym ja pracuje, na wszystkie diabły szlag! Dochodzę do wniosku, że muszę wyjść z zamku. Musze wyjść i porozmawiać z kimś z zewnątrz. Zanim faktycznie cały plan się posypie. Żeby wyjść potrzebuję zgody Haggai, który czuwa nad bezpieczeństwem pałacu. Ubieram się szybko, próbując uporządkować chaotyczne myśli. Spokojnie, jeszcze nic się nie dzieje. Po pierwsze - jeżeli Cień Anioła Śmierci coś podejrzewa, mógł to zrobić tylko po to, żeby mnie sprowokować i tym bardziej będzie obserwował moją reakcję. Co więcej jest niemal pewne, że o to mu chodziło. Po drugie, muszę powiadomić kontakt, że potrzebuję spotkania, a to wymaga czasu. Po trzecie muszę wymyślić jakiś przekonywujący powód, żeby znów udać się na powierzchnię, a już poprzednim razem Haggai kręcił nosem.
Kątem oka łowię poruszający się cień. Moje ciało reaguje samo, zanim impuls o zagrożeniu dociera o mózgu. Zdobiony sztylet ze świstem przecina powietrze i wbija się w ścianę, przygważdżając do niej pukiel jasnych włosów młodego służącego. Chłopak wydaje krótki okrzyk przerażenia i pada na kolana, zaczynając skomleć o litość. Wzdycham ciężko. Nerwowy się robię, niedługo służba nie będzie chciała wchodzić do moich kwater, jak do komnat Shamgara.
- Wybacz, zamyśliłem się. - ruszam w jego kierunku i wyciągam rękę, żeby pomóc mu wstać, ale on prześlizguje się pod moim ramieniem i z krzykiem ucieka z pokoju. Wzdycham znów. Ładnie, Malkiarze, naprawdę bardzo ładnie... Chwytam rękojeść sztyletu i próbuje wyciągnąć go ze ściany, ale wbił się po sam jelec. Nie podejrzewałem się o taką siłę. Dopiero teraz dociera do mnie, że czegoś tu brakuje. Kogoś, kto powinien był mnie pilnować, zareagować choćby na atak Shamgara.
- Pożoga? - wołam cicho, ale odpowiada mi cisza - Pożoga! - powtarzam. I nic. Ruszam w kierunku sypialni, ale leżanka Ogara jest pusta. Wychodzę na korytarz, choć to śmieszne, nie powinien sam włóczyć się po korytarzach i doskonale wie o tym!
- Pożoga!!!!! - ryczę na całe gardło, jednak nie przynosi to żadnego rezultatu. Prędzej przyznałbym się głośno do chłeptania wody z wygódki, niż do tego, że zaczynam się denerwować. Gdzie polazł ten cholerny chart? Dopinając po drodze guziki munduru ruszam w kierunku przestronnego placu, który znajduje się u zbiegu korytarzy w każdym przedpieklu
- Pożoga! - nawołuję, ignorując wszystkich kłaniających mi się służących, nie jestem w nastroju na uprzejmości. Obejście szóstego przedpiekla zajmuje mi godzinę. Może poszedł za Rieene - myślę i udaje się do siódmego przedpiekla, unikając jak święconej wody cienia pomysłu, że Shamgar mógł mu coś zrobić. Jest tu zdecydowanie bardziej tłoczno i duszno niż u mnie. Przez chwile analizuję swoje możliwości, po czym decyduje się na użycie sondy mentalnej. Pożoga towarzyszy mi już od tak dawna, że nie powinienem mieć problemów z wyśledzeniem jego umysłu, a koszt energetyczny zaklęcia, zdaje się nie przekraczać moich skromnych teraz niestety możliwości. Przysiadam na jednej z ław ustawionych w centralnym placu, zamykam oczy i szepcząc w myślach zaśpiew sondy, wysyłam samą swoją jaźń na poszukiwania. Uczucie jakie towarzyszy zmianie perspektywy przypomina próby wyssania z własnego ciała. Przestaję czuć ławkę na której siedzę i ciągłą obecność ubrania, rozszerzam się na korytarze siódmego przedpiekla, ale nie trafiam nawet na cień obecności pożogi. Wyraźnie czuję Rieene w jego łaźni i przechadzającego się Haggai gdzieś dalej, możliwe, że w bibliotece. Właściwie skoro już próbuję... skupiam się bardziej i sprawdzam kolejno wszystkie siedem kręgów piekielnych. Ogar jakby się zapadł pod ziemię. Ostatnim wysiłkiem woli wypycham sondę poza bramy pałacu. Czuję jak zapas mana kurczy się zastraszająco, starczy na pięć, może sześć sekund. Jak błyskawica pruję po ogrodach wokół pałacu. I czuję go. Słaby błysk obecności, ale jestem pewien, że to on. Czuję jego złość. I ból taki, że aż mi się podnoszą włosy na karku. Urywam zaśpiew i jak cięciwa po strzale wracam do swojego ciała. Ląduje na kolanach i rękach, potrząsając głową, żeby jak najszybciej odzyskać właściwy punkt widzenia. Powinno mi starczyć energii na przeniesienie. Kolejna niewerbalna inkantacja i znajduję się na tylnym zarośniętym tarasie pałacu. Źle wycyrklowałem, od zbyt dawna tego nie robiłem. Puszczam się biegiem przez ogród, nie zwracając uwagi na czepiające się ubrania i smagające po twarzy gałęzie. Wpadam w gęstwinę dzikich jeżyn, coś boleśnie tnie mnie przez oczy. Słyszę wściekły skowyt Pożogi, mijam ostatnie krzaki. Jestem na polanie z trzech stron otoczonej lasem, a z czwartej zagrodzonej zdziczałym ogrodem. W wybujałej trawie ktoś żółtym piaskiem wysypał krąg, z miejsca w którym stoję czuję pulsowanie nieprzyjemnej mocy, jaka od niego bije. Pożoga pręży się, skacze, próbując wyjść z pułapki, ale trzyma go niewidoczna bariera. Trafia na nią. Błyska niebieskie światło i Ogar cofa się, kuląc ogon pod siebie i skamląc z bólu. Próbuje jeszcze raz i jeszcze raz.
- Pożoga, leżeć! - wydaje polecenie między jednym a drugim haustem powietrza. Chart kładzie się posłusznie, opierając wielki łeb na łapach. Ogon uderza o ziemię powoli raz z jednej, raz z drugiej strony zadu. Do moich uszu dochodzi cichy pisk.
- Leżeć, dobry Ogar. - mruczę uspokajająco. Podchodzę powoli, uważając, żeby nie nastąpić na piaskową linię. Dobry kawałek starej taumaturgicznej magii. Od lat nie widziałem tak porządnie wykonanej klątwy. Obchodzę krąg dookoła, delikatnie badając strukturę zaklęcia. Wystarczy znaleźć początek lub koniec, żeby je unieszkodliwić. Znajduję zakończenie przy czwartym okrążeniu. Pożoga skamle cichutko. Taumaturgia zabiera mu mana, a jako twór duchowy odczuwa to jak odrywanie ciała kawałek po kawałku. Biorę głęboki oddech i łapię urwaną nić klątwy. Cofam się powoli, rozwijając skomplikowany wzór. Ręce drżą mi z wysiłku. Gdyby obserwował mnie ktoś postronny, mógłby odnieść wrażenie, że dotykam powietrza, ale ja pod opuszkami wyraźnie czuje ciepłe cięciwy mocy. Czepiają się palców, owijają wokół nich. To nie jest normalne. Zbyt późno zauważam istnienie drugiego zawoju klątwy. Nici oplatają moje nadgarstki i zaczynają ciągnąć do wnętrza kręgu. Próbuje podnieść tarczę, ale nie mam dość mocy. Szarpię się, ale przez to sploty zaciskają się mocniej. Jeszcze odrobina i przekroczę krąg.
- Pożoga, do Rieene!!! - krzyczę
Chart zrywa się z ziemi i wyskakuje z pułapki dokładnie w momencie, kiedy przerywam magiczną linię. Zamyka się za mną z trzaskiem, który bardziej czuję niż słyszę. Cięciwy ciągną mnie ku ziemi, po kilku uderzeniach serca leżę już rozkrzyżowany, z wyciągniętymi na boki rękami i nogami, nie mogąc się ruszyć. Po wewnętrznej stronie linii kręgu zaczynają pojawiać się niewidoczne dotąd symbole. Greckie znaki układają się w słowa, których nie jestem w stanie przeczytać w tej pozycji. Kiedy linia pisma zamyka się nad moją głową uderza we mnie fala bólu. Zaciskam zęby, ale nie potrafię powstrzymać krzyku. Eksploduje każdy nerw, każda cząsteczka ciała. Tracę wzrok. Własny wrzask świdruje mi w uszach, nie mogę go znieść, ale nie mogę przestać. Najdotkliwsze cierpienie odczuwam w plecach zupełnie, jakby ktoś polał je płonącym olejem. Próbuję wygiąć się w łuk, żeby nie dotykały ziemi, ale nici zaklęcia trzymają mnie nieubłaganie wciąż w tej samej pozycji. Nie panuję już nad ciałem. Nie jestem w stanie nawet utrzymać czaru wiążącego, tak naturalnego jak oddychanie. Skrzydła wydostają się spod niego, rozprostowują same, w deszczu piór spływających mi na twarz uderzają o bariery kręgu. Jakby dotknęły otwartego ognia. Zachłystuje się krzykiem, w płucach już braknie powietrza. W dzwoniącej ciszy słyszę czyjeś słowa, ale nie rozpoznaję ani ich znaczenia, ani głosu. Nie widzę. Łapię kilka rozpaczliwych wdechów, pióra wpadają mi do ust i gardła, klątwa znów się nasila. Uderza falami, chociaż wydawało mi się że bardziej cierpieć już nie można. Znów krzyczę, jakby to mogło zmniejszyć ból. To trwa całą wieczność. Chcę umrzeć. Nie mogę już...
Nagle wszystko się urywa, pozostawiając po sobie pulsującą cichą pustkę. Znów czuje coś poza bólem. Skrzydła niezbornie tłuką się o ziemię, kiedy próbuję przewrócić się na bok, skulić, zajmować jak najmniej miejsca. Mdłości podchodzą mi do gardła, nie mam siły żeby z nimi walczyć. Ktoś pomaga mi się przetoczyć. Wymiotuję twarzą do ziemi, wstrząsany drgawkami. Zimno. Spodnie mam mokre, lodowaty wiatr przenika aż do szpiku kości. Pusty już żołądek kurczy się spazmatycznie. Próbuje podnieść się na kolana, rozłożone skrzydła przeszkadzają, ręce nie chcą utrzymać ciężaru. Ktoś łapie mnie za nadgarstki. Próbuję odtrącić jego ręce, ale nie daję rady. Przed oczami wiruje mi kalejdoskop barw. Niedobrze mi. Nie mam już czym wymiotować. Ktoś chwyta mnie pod ramiona.
- ...kia... alkia... MALKIAR! - ktoś mnie woła. Od jego rąk bije ciepło. Ciepło, które pomaga się uspokoić. - Już dobrze, Malkiar, już w porządku! - w kojącym głosie rozpoznaję Haggai - Już dobrze jest, trzymam cię.
Kurczowo zaciskam palce na jego dłoniach. Czuję spływającą wilgoć na policzkach.
- Hag... - udaje mi się wyrzęzić.
- Trzymam cię, mały. Już w porządku.
Z tyłu słyszę czyjeś mamrotanie, skamlenie Pożogi. Szelest trawy. Próbuje się podnieść, wspierając na rękach Haggai, ale wciąż nie mam dość siły.
- Zaraz cię stąd zabiorę, ale złóż skrzydła - łapie mnie za ramiona. Trzepocę obolałymi skrzydłami, starając się nałożyć czar wiążący. Składają się z trudem.
- Dasz radę. Powolutku - dopinguje mnie Pan Gradu - Jeszcze trochę! Grzeczny chłopiec.
Kiedy wreszcie mi się udaje, nie mam już nawet siły żeby oddychać. Osuwam się wolno w lepką ciemność.
- Nie, Malkiarze! Otwórz oczy! Nie zasypiaj!!!
Głos Haggai jest coraz odleglejszy. Wszystko mi już jedno. Wszystko zanika.