Trotz 1
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 04 2011 20:17:43
Lokal, pub- Pod Pikadorem, jak głosił szyld; szyby przyciemnione, na lampach witrażowe klosze, głęboki orzech drewna, na ścianach kolumbowskie mapy, dym lewitujący w sali niczym ścięte białko w roztworze kwasu. Muzyka dopływała mnie, jazzując przestrzeń wystarczająco zapełnioną i bez niej, ludzkim oddechem, zapachem. Siedziałem przy stoliku naprzeciwko wejścia, jednakże tyłem do niego; samo wejście było mi odbite w szklanej tafli za barem. Gdy wejdzie, nie zauważy mnie, lecz ja spostrzegę jego. Siedziałem przy stoliku, twarzą w twarz z Erichem. Zapierało dech w piersiach, jego aktorstwo, jego wyrafinowanie tak dojrzałe, nad podziw. Był doskonały i niewiarygodny, kameleon. Po wejściu do pubu otworzył się nań i wchłonął go, dokładnie naśladując swoim zachowaniem atmosferę lokalu. Przerażał mnie.

Jestem wzrokowcem- detalistą, widzę z dokładnością paranormalną wręcz i chorobliwą. Kolekcjonuję odcienie farb i wzory posadzek, kadry minionych sytuacji. Tak i teraz, kaleką ręką podpierając policzek pochylił twarz ku szklance z wodą, obserwując jej iluminacje w świetle lamp. Włosy opadały na czoło, dłoń prawa gładziła między palcami aluminiową łyżeczkę, znudzony uwodziciel, zapach fiołków i leśnego runa, jego zapach, gdy koszula rozchyliła się nieco, niedopieta pod szyją, gdy poruszył się nieznacznie. Poczułem na łydce twardą krawędź podeszwy jego, miękkich przecież, pantofli. I nie to nawet, nie błysk zębów, kiedy rozchylił wargi, jak drapieżnik, widząc moje poruszenie- nie to, lecz myśl, że bez butów tych, jest on bosy. Zostaną chłodne, bose stopy małego Ericha, nieporadnego jak Sancho Pansa, wdzięczącego się prostacko i bez czci.

Drzwi pubu otworzyły się, zobaczyłem w nich Adama. Odwiesił płaszcz na haczyk, złapałem jego łokieć w ostatnim momencie. Gdyby nie udało mi się to, pewnie więcej nie zobaczylibyśmy się, a podróż nie otrzymałaby odpowiedniego zabezpieczenia.. Jakkolwiek. Adam spokojny i pełen godności, jak obrzydliwym jest oglądać tak godnego w sobie człowieka, który pożera ogromne porcje fasoli z kapustą. Szare oczy, bez wyrazu, trochę tajemnicze, a trochę znudzone. Przyjaciel słuchał mnie cierpliwie, lecz z wyczuwalnym powątpiewaniem. O wiele bardziej skupiony był na czarującym go Erichu, chłopiec wzbudził w nim zainteresowanie, mocno pokryte naukowym binoklem. Wiedziałem jednak, że jest inaczej- sprawa wydała mu się zbyt fantastyczna, by angażować się w nią; uśmiech chłopca, pełen niewinności, tak delikatny, przypomniał Adamowi o zaproszeniach do Rosji, których, jeszcze chwilę wcześniej, wcale nie miał, bo nie wydano. Pożegnał się również zbyt szybko, on, wieczny gaduła.

-Z twojej dłoni zjadłby i trucizny.- szepnąłem Erichowi przez stół, a on, niespodziewanie, wyciągnął do mnie swoją lewą rękę. Otworzył ją prawie przed moją twarzą, a w środku, jak w muszli flakowata małża, skryty był plasterek zielonej cytryny, wciąż pełen turgoru, nieściśnięty, bo i zgrabnie ukrojony, lecz i bezpieczny w jego małej ręce.

-Opiekowałem się nim.- uśmiechnął się do mnie. Plasterek owocu jaśniejszą plamą na ciemnym drewnie stolika, gdy całowałem jego palce, spijając z nich sok, chwilę po tym, jak cytrusowa rzeź odbyła się pośród nich, nadal sycąc drażniącą wonią powietrze. Smukłe dwa palce, które ssałem nabożnie ze smaku, raniły moje popękane usta kwaśno. Sól i owoc, moja ślina, to wszystko zawarłem w swojej ręce, zagarniając jego dłoń, by zmusić go do wyjścia.

-Więc dano Sokratesowi cykuty!- rzucił rozbawiony nad moim ramieniem- Nigdy mu nie dorównasz, brakuje ci tej samoświadomości, nie boisz się ośmieszenia nawet przed sobą samym! Sokrates był dumny, mimo wszystko, a ty tak lekko ulegasz swojemu Agatonowi!- kpił Erich.

-Agatonie, osiągnąłeś swój cel.- wychrypiałem podniecony- Ale nade wszystko polecam ci herbatę z melisy, koi zgryźliwość.

Ciche stąpnięcie jego butów o chodnik, powiew czarnej, nocnej ulicy, wilgoć, jak wilgoć jego pokonanego ciała kilkadziesiąt minut później, aromat intymny mokrego asfaltu, rytmika pulsujących neonów, śpiew samochodów, wycie zapalonego silnika, gorący oddech na moim uchu, błyszczące kałuże, mocarne uda opięte strugami ciekłego kwarcu, pogoń, karambol, koniec.

* * *
Matkę Herberta, która osierociła chłopca, gdy miał on lat sześć, odnalazł po czterech dniach poszukiwań miejscowy tokarz. Trup kobiety spoczywał w zamkniętym do rozbiórki domu modlitewnym. Śmierć zadała ona sobie sama, aktem niezwykłej odwagi, wbijając srebrny nożyk do listów w prawy oczodół. O dziwo, jak relacjonował nasz świadek, drzwi przybytku były starannie opieczętowane, jak również okna, pozabijane deskami ze strony zewnętrznej. Śledczy przypuszczał, że samobójstwo mogło być powodowane chorobą syna denatki cierpiącego wówczas na suchoty, a któremu lekarz rokował rychły zgon.
* * *
Z dzieciństwa pamiętam dobrze taką grzechotkę- żabę, była chyba mosiężna, a może miedziakowata, matka najpierw uwiązała mi ją nad łóżkiem, potem dała do zabawy. Grzechotka ta, to była jedyna rzecz, którą wziąłem ze sobą, kiedyśmy uciekali z Tymińca. To było zaraz po wybuchu powstania w 1918 roku, wszystkich Żydów chcieli wytępić, a w Polsce miało być lepiej. Och, ta Polska! To była Arkadia ze snu, cuda- niewidy, co też nam naobiecywali. Miałem 13 lat. Takie dziecko to nie myśli za wiele, nie rozumie. Trzymałem grzechotkę na szyi powieszoną, żeby mamusia wróciła. W Krzyżowie, gdzie zamieszkaliśmy razem z ciocią Ewą, siostrą matki mojej, przyjęli nas ciepło. Wytuszowane małym, zgrabnym powielaczem dokumenty dały mi nową tożsamość, nowe życie.. Matka lubiła brać mnie na kolana, kiedy ogień buzował w kominku, wydobywając z jej oczu czerwone refleksy, głaskać moją głowę, nucąc.. Mówiła ponoć pięknie po rosyjsku. Wołała mnie Ilija, już więcej nikt nie nazwał mnie w ten sposób.

To, w jakiej byliśmy wtedy sytuacji społecznej, pozwoliło mi uciec zupełnie ode mnie- Żyda; nie czułem się nim ani wtedy, ani nie czuję się teraz. Nie wypadało być Rosjaninem na polskiej wsi, całej wilgotnej jeszcze od ziemiaństwa, niemrawej snem o szlachectwie, Polakiem natomiast nie byłem. Więc kim? Ja wiem, kiedy ma się te 15 lat, to człowiek myśli sobie, że obeznany z Jesieninem i Słowackim gotowy jest do generalnego samookreślenia, że może już raz na zawsze powiedzieć: proszę państwa, oto ja! Wielkie, spuchnięte JA, dopasowane do aktualnych trendów w modzie i najpopularniejszych kierunków studiów. Pozwól marzyć sobie, wymarz sobie siebie, a potem dopiero sobą się stań, dostosuj się i bądź barwnym wycinkiem z gazety, pogłębionym jedynie własnym cierpieniem. Bo czy nie cierpisz, konsumencie, starając się być dumnym humanistą? Dlaczego wszyscy, na siłę, musimy być dumni i wielcy, poważni i szanowani, doceniani i głaskani? Tylem ja zrobił, żeby zapomnieć o sobie, że ja być muszę, że w tym ekosystemie ludzkim będę w warstwie producentów zawsze, i zawsze konsument popatrzy na mnie chciwie. Jak ja zazdroszczę tego głodu użytecznego, by być dziko pożeranym, nie tylko bezsilnie zgryzanym, lub destruować na granicy życia swojego i cudzej śmierci.. I w efekcie, czy racji nie miał Pan, twierdząc, że najlepszym losem dla człowieka jest nie narodzić się nigdy? Chcę to już zostawić, czuję się zmęczony.. Najgorsza ta pustka psychiczna, to wewnętrzne osamotnienie..

Studiowałem medycynę w Pradze, następnie chemię. Skończyłem studia, w Katowicach otworzyłem gabinet. Najpiękniejszy w tamtym okresie mojego życia był zupełny brak myśli- były słowa, ułożone logicznie i najzupełniej celowo, ale nie moje, podręcznikowe, w odróżnieniu od myśli- wszystkie potrzebne. Nie zastanawiałem się wiele, mój gabinet po 3 schodkach, jaskinia platońska w osmolonym murze kamienicy. Ludzie, czarni jak ich węgiel, słabi i zniszczeni, zdekonstruowani z mięsa i człowieka, żałośni i skupieni twardo przy wąskim kręgosłupie, zakurzone golemy.. Nie można myśleć, ale bardziej jeszcze nie można czuć, czucie jest przeciwko tobie, kiedy walczysz z czymś, z czym nie masz szans. Ludzie mali na moich rękach, jak ja nie mogłem ich żałować.. W mieście była pora mokra i pora sucha, odróżniałem noc i świt, świat taki zgarbiony nade mną. Chorowałem bardzo na samotność, objawy- chroniczne zapalenie snów. Śniłem o matce umierającej straszliwie, z knotem łojowym dymiącym do jej wnętrza- matka umierała otruta tłustym dymem, z jej oczu płynęły gęste łzy. Sny nasilały się, po pracy oddawałem się im, bo po co ci czas wolny, po co ci.. Człowieku.. To nadal brzmi durnie. Co mnie tknęło wtedy, by wyjść w niedzielę, w taką, w którą brudne truposze słabo kiwające się na nogach nie obowiązywały mnie, by wyjść z pokoju na miasto? Czy gdybym nie wyszedł, nie spotkałbym siebie? Czy minąłbym się z prawdziwym Herbertem, tym, który stał się mimowolnie mną, bez żadnej celowości, sam przez przypadek? Więc gdybym został, pogrążył kolejną noc w oparach niezdrowego snu, czy umarłym między ich chorobami, między tym kalectwem? Zapewne tak by się stało. Tamto jedno wyjście potrzebne było, by spełnił się los- żyć w tej kaźni, w której żyłem, ale być jej nieświadomym, to błogosławieństwo. Bo ileż innych kaźni, wyrafinowanych i pięknych, odrażających i pociągających widziałem ja potem, świadom zupełnie, to boli..

* * *
Młody lekarz, Herbert Trotz, sława wśród robotniczej biedoty, spacerował kamiennym brukiem, krętymi uliczkami miasta, w jedną z tych nocy chłodnych i zapraszających, których chłód koi zamiast rozdrażniać. Czy był przystojny? Tak, niewątpliwie być takim powinien. Powiedzmy, że przeciętny, czerniawy, ubrany za skromnie i niechlujnie. Zostawmy jego strój, to nieistotnie w gruncie rzeczy, tak samo jak ważkie są walory jego ciała. Był znośnym, po prostu. Szedł niepewnie, nieznający po ciemku drogi, latarnie świeciły światłem zbyt rzadkim do rozcieńczenia zawiesistego mroku. W kole jednej z nich Herbert zobaczył pierwszą, od wyjścia z mieszkania, osobę- ulice wyludnione, ich szept cichy wodą w rynsztoku. Kobieta ubrana barwnie, egzotycznie, szła szybko z głośnym stukotem obcasów; Herbert poszedł za nią. Minęli park i dzielnicę sklepów, lekki podmuch wiatru zdjął z jej głowy kapelusz, nie schyliła. Czyżby uciekała? Kobieta weszła do szalet, Herbert, idiota, poszedł za nią. Rozpłynęła się, oczywiście, we mgle, choć sugestywniejsze byłoby rozpłynięcie w oparach uryny. Herbert, zawiedziony, przeszedł kilka kroków- i zdębiał. Na ławce siedziała dziewczyna, którą gonił, sapiąca i klnąca wymyślnie.

-Nie jesteś z policji, prawda? Powiedz, że nie jesteś..

-Nie, nie jestem.-odpowiedział Herbert- Jestem lekarzem.

-Wiec po co, do kurwy nędzy, mnie goniłeś? Nie masz co robić w domu? Życie ci niemiłe? Nie lubisz dziwek z burdelu?- Herbert stał onieśmielony, mnąc w dłoniach swój filcowy kapelusz; ordynarność kobiety zadziwiała go.. Mrok kładł się wilgotnym oddechem na ich twarzach, obrastając je liszajem cienia.

-Jesteś bardzo dziwny.. Taki inny niż wszyscy mężczyźni. Chcesz, pójdziemy na spacer? Tak, chodź ze mną! Pamiętaj, ja zniknę o świcie..- kusiła kobieta. Herbert podał jej dłoń, którą uścisnęła lekko, podnosząc się z ławki.

- Chodźmy tedy,- szepnęła do niego cicho- mamy do przejścia całą noc..
Herbert odnosił wrażenie, że spacer trwa już co najmniej dwie wieczności. Korony parkowych drzew, pobielone szadzią i mrokiem, nowe niebo, które dawno opuścili, wchodząc pod niebo właściwe, z całą surowością nagich gwiazd, z jego ciałem śliskim wysoko rozpiętym nad ulicami.

- Herbercie, przerażasz mnie.- zaśmiała się, gdy mężczyzna kolejny raz zesztywniał pod wpływem jej ramienia trącego jego ramię.

- Dlaczego? Zrobiłem coś nie tak?

- Nie, kochany, w zupełności. Jesteś po prostu straszliwie nudny!- Mówiąc to pociągnęła go mocno za rękę, zmuszając do szaleńczego biegu oblodzonymi chodnikami. Herbert miał serce w gardle, trzymał kurczowo swój pasiasty szalik i starał się złapać oddech. Sam nie wiedział już, dlaczego gna za nieznajomą, nagle zdenerwowany własną uległością. Minęli w pędzie budynek spółdzielni mieszkaniowej, dalej jednorodzinne domki; działki ogrodzone siatką i metalowymi słupkami, furtka skrzypiąca i dalekie szczekanie psa. Przy głównej alejce rósł pokaźny jesion, przy którym wiatr nagnał sporą zaspę. Kobieta chwyciła go silnie za łokieć, oboje przewrócili się na śnieg.. Herbert przycisnął ją swoim ciałem, czerwony na twarzy z zażenowania. Oparł się już na dłoni, by podnieść się i pomóc damie, kiedy jej dłoń mocno przywarła do jego karku, zmuszając go do pocałunku..

- Dlaczego.. pani..

- Herbercie..- położyła mu palec na wargach- Mam altanę tutaj, niedaleko..
Zostań ze mną, zostań już..
Zima dla Herberta rzadko bywała tak łaskawa.

* * *
Tak mniej więcej to wyglądało, tamtego dnia. Trzeba było widzieć moją minę- dama podwija kiecę, a tam- niespodzianka! "Ach, skarbie, zapomniałam Ci powiedzieć, jestem facetem.." Nie trzeba dziwić się niczemu. Rankiem oczywiście obudziłem się zupełnie sam, prawie przymarznięty do wersalki. I znów zdziwienie, nie ma moich dokumentów!

To była środa, kiedy przyszedł do mnie, i oparł się beztrosko o ramę drzwi, patrząc rozbawiony na moją świętą powagę. Był inny, niż go zapamiętałem, był mężczyzną. Malutki facecik, szczupły i bardzo blady, o oczach brązowych, matowych, skośnych. Falę rudych włosów związał na karku i schował pod robociarską bluzą. Figiel w tych oczach, jak zauważyłem już wtedy, pusty zupełnie- jego twarz tworzyła się na bieżąco, ubierała się w emocje, kiedy on sam pozostawał opanowany. Rzucił na stół kopertę z moimi papierzyskami, uśmiechnął się, pokiwał głową, zapalił. Dokumenty, po co mu? Ratował swojego wuja, któremu nic by nie pomogło tak, jak kradziona tożsamość. A potem, potem ta bliskość, z dnia na dzień coraz to regularniej między mną a nim nawiązywana.

Zawsze wesoły i nigdy poważny, nad podziw wytrzymały, kabareciarz i pracownik banku, wiecznie w przebraniu, wiecznie- nie on. Był i kobietą, i robotnikiem, dzieckiem i studentem, był tym, kim właśnie potrzebował być, pruderyjny wobec wszystkich, rozpustny wobec mnie. Nie wiedziałem, kim jest naprawdę, co czuje, gdzie mieszka.. Przychodził w nocy, wychodził w nocy. W końcu przyszedł i został na dobre.

Było koło jedenastej, usłyszałem pukanie i wiedziałem po prostu, że to on. Wszedł i zatoczył się na krzesło, które jęknęło brutalnie potraktowane. Brudny, w okopconym ubraniu, cuchnący wędzonką, z poczerniałą twarzą.

- Pożar na Bliznej, może słyszałeś. Kamienica spalona do zera, rozumiesz, nic nie ma, same mury. - powiedziałem, że owszem, słyszałem..

- Wiesz, bo ja mieszkałem tam, i teraz nie mam gdzie.. Nie zrozum mnie źle.. Herbert,- popatrzył mi głęboko w oczy- te parę łachów to jest wszystko, co mam.
Spytałem o jego krewnych, pytanie bezsensowne; mógł nie grać wtedy, mógł powiedzieć naturalnie, że nie przyszedł wzbudzać litości. On przyszedł, i ja miałem to docenić; docenić, że przytulił się do mnie jak dziewczyna i pociągał nosem. Wiedziałem, że jest wytarty z uczuć do cna, że jestem tu tylko półśrodkiem.. I udawałem, że nie wiem. Bardzo długo trwało, nim powiedział mi cokolwiek o sobie, utrzymując zawzięcie, że najzwyczajniej w świecie nie ma o czym opowiadać- jest prostym człowiekiem, uczciwie pracującym, katolikiem i umiarkowanym patriotą, nijakim pod każdym względem.

* * *
W marcu do mieszkania naszego lekarza zaczęli przychodzić dziwni ludzie. Michaś, bo tak było na imię chłopakowi, debatował z nimi zawzięcie za zamkniętymi drzwiami kuchni, nie dopuszczając Herberta do tych rozmów.

Wczesna wiosna była wyjątkowo brzydka, śnieżna breja topniała na ulicach, powietrze zbyt mokre i ciepłe, niebo miejskie wycięte w szarej płachcie papieru pakowego.

-Musisz mi pomóc.- powiedział Michaś, stawiając gołe łokcie na blacie stołu posypanego cukrem. Szelki jego spodni niezapięte wisiały z krzesła na podłogę.

- Moi przyjaciele potrzebują pieniędzy, Wasilij i Andrzej muszą wyjechać z kraju. Pomóż mi..

- Dlaczego? Ja nie znam ich. Nic nie mówisz mi o tym.. Tym wszystkim.. To mieszkanie, co ty.. Wytłumacz mi to.. Proszę.. - Herbert westchnął głęboko. Jeśli chłopak dalej będzie pogrywał z nim, wyrzuci go na ulicę. Tak, trzeba być stanowczym.

- Lepiej dla ciebie, żebyś ty nic nie wiedział.. Po co komplikować sobie życie? Nie jest ci tu wygodnie? Herbercie..- ostatnie słowo wypowiedział miękkim, damskim głosem.
Twarz mężczyzny wyrażała determinację. Czarne brwi zbiegły się w poprzeczną zmarszczkę, wąskie usta zacisnęły się jeszcze bardziej. Nie potrafił zmusić go, uderzył więc tylko zaciśniętą pięścią w stół, powodując jego lekkie drżenie. Michaś skulił się w sobie; "Andrzej nalegał, żeby mu powiedzieć"- pomyślał, szybko podejmując decyzję.

- Dobrze więc.. Posłuchaj.. Pamiętasz może, kto w 34tym był ministrem spraw wewnętrznych? Tak, brawo, Pieracki.

- Pierackiego zabili ukraińscy nacjonaliści..- dodał Herbert.

- Tak, jasne, a faceta, którego schwytano wtedy i powieszono? Kojarzysz tamtą sprawę, tamten rajwach?

- To mnie nie dotyczy, nie obchodzi.. Tak, pamiętam, Daniło Marinew.. I co z tego, Michał?- Herbert irytował się coraz bardziej. Czuł, że teraz wszystko zacznie się pieprzyć; już żałował, że pytał.

- Był artykuł w dzienniku, opisywali jak biedak wisiał z językiem wywalonym. Był wielki jak wół, bali się ponoć, że szubienica się zarwie..

- Do rzeczy, przejdź do rzeczy, po co mi takie bzdu..- zaperzył się lekarz.

- Tak, jasne. Ciekawostką jest to, że Daniło był niewinny.

- Niewinny? O czym ty gadasz, przecież było śledztwo, dowody mieli..

- Dowody, dowody.. Potrzebowali szybko kogoś ukarać, to ukarali, dali sprawie spokój. Myślisz, że Prystorowi aż tak bardzo zależało na sprawiedliwość? Oni wszyscy mają sprawiedliwość za taką tanią kurwę, co się wypnie jak jej karzą. A teraz, co? Piłsudski nie żyje, BBWR ledwo zipie, a może już padł tylko przyznać się nie chcą. I wiesz, co oni wymyślili? Jeszcze raz debatować nad tamtym zabójstwem. No i zorientowali się w końcu, że to nie głupi Daniło, tylko kto inny strzelał wtedy. Wasilij jest już trupem, jeśli nie dasz tych pieniędzy. Goglewski fałszuje paszporty, tylko, że taki paszport to będzie jakieś 500 marek polskich, nie wiem ile na nowe pieniądze to wyniesie. Ja wiem, to nie fortuna, ale zrozum, oni.. Oni mieszkają w piwnicy, jedzą co się znajdzie, kto by na żebry przecież..

- To nie powinno mnie nic interesować, to nie moja sprawa Michał, ja nie rozumiem, po co ty się w to angażujesz, daruj sobie, zajmij się czymś, rany boskie..

- Mogą go znaleźć lada chwila, umrze od jednej kulki, kiedy ty będziesz zajadać chleb z salcesonem! Na Boga, ty nie masz litości..- Michał blady jak ściana podciągnął swoje czerwone szelki i zapiął je bezmyślnie, plącząc je przy tym. Herbert raptownie pokraśniał na twarzy.

- Dlaczego ty mu pomagasz? Dlaczego pytam?!- głos Herberta wyniósł się o parę tonów, spojrzenie pałało gniewem- Czy ciebie.. Czy ty z nim.. Tego..- głos opadł głucho i oschle.

- Tak Herbercie, właśnie tak. Skoro tak uważasz, to na pewno tak jest. Daj mi te pieniądze, pójdę mu jeszcze dogodzę, za darmo. No już, dawaj, nie bądź świnia.-
Banknoty zaszeleściły, wyciągane z brązowego portfela ze skóry. Świńskiej skóry.

* * *
Z domu znikało jedzenie i takie drobiazgi jak mydło czy ręczniki. Wiedziałem, kto ich potrzebuje i ulegałem temu- nie mogłem konkurować z Wasilijem. Trwało to dwa tygodnie od scysji o pieniądze. Prawie nie było go w domu, kiedy był, traktował mnie z drażniącą sztucznością, uderzyłem go w twarz.. Obraził się i poszedł z poduszką do pokoju, na tapczan. Robił ze mnie wariata i wychodziło mu to znakomicie.

Był kwiecień, ale noce były wyjątkowo chłodne, paliłem zatem w piecu wieczorem, żeby rano nie budzić się jak truposz w krypcie.. Piec był stary, a ja nie miałem cierpliwości by palić w nim dobrze, więc paliłem tylko jako- tako, już samo schodzenie po węgiel potrafiło wyprowadzić mnie z równowagi. Michał nie pomagał w ogóle, grzałem więc tylko w sypialni, a pokój, w którym spał pozostawałby zimnym, gdyby nie uchylone drzwi, które zostawiałem do siebie. Nie widziałem nigdy sensu stawiania przy łóżku szklanek z wodą, więc gdy zachciało mi się pić, musiałem pójść do kuchni, przez pokój, w którym spał, oczywiście. Księżyc świecił szalenie jasno, zasłony w pokoju nie były opuszczone, toteż sam pokój tonął w świetle, prawie dziennym. Słyszałem dźwięczne stąpnięcia moich bosych nóg o podłogę, z jego strony natomiast było cicho, jakby nawet i oddech wstrzymywał. Stanąłem w drzwiach, oślepiony blaskiem, mrużąc oczy. Nie zasnąłbym tu za skarby świata, pomyślałem.. W tym dziwnym staniu, w jego pół- obecności było coś.. Twarz miał bardzo bladą- to pewno od księżyca, tak tak- i stężałą.. Mokrą. Nie spał, wpatrzony w przed siebie i spłakany najwyraźniej. Wtedy, po raz pierwszy, nie aktorzył przede mną; lód pękł. Usiadłem obok niego, na wąskiej leżance, odgarnąłem mu włosy z czoła, było gorące i spocone. Płakał cały czas, ale w sposób, jakiego nie widziałem nigdy wcześniej- nie wydając z siebie żadnych dźwięków, nie ciągnąc nosem, nie krzywiąc się. Lał z siebie wodę, bezwiednie jakby, jakby nie on, nieświadom.. Ale to był on właśnie, ten prawdziwy i nieudawany. Uśmiechnął się do mnie uśmiechem tak smutnym, że ścisnęło mnie w gardle.. Wziąłem w ręce jego dłoń, potrząsnąłem nim lekko, wszystko jak we śnie..

-Michał, co jest, powiedz mi wreszcie, co jest..- poprosiłem.

- Wasilij nie żyje.- wydusił z siebie uciekając ode mnie wzrokiem, pobladł chyba jeszcze bardziej.
Wściekłem się, nie wiem czemu, popatrzył, może i wystraszony..

- Herbert, bo ty nie wiesz.. Nie wiesz jeszcze, że on.. On był moim ojcem. - twarz Michała stopniała pod wpływem tego wyznania; nadal nie stosował żadnej mimiki, lecz jego twarz wyręczyła go- tak, jak jego ręka oddawała przysługę niemej twarzy, mocno ściskając moją- drgając i drżąc, mięśnie poruszały się bez woli, jakby opanowały go nagle wszystkie skrywane tiki, lub też inna, ukryta pod twarzą twarz wypływała na zewnątrz. Nie mogąc patrzeć na to widowisko, przygarnąłem go do siebie.

- Nie współczuj mi, ja sobie nie współczuję.- powiedział cichutko, prawie niedosłyszalnie..
Przez pidżamę czułem jego żebra, schudł znacznie; odsunąłem go od siebie, patrzył na mnie błędnym wzrokiem, pod oczami widniały ziemiste cienie.

- Nigdy wcześniej cię nie widziałem.- powiedziałem mu, uświadamiając sobie własną arogancję. Popatrzył na mnie zdziwiony, i jeszcze raz przytulił się do mnie. Zasnęliśmy, mimo księżyca.

* * *
-Michaił Rimski, do usług.- powiedział z uśmiechem Michaś wchodząc do jadalni. Jego jasna, letnia marynarka błyszczała w tym ponurym pokoju niczym latarnia dla zagubionych statków. Herbert popatrzył ogłupiały, bo cóż znowu! Poważna rozmowa jak zwykle schodzi w cień błazenady.

-Siadaj, idioto.- wskazał mu dłonią miejsce na krześle przy stole- Rimski? Na pewno tak? Nie pochrzaniło ci się?- spytał z irytacją.
Michał udał urażonego i usiadł, swobodnie krzyżując nogi w kostkach. Obie dłonie lekarza spoczęły na stole, wplecione w siebie, bacznie śledzone wzrokiem mężczyzny. "Szczerość, szczerość, już się zanosi" ,pomyślał Michał z niesmakiem. "I po co to.. Po co jest wszystko, jakie głupie pytanie- po nic- i głupia odpowiedź.."

-Któryś z nas to przetrwa,- odezwał się w końcu Herbert, powoli dobierając słowa- ale wtedy, za 10 lat, co ty dzieciom powiesz? Gdzie byłeś, kiedy ciebie nie było.. no gdzie?

- Zakładasz, że ja, tak? I że dzieci? Ty stary paranoiku.. Przestań się wstydzić już.- powiedział głosem sztucznie poufałym, niskim- Że się Żyda swojego boisz, to jeszcze pojmę, bo takie czasy, ale doktorkiem powinieneś być, pełną gębą, ze mną tu powinieneś też, pełną gębą. Parę lat minie, i każdy pederasta będzie mógł jawnie, na słoneczku! Ja nikomu nie powiem, przy mnie możesz. Cóż żeś robił, kiedy Niemcy przyrządzali nam nasz pierwszy oddział na śniadanie? Chędożyłeś mnie w rozmemłanych betach, do ucha mi sapałeś jak niedźwiedź! Ty fizjologu zakichany, kto mógł wiedzieć, liście leciały z drzew jak każdego innego ranka jesienią! To nie jest powód do wstydu, to jest prawda, i lepiej ją sobie dobrze przyswój.. Ja nie czuję się winny, za 20 lat powiem o tym tak samo pewnie jak i dziś, że dałem się obracać lekarzowi z prowincji, co się bał nawet
odbicia w lustrze! Ty, a może ty jesteś kainitą, co?- spytał Michaś, nadmiernie demonstrując zainteresowanie.

- Powiedz po prostu, o której jest ten bal..- westchnął zrezygnowany Herbert. Michał uśmiechnął się szeroko. - Gdybyśmy mogli uciec jako, na zachód..

- Spójrz,- Michał zarysował w powietrzu mapę Europy- siedzimy w samym środku wielkiego gówna. Tam, naziści, oberwiesz za Żyda od nich; tutaj już nie Bereza.. Ale tu właśnie jest centrum, najgorsze gówno, to to, w którym siedzimy teraz, Polska!- Michał boleśnie stłumił głos- Na wschód, tam dostaniesz po papie żeś człowiek! 5 milionów ludzi.. Tam była moja rodzina, moja tradycja, moje podstawy człowieka. Wszystko wyrwali z ziemi, ze mnie.. Profesor miał liczyć, zapisywać, ponoć 5 milionów właśnie, jak szczury w pułapce, padali z głodu, twarzą do ziemi..- Michał przygasił wzrok, siadając na oparciu stołu, z którego usiłował zegnać go Herbert- Jedźmy tam i zdechnijmy tam, ale to będzie bliżej domu..

- Michał...- zaczął łagodnie Herbert, wstając i obejmując go ramieniem.

- Nie, mówiłem ci już, nie potrzebuję współczucia.- odpowiedział z uśmiechem chłopak- Ale nie powiem, że nie dałbym się pocieszyć.. W pewien sposób.- dodał, kładąc dłoń mężczyzny na swoim kroczu. Herbert zaśmiał się krótko i posadził chłopaka całkowicie na drewnianym blacie.

-Pieprzony stół..- wymruczał, gładko zsuwając spodnie z Michała.

- Stół?- odparł z rozbawieniem chłopak, skąpany w żółtym słońcu, pośród drobinek Tyndalla, z niepokojem w sercu i uśmiechem na wargach.

"Pieprz mnie.. Nie chcę myśleć.. Nie chcę być sobą.. Niech ktoś się zamieni.."

* * *
Michał siedzi na stołku przy parapecie i obraca w kółko wskazującym palcem pustą popielniczkę z mosiądzu, brzęk, spadło. Schyla się, ciągle siedząc, podnosi, znowu kręci, wpatrzony w okno. Czekam, aż zacznie.. Zaczyna.

- Urodziłem się w Skałacie, w listopadzie 1915 roku. Moja matka, Anastazja, była Ukrainką, córą kułaka, twardą babą. Miała piątkę rodzeństwa, gruby, rudy warkocz i śpiewała w chórze cerkiewnym. Tyle o niej wiem, umarła przy porodzie, nie, nie moim, mojego brata. Martwy wyszedł z niej, także się nie znaliśmy.- na chwilę zatrzymał kręćka, po czym ruszył znowu- Ojciec znowu miał matkę tatarkę- śmieszna gestykulacja, jakby przekładał karty- a ojca ruska. Nie pytaj mnie, czemu on walczył o wolną Ukrainę, teraz mamy taki czas chyba, że każdy chce wolności, ludzie czują się zagrożeni.. Ale co zrobią, jak się uwolnią? Nikt nie wie, co dalej, żyjesz póki jest o co walczyć, też ojciec walczył, więc ja z ojcem. Pisać mnie nauczył, po polsku i po rusku, a jak, czytać i rachować, wszystko, co ważne. Do szkoły jakoś nie było jak pójść, zresztą tam.. No, co jeszcze chcesz? - popatrzył zniecierpliwiony.

- A co ja w tym robię?- spytałem.

- Goniłeś mnie wtedy pacanie! Od razu żeś mi wyglądał na pederastę, i do tego jesteś z wujem Tomaszem jak dwie krople wody, czemu miałem nie wykorzystać okazji? Zjeść mogłem tu, umyć się do porządku, przespać jak człowiek, ha, jak w niebie! Potem był ten pożar, ojciec krył się, bo w rządzie szaleństwo, kto jest winny, kto, kto, nie wiedzą, w co łapy wepchnąć, do Berezy hołotę albo pod ścianę. On bał się bardzo, że nie wytrzyma, że pęknie psychicznie. Miał jechać, do Szwajcarii, czekali na niego. I ty wiesz, co dalej.

- Do czego mnie jeszcze potrzebujesz? Nie mam już pieniędzy Michał, pójdziemy pod kościół lada chwila.. Jedź sam, ja tu zostanę, będę leczyć, tyle ludzi..- powiedziałem zrezygnowany.

-Mówisz, jakbyś nie kochał,- odparł słodko, uwodzicielsko, z żalem..- a kochasz przecież, więc nie drocz się już ze mną, Herbercie..
Zmrużył oczy i odetchnął, wystawiając twarz do słońca.. Blady, źle ogolony, nerwowy. Dotarł do mnie bezsens życia, które niczego nie potrafi nas nauczyć. Bal już o 9tej. Michał zapalił opiumowanego papierosa, popielniczka spadła na dobre i potoczyła się pod moje nogi.

* * *
-Kogo moje oczy widzą? Eto Michaił! Moj krasnyj malczik..- od progu mieszkania dopadł Michała tłusty i czerwonogęby chłopek, porucznik Kazanow, biorąc go w uściski i nieomal miażdżąc.

-Wódki, Pronia, dawać tu! Nie, duraki, zimnej wódki!- wydarł się mężczyzna.
- Więc jako, Michał, jedziesz do domu? Do ojczyzny? Tęsknisz pewno, ha?

- Tak, wracamy.- skinął chłopak, wskazując wyrokiem na stojącego obok Herberta. Kazanow dopiero wówczas spostrzegł go.

-Da, razwie eto Jewrejek? U niewo ocien czernomazeje lico.. Michaił, szto ty dzjełajesz?- pokręcił głową mężczyzna- On panimaje pa ruski?

- Pan pozwoli, towarzyszu.- skłonił się nasz "Jewrejek"- Mojej matce było Rojze na imię, ale krew w niej płynęła rosyjska. Herbert Trotz, lekarz z Bronnej.-
Porucznik zmieszał się, lecz po chwili już wybuchnął gromkim śmiechem, obnażając przy tym maleńkie, żółte zęby, płytko osadzone w przekrwionych dziąsłach. Zaprosił ich do stołu. Czarny kawior, którego nienawidził Herbert, dym brązowych papierosów, wielki portret Stalina na ścianie, kilka dam w srebrnych futrach, wódka w metalowych kubełkach. Michał, wycałowany i wyściskany przez swoich towarzyszy siedział zadowolony, śmiejąc się głośno, całym gardłem.

- A dla pana, panie Herbercie, mamy coś specjalnego.- łysnął zębami porucznik, wyciągając spod obrusu butelkę gorzkiej żołądkowej. Herbert chciał protestować.

- Niech się pan nie krępuje, tu sami swoi są, nie należy się obawiać, należy zaufać, rozumie mnie pan?- wódka polała się, zaśpiewano rzewnie kazaczju piesniu. Tańczyli, wstawiony Michał tańczył, kolejne damy padały w jego objęcia w mętnym świetle żarówki. Porucznik siedział, niedźwiedzio pochylony nad stołem, co rusz dolewając Herbertowi.

-No, panie doktorze, pięknieś nam chłopaka ugładził! Jaki on pulchny tera, a jaki powabny, hej! Policzki rumiane, żona będzie mieć z niego pociechę!

- Żona?- wybełkotał Herbert.

-No przecie mówię, żona na niego czeka w Charkowie, pańskie meble już tam jadą, tak, ten dębowy eklektyk też. Pan się nie rzuca tak, oczu nie wywala, pan się napije jeszcze.- porucznik przechylił butelkę; Herbert próbował wstać, strącił kieliszek dłonią, nogi, zbyt ciężkie, osadziły go z powrotem w fotelu.

-Coście mi zrobili.. Co wy.. Michał, Michał, chodź tutaj!- zakrzyknął w kierunku sali. Roześmiana twarz Michała majaczyła mu się przed oczyma.

-Zamknij się durniu i nie wierzgaj jak ten kaban, pijany żeś i myszy białe wnet zobaczysz.- twardo powiedział Kazanow. -Chłopak młody, a tyś chciał wiązać go, stary zbereźniku, kak sobakę!
Herbert starał się siedzieć w miarę prosto i rozumować, również w miarę; nie potrafił. "Nie wypiłem dużo, myślał, zaledwie kilka kieliszków, co ze mną?" Sufit, z dwoma gołymi żarówkami kręcił się nad wyraz szybko, ciało odmawiało posłuszeństwa. Ogarnął go dziwny niedowład, nie umiał siedzieć już nawet, ześlizgnął się na podłogę, na kolana, na twarz wreszcie.
"Nie czuję nóg, nic nie czuję, otruli mnie.."
Nie słyszał, co mówiono, nie słyszał niczego. Ktoś podbiegł, odwrócił go na plecy, leżał więc bezwładny zupełnie, patrząc w górę oczyma, których nie potrafił zamknąć. Wciąż oddychał, choć i tego nie czuł nawet, żył jednakże. Twarze nachyliły się nad nim, chude gęby o zapadniętych oczach; zdjęto zegarek, kolejno buty i ubranie wizytowe, zostawiając go w samej bieliźnie. Wszystkie jego myśli, jakie pozostały w nim wtedy, uleciały słodko jak kamfora, pozwalając by wewnątrz zalała go chłodna fala przerażenia. Kilka minut zaledwie, on unieruchomiony, bezbronny jak roślina i ich twarze, wieniec twarzy nad jego błagalnie wytrzeszczonymi oczyma.. Wtem Michał staje nad nim, miękki ruch dłoni, twarz nieporuszona, lecz wzrok szybki, za szybki, uciekający; nachyla się bardziej jeszcze, kładzie dłoń na czole Herberta i sunie nią, delikatnie, zamykając zmrożone trucizną powieki.

* * *

Zbudziłem się. Pierwszym, co zobaczyłem, była moja podarta koszula śmierdząca potem, następnie- długa do piersi, czarna broda. Rozejrzałem się. Czy to szpital? Ludzie, jęki, bandaże, kobiety w czepkach. Aha, szpital.

-Obudził się, wstaje! Niech pan leży, pan nie może!- krzyknęły kobietki spostrzegając, że się podnoszę. Posłusznie usiadłem.

-Ile.. Ile czasu tu jestem?- spytałem, gardło zaschnięte odmówiło mi posłuszeństwa.

-Kasiu, wody dla pana..- zakomenderowała - Pan tu już 2 miesiące. Chcieli ubić pana, bo mówili, że już dawno trup. Ale pan oddychał, nie dałyśmy. Bo życia trzeba bronić, choć dziw mnie bierze jak pan zdołał...

-Mój dziadek pieszo przyszedł do Polski z Władywostoku.- pieprznąłem jej sensację, która miałaby tłumaczyć mój fenomen; dziewczyna zasłoniła nos ręką, obawiając się chyba, czy w głodzie go nie ugryzę.

-Woda, pan pije.- powiedziała, podając mi metalowy kubek- Kasia już niesie zupy i chleba, znajdziemy jakiej kury, pan musi odżyć!- wykrzyknęła z nerwowym uśmieszkiem, usta zmuszone do wykrzywienia wbrew twarzy, zadygotały.
Zjadłem. Cały szpitalik, w kościele zresztą zrobiony, patrzył. Leżałem najspokojniej w świecie pod świętym Sebastianem.
Dano mi ubranie, w którym mnie znaleźli, grube łachy robociarskie, w jakich czasem łaził.. No.
Dostałem mocne, twarde buty, po właśnie skonałym żołnierzu, kawałek czerstwego chleba na pierwszy głód. Żegnano mnie z ulgą. Poszedłem od razu na Bronną, szukać mieszkania. Z budynku została kupa gruzu, co było dla mnie boleśniejsze, niż gdybym zobaczył firaneczkę powiewającą w oknie i obce głowy tam. Zaszedłem do piekarza, zdzieliłem go zęby i ukradłem nóż. Przez miasto gnałem jak goniony; przysiadłem spokojnie dopiero nad brzegiem rzeki, pośród mokrego szuwaru, żab, ścieku i przy gnijącym psim ścierwie. Przeżegnałem się, bo to trzeba, mimo braku religii nawet, i zanurzyłem nóż- w swoim brzuchu. Głowa poleciała mi do tyłu, ręce opadły na boki, z oczu płynęły łzy.. Umieram, umieram, kwiczałem sobie słodko.. ale nic się nie działo. Żyłem nadal. Nóż wysunął się ze mnie, jak wypychany, upadł na trawę. Porwałem go w rozpaczy i zamachnąłem się na własne gardło, głowę, tak w głowę!, ale nóż, znowu żyjący własnym życiem, wypadł mi z ręki. Co do czorta, zdołałem wyszeptać, gdym zauważył go. Kucał wśród pałki wodnej, półtorej metra poniżej brzegu, na którym siedziałem ja. Czarny jak smoła, mokry, z mokrymi, długimi włosami, przyczajony, palące spojrzenie pustych oczu, twarz drgająca w spazmach jak twarz Michała, wtedy.. W serce wlało mi się przerażenie, gdy o tym pomyślałem. Nieznajomy podchwycił:

- Michała? MICHAŁA?- a głos ten brzmiał jak skrzek.

-Zobacz, co Michaś dał ci w prezencie, no śmiało kochany..- mruczał. Moja ręka, bez udziału woli, sięgnęła za pazuchę, wyciągając stamtąd etykietę pitej przeze mnie na balu żołądkówki.

-Cyjanek, dolany do wódki, zabił cię w trzy minuty, kochasiu. Wszystko inne to fatamorgana, bo ty nie żyjesz. Nie żyjesz!!!- krzyknął, paląc mnie spojrzeniem. Odbił się od brzegu, skoczył do wody i zniknął. Zmartwiałem.
Życie mi niemiłe.. Śmierć wroga. Cóż ze mną?

Wywędrowałem z miasta. Po pustych, gołych polach goniły psy i zlatywały się stada wron, maszerowałem, nie czując znużenia. Kiedy słońce, wyogromnione szeroką przestrzenią zachodziło krwawo, postanowiłem ukryć się na noc, zasnąć. Nie bałem się, nigdzie nie było ludzi, chaty stały samotnie, nigdzie światła ani zapachu. Umarli wszyscy, myślałem, patrząc na spalone wioski.. Jakby spalone od niemiłosiernego słońca, tego wielkiego słońca, jakie tu znalazłem.

Las. Nie robiłem żadnego szałasu, żadnych kryjówek.. Usypałem liści na polanie, na legowisko, jak dla zwierzęcia, i położyłem się na nich. Wokół cisza, jakiej nie doznałem nigdy w życiu- nie trzasnęła żadna gałązka, żaden ptak nie zaśpiewał, żaden liść nie poruszył się od wiatru, którego- nie było. Księżyc skrył się za wełnistymi chmurami. Zasypiałem, kiedy zjawił się przy mnie. Nie widziałem go, nie poruszał się także, po prostu czułem jego obecność, tak, jak czuje się obecność osób trzecich w pokoju. Jego oddech, zimny jak wiatr, omiótł mi policzek.

-A teraz, Herbercie-mówił to bez słów, wprost do mojej głowy- przypomnij sobie dzień swojej największej klęski.
Wstrząsnął mną dreszcz, nie chciałem tego, ale on ciągle był, i zdaje mi się, że to on wepchnął mi do głowy pierwszy obraz..
Jest ranek, leżę w łóżku razem z Michałem. Jego ciało pachnie snem, białe ramię, tak blisko moich ust, kusi, by je pocałować. Jestem bardzo podniecony tą jego nieznaną uległością, przywieram do jego boku i trącam nosem jego policzek- budzi się, a ja dosięgam tych rozleniwionych, sennych ust.. Niebo jest tak nisko nade mną, kiedy przewracam go na plecy i kładę się na nim, miażdżę w zaborczym uścisku ramion. Michał, taki spokojny, spycha mnie, ja patrzę zdziwiony, a on klęka na łóżku, zanurza twarz w ciepłej pościeli i czeka. Czy mógłbym mu kiedykolwiek odmówić? Nie panuję nad sobą, dłonie mi drżą, szyba jeszcze ślepa jesienną ciemnością poranka pokazuje mi jego twarz, jego zęby zaciśnięte, gdy ja dokonuję pobożnej.. powolnej.. lękliwej intromisji. Nie wydał ani jednego dźwięku, opanowany do bólu, chłodny, kiedy ja zdycham z pożądania. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć.. I nie powiedział nic, twarz tak zastygła, w wyrazie skupienia, ze ściągniętymi brwiami i rozchylonymi wargami. Nadal śpiący, nadal rozleniwiony porankiem? Jego prącie pulsuje mi w dłoni, gorące i wilgotne.. To gwałt jest prawie, jest mi bogiem a ja tak bardzo chcę by uległ mi zupełnie.. Poddaje mi się, ofiaruje mi siebie, a jednocześnie jest tak daleko ode mnie, jest.. nieosiągalny. W szybie, na jego czole, błyskają wielkie jak grochy krople potu, boczne lustro ogląda moją natarczywą dominację, dziwne lśnienie spływa po naszych ciasno złączonych ciałach, Michał odnajduje w pościeli moją dłoń i ściska ją mocno, i prosi, bym całował jego kark.. Ten wrażliwy, zgrzany kark, na którym cierpnie mu skóra od moich pocałunków. Pierwsze jęknięcie wydobywa mu się z ust i porusza falę niskich stęknięć, którymi oznajmia swoją rozkosz. Nachylam się do jego ucha i szepczę, na ile pozwala mi mój zaburzony oddech: "Kocham Cię, potrzebuję Cię, tak bardzo, bardzo Cię kocham.."
Obraz przerwany. Istota obok mnie śmieje się krótko i znika. Na ustach mam już tylko smak własnej krwi i upokorzenia, ogromnego upokorzenia, wstydu, który zawsze będzie w stanie mnie zniszczyć.