A niech was wszystkich szlag trafi... 2
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 04 2011 19:57:18
Kapral


Wlokłem się pod górę drogą, którą forsować powinien opancerzony pojazd na gąsienicach, a nie skrajnie wyczerpany, patykowaty siedemnastolatek, teoretycznie mogący złamać się od najlżejszego podmuchu wiatru. Miałem poważne wątpliwości, czy uda mi się dotrzeć na miejsce. Glany z niemiłym mlaskaniem odrywały się od rozmokłej ścieżki, a obrzydliwe błoto zdobiło moje spodnie od kolan w dół. Widok gałęzi powodował dojmującą ochotę na powieszenie się na nich i dyndanie sobie wesoło, ku uciesze nielicznych przechodniów. Zresztą, nawet gdyby to się nie powiodło, zawsze pozostawało błoto. Utonięcie w nim nie stanowiłoby najmniejszego problemu dla takiej życiowej niedojdy jak ja. Uch, niedojda; to niezwykle trafne określenie.
Przez całą drogę Schiz szedł samotnie, upajając się jakąś diabelską muzyką z discmana. Czułem się podle, gapiąc się na chłopaka, podczas gdy sam dreptałem pokornie w otoczeniu kumpli. I pomyśleć, że jeszcze tydzień temu mogłem rozmawiać z nim bez przeszkód, a przez Kołka.
Nie, nie przez Kołka! Sam się wkopałem, idiota jeden, i sam musiałem wszystko schrzanić. Przecież nikt mi nie kazał zakładać się i robić świństwo na taką skalę!
Sam już nie wiedziałem, komu jest gorzej po tym, jak wszystko się wydało: mnie, czy Schizowi.
Dotoczyłem się wreszcie do "ziemi obiecanej", mocno zakrawającej na ponury dowcip, i rozsiadłem się na ganku podejrzanie małego drewnianego domku. Przy drugim, większym nieco budyneczku rozłożyły się pierwszaki, mając podobnie jak my wściekło-zdezorientowane miny. Zerknąłem na Schiza. Malowniczo usadowił się na poręczy, przyjmując grającą na nerwach pozę buntownika z wyboru, wieszczącą społeczeństwu "mam was w głębokim poważaniu". Nie wątpiłem, że mnie to oświadczenie miało tyczyć się w szczególności. I pomyśleć, że jeszcze tydzień temu.
Zlazłem z plecaka (gdyby mógł przejawiać czynności życiowe, z pewnością odetchnąłby z ulgą) i dźwignąłem go na ramiona. Przesadziłem parapet otwartego okna na parterze, omal nie zaplątując się we własne nieprzyzwoicie długie nogi, i zająłem pokój dla elitki. Przeczekałem tam istną apokalipsę, związaną z zakwaterowywaniem poszczególnych klik. Wreszcie zirytowałem się porządnie na Lucusia pierwszoroczniaka, który władował się do naszego pokoju bez pozwolenia, po czym olałem kumpli i wprost przez okno wylazłem na ganek.
Z nieba kapały krople zimnego deszczu, i to w takim natężeniu, jak gdyby nie wiedział on czy padać, czy jednak nie. Trawa była obrzydliwie mokra, co udało mi się sprawdzić aż nazbyt dokładnie, kiedy najinteligentniej w świecie potknąłem się i zaryłem w nią nosem. Zerwałem się natychmiast i jąłem otrzepywać spodnie, kiedy za moimi plecami rozległ się śmieszek. Odwróciłem się z żądzą mordu w oczach. Na ganku siedziało dziewczę, odziane w czarne ciuchy i, zapewne dla kontrastu - kolorowe skarpetki nie do pary. Zmrużyłem oczy - dziewczyna wydała mi się znajoma, całkiem znajoma, ale.
- Irenka! - zawołałem. No i za co niebiosa mnie tak pokarały? - Co ty tutaj robisz, drogie dziewczę?
- Siedzę - padła odpowiedź. - Idź do okulisty, żeby ci skontrolował wzrok, skoro nie widzisz.
Zbliżyłem się do barierki i usiadłem w stosownej odległości od dziewczęcia. Odruchowo obejrzałem się do tyłu, wbiłem paznokcie w dłoń i przez chwilę zadręczałem się gdybaniem, co by to było, gdyby na dwór wylazł teraz Schiz.
- Kudły zapuściłeś - powiedziała z uznaniem Irenka, dziewczę niebrzydkie, choć niziutkie. Wyglądało niby niepozornie, acz pozory myliły; mała miała niezłego diabełka za skórą. - No, no, nie spodziewałabym się. Całkiem wyładniałeś, choć do mojego ideału to ci jeszcze, obawiam się, dość daleko.
W oknie naszego pokoju momentalnie pojawił się rozczochrany Kołek.
- Która tu szuka ideału, co? No?. Yyy. Irenka? E. to ja dziękuję za takie atrakcje. - Skrzywił się. - Badylku, jak znajdziesz jakąś lepszą laskę, to proszę mnie łaskawie powiadomić! - I schował się w pokoju.
- Ja mu dam lepszą laskę - warknęła Irenka. - Jak ty się możesz zadawać z takimi egzemplarzami, słońce? - spytała z niesmakiem. - Kołek to ścierwo najgorszego gatunku.
- No wiesz. - zaprotestowałem nieśmiało, ale pewne wspomnienie skutecznie zamknęło mi usta. - Cóż. Po namyśle stwierdzam, że masz trochę racji - zgodziłem się dla świętego spokoju. - Ale, ale? Chyba nie masz zamiaru za mną latać, co? - zaniepokoiłem się wielce sugestywną wizją, jaka pojawiła się nagle w mojej wyobraźni.
Irenkę znałem już od dawna; mieszkaliśmy niedaleko i w dzieciństwie przechodziliśmy okres obrzucania się przez płot nadgnitymi gruszkami. Jako kumpelka była w porządku, jednak. jako nawiedzona adoratorka, latająca za człowiekiem w najbardziej po temu niestosownych momentach, odpadała w przedbiegach. Nie to, żebym był do niej niechętnie nastawiony, po prostu bałem się dziewczyn, dybiących na moją wolność osobistą.
- Dajże sobie na wstrzymanie - poradziło mi dziewczę, pukając się znacząco w czoło. - A nie macie w klasie jakichś ciekawszych egzemplarzy, co?
- Schiza - wyrwało mi się. - To jest.
- Schiza? - spytała gwałtownie Irenka. - Ten taki z długimi czarnymi włosami? Kumplujesz się z nim?
- Ta. nie. - Pohamowałem się od zaakcentowania swoich słów walnięciem pięścią w poręcz i zrobieniem miny cierpiętnika. - Idę - powiedziałem ze złością. - Jakby co, wiesz chyba, gdzie mnie szukać?
Przelazłem przez parapet. Za oknem znowu zaczęło lać.

* * *

Siedemnaście czarnych świec paliło się jasnym, chwiejnym płomieniem. Niemal namacalnej ciszy nie mąciły żadne odgłosy. Ledwie chwilę wcześniej Tomeczek własnoręcznie zatkał gębę Lucusiowi, w efekcie czego obaj wylądowali na podłodze, poszturchując się co chwila i posyłając sobie wieloznaczne a mordercze spojrzenia. Śledź z nabożnym skupieniem wpatrywał się w jakieś wyliniałe futerko na parapecie, lipny sztylecik i flaszkę z tanim winem.
Ledwo powstrzymywałem się od parsknięcia śmiechem. Też sobie dzieci zrobiły zabawę, niech ich. Nie miałem serca stwierdzić na głos, co o tym wszystkim myślę.
Kołek w czarnej koszuli nocnej z olbrzymim dekoltem stanął na środku pokoju, po czym przemówił tonem stylizowanym na głos wydobywający się z rodzinnego grobowca:
- Zebraliśmy się tu wszyscy.
Nagle coś prychnęło rozgłośnie, wpadło przez otwarte okno i zwaliło się na szafkę, przewracając świece. Z szafki hycnęło na łóżko, a skoczywszy z łóżka, sądząc po odgłosach, ulokowało się na głowie Kołka. Nasz wspaniały wódz wrzasnął wniebogłosy, chwycił się za czerep i zaczął dziko pląsać po pokoju. Rozwścieczony i przerażony, rąbnął o szafę i potknął się na Tomeczku. Śledź z Lucusiem rzucili się zbierać świece z zalanej parafiną podłogi - i wtedy właśnie do pokoju wpadła wychowawczyni, zwana Marychą. Zapaliła światło.
Kołek ściągnął intruza ze łba, cicho pojękując i badając szkody, jakich doznała jego fryzura. Natręt okazał się być bezdomnym kociskiem, a nie pomiotem szatana, jak w pierwszej chwili skłonni byliśmy przypuszczać. Zapobiegliwie wyrwał się Kołkowi z rąk i ulokował na czyimś łóżku.
- Co tu się dzieje?! - wrzasnęła Marycha piskliwie.
Zapadła niezręczna cisza. Popatrywaliśmy na siebie, gorączkowo zastanawiając się, jak wyjaśnić cel imprezy piżamowej. Kołek w dalszym ciągu nie zdążył się pozbyć wiadomej koszulki nocnej. Wzrok Marychy spoczął na koronkowym dekolcie i najwyraźniej widok ten wprawił biedną kobiecinę w pomieszanie zmysłów.
- Dowiem się, co tu się działo?!
- Koty wpierdalaliśmy! - krzyknął nagle Lucuś, roziskrzonym wzrokiem wpatrując się w Marychę i dając mi kuksańca w bok.
- Tak, odprawialiśmy czarną mszę. - podjąłem z zachwytem.
- Zawsze, w każdy poniedziałek o północy. - zaczął Śledź, rozmarzony, lecz przerwało mu nagłe pojawienie się kilkunastoosobowej delegacji trzech pokoi górnych i dwóch dolnych. Czyli coś, co w starciu z rozwścieczoną Marychą było nam potrzebne jak dziura w moście. Nieszczęśliwy, pąsowiejący Kołek zapewne mógł się już żegnać z rolą największego playboya szkoły.
Śledź podjął przerwany wątek, dokańczając w pośpiechu:
- My tu mamy takie małe, sympatyczne spotkanko, przebiegające w atmosferze.
- .czcicieli Szatana.
- .czcicieli Szatana - powtórzył Śledź i zmieszał się. - Lucek, co ty pieprzysz?
Marycha najwyraźniej traciła cierpliwość.
- Co jest z wami? Pełzają po podłodze i wyją, jakby ich kto ze skóry obdzierał! To ma niby być normalne?! Jak jeżdżę na te obozy, jeszcze się z czymś takim nie spotkałam! Co wy się zachowujecie, jakby wam ojców skarpetkami pozabijali?! Natychmiast do łóżek, a jak usłyszę coś jeszcze. - Marycha sugestywnie przejechała palcem po szyi, rozgoniła tłumek i, zgasiwszy światło, opuściła pokój.
- Upiekło się nam. - odetchnął skonsternowany Kołek i szybko pozbył się trefnej koszuli nocnej.
Chichocząc diabolicznie, rzuciłem się na łóżko i krótko wrzasnąłem, gdy spode mnie wyrwało się coś miękkiego, kudłatego, i - żywego!
Śledź spiorunował mnie wzrokiem i omal nie zagrzmiał. Chwyciłem kocura za kark i bez miłosierdzia zrzuciłem na podłogę. Śledź udobruchał się, Kołek natomiast syczącym szeptem jął strofować Lucusia. Odgłosy zażartej, niesłychanie pasjonującej kłótni ucichły jak nożem uciął, kiedy coś z impetem wskoczyło na parapet. I bynajmniej nie był to kolejny kot. Na tle okna ciemną plamą rysowała się wyprostowana, szczupła istota.
- Ha, ha - wyrzekła ironicznie i bardzo obraźliwie, głosem bez wątpienia chłopięcym.
Zatchnęło mnie. Schiz!
Był kompletnie ubrany; pewnikiem łaził gdzieś po ośrodku. Nerwowo przełknąłem ślinę.
Schiz zrobił półobrót i oparł się o ramę okienną, robiąc zblazowaną minę człowieka, który w życiu widział już wszystko i nic na nim nie robi wrażenia.
- No co, Kołeczku? - zapytał zjadliwie. - Widzę, że masz jakąś osobliwą manię, nie? Może byś się zatrudnił w jakimś lokalu? Przynajmniej by ci zapłacili za te przebieranki . - Cmoknął z przyganą i niedbałym ruchem ręki odgarnął włosy.
Kołek nie stracił przytomności umysłu. Stanął przy oknie, bezczelnie patrząc Schizowi w oczy. Obaj zastygli w strategicznych pozycjach, gotowi w każdej chwili rzucić się na siebie. Schiz zaśmiał się ironicznie, ale wtedy Kołek spytał:
- Co, Schizusiu? Tak tęsknisz za swoim eks-przyjacielem? Przylazłeś poskamleć, żeby wrócił?
Schiz zwyczajnie oniemiał.
- Śledzisz go? Naprawdę go śledzisz? Aż tak ci go brakuje? Te, Badylek, pokaż się! - syknął nagle, wyciągając mnie z łóżka i podstawiając niemal pod nos zmieszanego Schiza.
Nasze, nie zawahałbym się powiedzieć, przerażone spojrzenia spotkały się na króciutką chwilę i natychmiast uskoczyły w bok. Poczułem, że się czerwienię. Miałem ochotę schować się pod kołdrę i więcej stamtąd nie wyłazić.
Schiz drgnął nieznacznie; jego ręka ześliznęła się z ramy okiennej.
- Schizusiu! Chcesz mu wyznać swoje uczucia? - drwił Kołek. - No, nie krępuj się! On i tak cię nie lubi, ale popróbować zawsze możesz. zawsze dostarczysz nam jakiejś rozrywki.
Pokój zatrząsł się od tłumionego rechotu czterech osób. Schiz nagle uskoczył w tył. Deski ganku skrzypnęły, a chłopak zniknął, jakby wsiąknął w czerń nocy. Nie myśląc, co robię, nie panując nad sobą, rzuciłem się do okna i krzyknąłem najgłośniej, jak umiałem:
- Schiz!
Śledź chwycił mnie za ramiona i przemocą wciągnął do środka. Chwilę nasłuchiwał, po czym zabrał się za zmywanie mi głowy.
- Młody, ja rozumiem, że też chciałeś sobie na nim poużywać, ale to nie oznacza, że musisz się drzeć jak opętany przez stado demonów. - Umilkł, wsłuchując się w odgłosy dobiegające z korytarza. Ale nie, to tylko Marycha udzielała komuś ostrej reprymendy. Wśród słów artykułowanych piskliwym szeptem podejrzanie często powtarzały się: "nocne wędrówki", "alimenty" oraz "Irenka". - Tak, a więc. na czym to ja skończyłem? - Śledź podrapał się w głowę. - Aha, wiem. Jutro sobie na nim poużywasz, dobra? Pohamuj swoje zapędy.
- Ale mu nieźle dołożyłem, co nie? - wtrącił Kołek przemądrzale. - Ledwo się nie popłakał, gówniarz jeden. Tak czy siak, należało mu się. Cały czas się za nami włóczy, to w końcu trza mu było nakłaść porządnie w uszy, coby chłopak zrozumiał. Te, a może on się bujnął w naszym Badylku? - zapytał, prychając w garść. - Z nim to wszystko możliwe, w końcu chłopak oryginalny chce być, a te takie dziwne miłości to teraz modne.
- Aleś palnął - warknąłem niechętnie.
Na chwiejnych nogach wróciłem do łóżka. Kołek zamknął się wreszcie i zasnął grzeczniutko, czego oznaką było donośne chrapanie. Reszta poszła za jego dobrym przykładem.
A ja nie. I to nie dlatego, że Kołek przez sen warczał i bulgotał jak silnik od wartburga po przejściach. Nie. Zaciskałem ręce w pieści, starając się nie myśleć o tym, co powiedział Kołek. To nie powinno mnie w ogóle obchodzić - przekonywałem się - nawet, gdyby okazało się prawdą, ale przecież prawdą nie mogłoby być w żadnym przypadku; to tak niedorzeczne, i.
Te, a może on się bujnął w naszym Badylku?.

* * *

Cóż, Irenka, jak to Irenka - nie zasypiała gruszek w popiele. Zaczaiła się na Schiza i plątała się za nim tak długo i wytrwale, że po kilkugodzinnych podchodach udało jej się nawiązać znajomość. Efekty tychże podchodów obserwowałem, ledwo hamując zgrzytanie zębami ze złości. Snułem się za elitką z ponurą miną, i nie dziwota, że nikt nie mógł ze mną wytrzymać. No, chyba że Śledź.
Pod wieczór zasiedliśmy we dwóch na barierce, uważając na zdradziecko wystający z niej gwóźdź. Dobrą chwilę siedzieliśmy w milczeniu, machając nogami i kontemplując średnio ciekawy widok pierwszaków, ganiających się wzajemnie z kiełbaskami nabitymi na długie patyki. W końcu Śledź zerknął na mnie i westchnął boleśnie a znacząco; na tyle znacząco, że poczułem się w obowiązku okazać odrobinę zainteresowania.
- Tak? - spytałem uprzejmie, choć własnych problemów miałem po dziurki w nosie.
- Bo Schiz mi działa na nerwy - usłyszałem w końcu. - Nie mógłbyś ty się nim znowu zająć, co?
- Aha, jasne. Zdaje się - powiedziałem z udawanym namysłem - zdaje się, że to przez was. - urwałem. Machnąłem ręką. - Więcej się w takie akcje nie bawię.
Śledź już otwierał usta, by się jakoś uzewnętrznić, lecz na ganek wpadł Lucuś, umazany czymś, co prawdopodobnie było keczupem. Chłoptaś klepnął mnie w łopatkę, omal nie zepchnął z barierki, po czym, nadmiernie rozochocony, przyłączył się do bandy pierwszaków.
- A temu to odbija - mruknął Śledź bez zainteresowania.
- No, przynajmniej nie paraduje przed nami w bokserkach, nie? Jeszcze by sobie przeziębił to i owo.
- Nogi. nerki.
- Lucyferka na przedzie bokserek.
Zaśmialiśmy się złośliwie.
- Oni to się jednak razem z Kołkiem powinni gdzieś zatrudnić, nie, młody? - prychnął w końcu Śledź.
- A, nie przeczę. A tak wracając do Schiza.? W czym on ci tak nagle zaczął bruździć?
- Irenka - rzucił mój towarzysz, chyba odruchowo wyjmując z kieszeni lusterko. - Żebyś ty wiedział, jakie to wszystko frustrujące!
- Nie przeczę. Irenka wszystkich doprowadza do frustracji. Rzucała już w ciebie czymś?
- Co? - Śledź się zacukał.
- No. bo ja wiem. gruszkami?
- Nie. - Chłopak dłuższą chwilę przypatrywał mi się podejrzliwie, po czym jakby się opamiętał. Schował lusterko z powrotem.
- To co ona ci takiego zrobiła? - zainteresowałem się wreszcie. - Podkopuje twoje męskie ego?
- Żeby tylko. Podkopuje ego, rani męską dumę, robi ujmę na honorze. Słowem, młody, bo ja już nie wiem - co ta złośliwa bestia ma do naszego cholernego Schiza?!
- Obawiam się, że uznała go za mężczyznę życia - warknąłem ze złością, zadziwiającą nawet mnie samego. - Dorwała ofiarę, to i ma dziką uciechę, nie? Raz jeden nikt od niej nie ucieka i dziewczę korzysta.
- A bo to już nie mogła mnie dorwać?!
- Co?! - aż mnie zatkało na dobrą chwilę, a tymczasem Śledź ciągnął dalej:
- Co to ja, gorszy jestem, krzywy na umyśle, czy co?
- Może to przez tego "Śledzia". Może Irenka nie gustuje w podwodnych stworzeniach? Wiesz, śledzie mają. śliskie brzuszki - rąbnąłem ni z tego, ni z owego, nie wiedząc już, czy śmiać się, czy płakać.
- Młody, wybacz, ale skąd ty wykazujesz taką znajomość właściwości mojego brzucha?
- No przecież nie macałem. To było tylko teoretyczne stwierdzenie. Może Irenka woli stabilniejsze. brzuszki.
Śledź popatrzył na mnie, gęsto mrugając.
- Ale mój organizm jest w porządku!
- Ale Irenka o tym nie wie!
- To może sprawdź i jej zaświadczysz, co? - jęknął chłopak rozpaczliwie, chwytając mnie za nadgarstek.
Ale zanim wyraziłem opinię na temat dziwacznych żądań Śledzia, drzwi domku otworzyły się i wychynęła z nich Irenka we własnej osobie. Posłała mi porozumiewawczy uśmieszek, po czym ruszyła w stronę ogniska, wymijając nadmiernie rozochoconych pierwszaków. A w chwilę po niej - w chwilę po niej na zewnątrz wyszedł Schiz.
Zamarłem.
Chłopak zerknął w bok i zauważył mnie i Śledzia, który nawiasem mówiąc nadal nie wypuszczał mojej ręki. Nie było siły, by Schiz to przeoczył; miałem wrażenie, że prychnął cicho. Prędko odwrócił głowę i bez słowa zszedł po schodkach; ledwo wlazł na ścieżkę, a dopadła go - no, a kto? - Irenka.
- Badylku! - zawołał Śledź.
Potrząsnąłem głowa.
- Puść - mruknąłem niechętnie.
- To nie będziesz sprawdzał? - Śledź jakby się rozczarował.
- Nie.
Irenka ciągnęła właśnie Schiza w cień, w jakieś krzaki, niechybnie w zdrożnych celach - a Schiz się nie opierał, ba! Schiz dawał się prowadzić tej złośliwej bestii i nawet pogadywał coś tonem - jakby zadowolonym.
No, jeszcze czego!
- Cholerny gówniarz - warknął nagle Śledź i przez chwilę miałem ochotę przyznać mu rację. - Mały sukinsyn! Młody, bo ja nie zdzierżę, ja mu coś zrobię.
- Każesz mu macać swój brzuszek? - podsunąłem machinalnie, poirytowany.
Śledź zrobił wściekłego zeza.
- Badyl, litości! Jeszcze by się temu naszemu poschizowanemu bożyszczu w głowie przewróciło. - Zamruczał pod nosem coś wybitnie mało pochlebnego. - No i co teraz, mam tam lecieć za nią w krzaki?
- Żeby oberwać kamieniem w łeb? Atakowanie Irenki w terenie to, hm. śliska sprawa.
- A ty znowu z tymi aluzjami?!
- A Boże broń. To nie miała być aluzja. To miała być przestroga.
- Sugestywna, niech cię, młody. I jak ja mam ją teraz podrywać, co?
- Może jej powiedz że ma. piękne dłonie? - wycedziłem powoli.
- A wiesz co, ona faktycznie ma ładne ręce - mruknął Śledź z zadumą. Poczochrał sobie włosy, po czym zerknął pytająco. - Badylku?. - Pociągnął mnie za rękaw.
Irenka zniknęła z pola widzenia. Schiz także.

* * *

Następne dni spędziliśmy na nudnych wycieczkach do pobliskiego lasu i fascynującym organizowaniu zabaw przy ognisku, na których główną dyrektywą było tańcowanie w kółeczku i wyśpiewywanie idiotycznych piosneczek.
Głos Marychy prześladował mnie na jawie i we śnie, Irenka prześladowała mnie w każdej wolnej chwili, Kołek prześladował mnie w pokoju, zaś przerwy pomiędzy owymi prześladowaniami wypełniały niezbyt kreatywne rozmyślania o Schizie. Wesoło, nie ma co!
Aktualnie stałem pod jednym z rozwalających się pryszniców, lejąc na siebie hektolitry wody i jednocześnie pilnując zawieszonego na kranie ręcznika. Mycie się tutaj stanowiło nie lada wyczyn. Oprócz pojedynczej umywalki próżno szukać tu było czegoś, gdzie można by umieścić okrycia wierzchnie, co zmuszało człowieka do wykonywania masy akrobatycznych czynności przy udziale kumpla. Ów kumpel z naręczem ciuchów w rękach musiał cierpliwie czekać przy prysznicu, aż drugi dokona niezbędnych ablucji.
Teraz tortury doświadczałem w dwójnasób, gdyż nieopatrznie zapomniałem ustawić się w kolejce z elitką. Okoliczności zmusiły mnie do korzystania z pomocy pierwszaka, który to okazał się niezwykle nieufnym osobnikiem, pierwsze zaś pytanie, które zadał, brzmiało: ty jesteś za Wisłą czy Cracovią?
Zakręciłem wreszcie wodę i szybko wytarłem się ręcznikiem, łapiąc podaną mi górą piżamę. Wciągnąłem ją na grzbiet i wyszedłem spod prysznica, potrząsając wilgotnymi włosami. Oprócz mnie i jednej wytrwale zażywającej kąpieli istoty, w łazience nie było już nikogo. Chwyciłem za grzebień i jąłem rozczesywać kudły.
Woda przestała się lać i w tym momencie usłyszałem dobiegającą spod prysznica nie tłumioną, wyszukaną wiązankę bluzgów najlepszego gatunku. Zwyczajnie oniemiałem, i nie miał na to wpływu dobór przekleństw.
Odwróciłem się od lustra, tymczasem zasłonka rozsunęła się gwałtownie i w ten oto sposób stanąłem oko w oko z nikim innym, jak Schizem, odzianym jedynie w ręcznik owinięty wokół bioder. Przekleństwo, określające zwykle panienkę lekkich obyczajów, zamarło mu na ustach i tak już pozostało, niedokończone.
Moje serce załomotało, błyskawicznie reagując na nową sytuację, czego niestety nie można było powiedzieć o mózgu. Stałem jak ostatni idiota, wpatrując się w chłopaka coraz natarczywiej i nie znajdując dla tego zachowania żadnego usprawiedliwienia. Choćbym chciał, nie dałbym rady zrobić kroku - czy w tył, czy w przód.
Schiz niespodziewanie oblał się płomiennym rumieńcem. Wargi mu zadrżały, ale nie powiedział nic, tylko stał bez ruchu, czerwieniejąc coraz bardziej. Cała ta obłędna sytuacja z pewnością trwałaby dłużej, gdyż żaden z nas nie wykazywał ochoty do bardziej żywotnych czynności, gdyby nie to, że do łazienki wleciał Tomeczek. Chłoptaś poślizgnął się na posadzce i wpadł na mnie, uprzednio rąbnąwszy czerepem o umywalkę.
- Och, prze.praszam! - tłumaczył się, zdyszany, masując sobie czoło. - Schiz? A co ty tu wyprawiasz z Badylkiem? - spytał, osłupiały i jakby speszony, gapiąc się to na mnie, to na niego.
- Zapieprzyliście mi piżamę - warknął wściekle Schiz, demonstracyjnie mnie ignorując. - Oddawać!
Miałem ochotę zamordować Tomeczka na miejscu.
Chłopaczek obdarzył Schiza przepraszającym uśmieszkiem i wybiegł z łazienki, by wrócić po chwili z osławioną już piżamką, czarną w czerwone pentagramki. Schiz wyszarpnął mu ją z rąk, obnażył zęby w makabrycznym grymasie, po czym wielkim głosem zażądał natychmiastowego opuszczenia tego pomieszczenia. Tomeczek energicznie pokiwał głową, błysnął niebieskimi oczkami, porwał z podłogi jakieś zapomniane mydełko i, zaśmiewając się, wybiegł na korytarz.
Wiedziałem, że Schiz ma zamiar się przebrać i bynajmniej nie życzy sobie przy tym publiczności, ale niesprecyzowana przekora wzięła górę. Powstrzymując uśmieszek, który Bóg wie czemu wypełzał mi na usta, pochyliłem się i niby to zawiązywałem tenisówki. Cholernie byłem ciekaw, co on teraz zrobi - bo przecież chyba nie będzie przebierał się przy mnie?
Schiz, jedną ręką przytrzymując ręcznik, oglądał swoją koszulkę, jak najbardziej przedłużając badania. Nie mogłem powstrzymać myśli - a jednak mnie zauważa!
Schiz zaniósł się podejrzanie brzmiącym kaszelkiem, a ja przyłapałem się na tym, że nie mogę oderwać od niego spojrzenia. Cóż, bez wątpienia był chłopakiem przystojnym, ale nic przecież nie usprawiedliwiało nadmiernego gapienia się! Nic! Przerażony swoim zachowaniem, cofnąłem się i, powtarzając wyczyn Tomeczka, z całej siły wyrżnąłem czerepem w umywalkę.
- Cholera! - syknąłem, zapomniawszy, że miałem się nie odzywać.
Mój były przyjaciel rzecz jasna nie raczył się zainteresować; zamocował sobie ręcznik stabilniej i aktualnie pozbywał się z włosów nadmiaru wody, eksponując tym samym swoje chudawe plecy. Twardo się trzymałem. Obiecałem sobie, że nie wyjdę, dopóki nie zauważy mnie na tyle, żeby wyrazić to za pomocą słów!
Niestety, pomysł wziął w łeb. Kiedy uświadomiłem sobie, że wciąż i wciąż wbijam ogłupiały wzrok w nagie plecy Schiza, wzdrygnąłem się i z szybkością kuli karabinowej wyleciałem z łazienki. Zatrzymałem się na korytarzu, dysząc i usiłując uporządkować myśli.
Coś mi się zdawało, że tym razem odbiło mi potężnie. Cały czas przed oczami miałem Schiza, jego długie czarne włosy, oczy o tym niby-drwiącym wyrazie. Czułem się jak ostatni idiota. Kto to widział, żeby normalny chłopak obsesyjnie myślał o.
Zanim zdążyłem się uspokoić, przedmiot moich rozważań przemknął obok i wspiął się po schodach, gdzie wedle tego, co słyszałem, odbył rozmowę z jakąś dziewczyną.
Dziewczyną? Zaraz!
Cichutko podkradłem się na piętro. Prawie na czworakach dotarłem pod drzwi pokoju i z uchem przy cienkiej ściance jąłem bezczelnie podsłuchiwać.
No tak, Irenka! Wyobraziłem sobie Schiza, jak to wzbrania się przed nachalnym dziewuszyskiem, usiłującym wymusić na nim upojny wieczór - i szlag mnie trafił.
Miałem przemożną ochotę długo i beznadziejnie zaskowyczeć, w nadziei, iż ktoś wreszcie zwróci na mnie uwagę. Nie mogłem zdzierżyć uprzejmości, jakie Schiz okazywał Irence; bezbłędnie doprowadzały mnie one do szału. W końcu, acz z ociąganiem, musiałem przyznać, że nie chcę, aby Schiz interesował się nią pod żadnym względem - żeby nie interesował się kimkolwiek, kto nie jest. mną!
Moje włosy zdążyły już wyschnąć, marzłem w cienkiej piżamie, powoli opanowywała mnie senność - ale uparcie warowałem przy drzwiach. Musiało być naprawdę późno, ale mnie to nie obchodziło. Poczucie winy wywoływało okropne dławienie w gardle, mieszało się z zawiścią oraz chęcią popełnienia natychmiastowego morderstwa na Irence. A przecież, wedle opinii publicznej, byłem takim miłym i sympatycznym chłopcem, i.
- A co ty tu robisz? - zjadliwy głosik Marychy zaświdrował mi w uszach.
Jak na złość, nie mogłem wynaleźć żadnego powodu, usprawiedliwiającego błąkanie się na piętrze o tak podłej godzinie.
- Yyy. no. ja. tego. Kolega zabrał mi. mydełko. - tłumaczyłem się nieudolnie, miętosząc w palcach skrawek koszulki. - No, proszę pani.
Marychę jednakże bardziej niż moje wykręty interesowała złocista smuga światła, wydobywająca się przez szparę pod zamkniętymi drzwiami.
- Gdzie jest twój pokój? - zapiała dla porządku.
Niezdolny do bardziej dynamicznych gestów, wskazałem palcem na dół.
- No, to już, spać! - zgrzytnęła niemiło i rzuciła się do drzwi, rozpoczynając pełne oburzenia i zdegustowania znęcanie się nad Schizem i Irenką.
- To jest oburzające! Za pięć wpół do drugiej, a ty w pokoju z CHŁOPAKIEM?! Już ja ci pokażę! Won stąd, natychmiast!
Awanturowała się potężnie, grożąc Schizowi wszelakimi nieszczęściami świata oraz płaceniem alimentów. Jak widać, nie tylko ja miałem dzisiaj zły dzień.
Z mieszaniną litości i ponurej satysfakcji patrzyłem, jak drzwi otwierają się i wychowawczyni wypada na korytarz, popychając przed sobą rozchichotaną Irenkę. Dziewczę wywaliło język i przezornie się za mną schowało. Pozbywszy się Irenki, Marycha bezzwłocznie zajęła się Schizem.
- Wyłączaj to światło, spać! - ryknęła.
Na niego nie ma mocnych, chciałem powiedzieć, ale w porę zatkałem sobie usta. Po co się wychylać? Schiz i tak miał mnie gdzieś, to jest.
- Niech mnie pani zostawi w spokoju, do cholery!
Oho, zaczęło się.
- Jak ty mówisz do nauczycielki?!
- Tak, jak pani słyszy!
- O, już ja sobie porozmawiam z twoimi rodzicami, jak tylko wrócimy!
- Jak wrócimy, jak pani słusznie zauważyła! Kto wróci, ten wróci!
- A co, masz może w planie jakąś akcję dywersyjną z kierowcą autokaru?! Śpij, bezczelny smarkaczu!
Trzasnęły drzwi; Marycha odwróciła się i najwyraźniej postanowiła całą złość i urażoną godność wyładować na mnie - takim biednym i niewinnym!
- A ty co? - zawrzasnęła, kiedy złapała dech. - Kazałam ci iść na dół! Co to ostatnio taka moda na nocne wędrówki nastąpiła?! A może ty też chciałeś spędzić noc w towarzystwie tej panienki?!
Złapała mnie za kark jak niesfornego kociaka i zaprowadziła na parter. Irenka przewiesiła się przez barierkę i pomachała mi pogodnie, podśmiewając się pod nosem, po czym przezornie znikła z pola widzenia Marychy.
Przytachany na dół, wepchnięty siłą do pokoju, po ciemku potknąłem się na czyichś butach i rąbnąłem o podłogę. Podniosłem się niemrawo i, pragnąc nie wzbudzać większej sensacji, wczołgałem się do łóżka. Nade mną rześko chrapał Śledź, Kołek dzielnie mu w tym sekundował, Tomeczek śmiesznie poświstywał, jeden tylko Lucuś spał w błogiej ciszy.
Zamknąłem oczy z niejasnym przeczuciem nieubłaganej, rychłej klęski, potężnej katastrofy na skalę światową.

* * *

I co ja miałem teraz zrobić?
Leżałem z szeroko otwartymi oczami, pustym wzrokiem patrząc na szarawy świat za oknem. Spocony, z piżamą klejącą się do ciała, gorącymi policzkami - brakowało mi oddechu.
Elitka spała. I niczego innego nie mogłem się spodziewać kilka minut po czwartej rano, którą to godzinę wskazywał leżący na podłodze elektroniczny zegarek, należący chyba do Tomeczka. Zresztą, dobrze, że spali. Wolałem nie mieć świadków w tej nad wyraz krępującej chwili, w której niechcący przestałem panować nad sobą i swoimi uczuciami.
Schiz, Schiz, Schiz. Zbyt często o tobie myślę, nie sądzisz? Dlaczego rozważania na jakikolwiek temat i tak kończą się na tobie? Może mi to wytłumaczysz, podasz jakiś racjonalny powód, dla którego, nie zważając na nic, chciałbym cię dotknąć, mocno przytulić, i. Nie, wolę nawet nie kończyć.
Ano tak, przecież to nie jest normalne.
Ja wiem. Co gorsza, ja wiem, i wiem też, że wystarczy tylko to jedno słowo, żeby nazwać to uczucie; żeby załamać mnie totalnie, zburzyć cały budowany przez siedemnaście lat światek, wszystkie moje odwieczne przekonania.
Zamrugałem. Dobrze, że było ciemno i kumple nie mogli mnie zobaczyć. Palił mnie okropny wstyd i strach przed tym, co będzie, kiedy się wyda, że uczucie, którym w istocie darzę Schiza, dalekie jest od zwykłej koleżeńskiej zażyłości. Myślenie o reakcji jego samego przekraczało już moją wytrzymałość.
Czy ja kiedykolwiek myślałem o tym, że mógłbym się w kimś zakochać, tak na poważnie?

* * *

Wstałem, opanowując zawroty głowy i tłumiąc jęk. Wyminąłem Kołka i Lucusia, duszących się wzajemnie szalikiem Śledzia, i podążyłem na dół, do łazienki, chwytając w locie ciuchy na przebranie. Ostatni dzień wyjazdu, ech.
Przyzwoicie przyodziany, po śniadaniu, którego nawet nie tknąłem, po odsłuchaniu kolejnej porcji artystycznych kłótni w wykonaniu Kołka i Lucusia, wyszedłem na zewnątrz. Okrążyłem kilka razy cały teren ośrodka, smętnie rozmyślając i dobijając się niezbitym faktem, że moje szanse u Schiza są mniejsze od zera.
Wróciłem do naszego domku i bezwiednie zagapiłem się na chłopaka. Siedział na barierce ze słuchawkami na uszach. Włosy fruwały mu wokół głowy z każdym podmuchem wiatru, tak, że człowiek chciałby ich dotknąć. Podejść do niego i.
Wzdrygnąłem się, skuliłem ramiona i usiłowałem przejść niezauważony, co dla takiej tyki jak ja stanowiło nie lada wyczyn. Robiłem się monotematyczny. Cholernie monotematyczny. A przecież gdyby Schiz był dziewczyną, wszystko stałoby się takie proste.
Przed oczami zamajaczyła mi Irenka, z błogim wyrazem twarzy oglądająca swoje dłonie.
- To ty! - ucieszyła się wyraźnie.
I nim się zorientowałem, podsunęła mi pod nos rękę i zapytała z uśmieszkiem samozadowolenia:
- Nie uważasz, że mam wyjątkowo piękne dłonie?
- Co?.
- Dłonie. Moje dłonie. Nie uważasz, że są piękne? - Irenka sugestywnie poruszyła palcami.
Usiadłem obok, na trawie, z braku lepszych możliwości spędzenia przedpołudnia. Strzepnąłem koszulkę i położyłem się na plecach, mrużąc oczy w ostrym słońcu. Wiatr wiał potężnie i szarpał włosami Irenki, zastygłej z wyciągniętą ręką.
Dziewczyna prychnęła, po czym dla odmiany przyjrzała się mnie.
- Ej, zakochałeś się? - spytała w końcu z zainteresowaniem. - Może we mnie?
- I czego jeszcze byś chciała? - burknąłem, jednocześnie opieprzając się w myślach za zbyt jawną manifestację swego stanu uczuciowego. Czy to naprawdę przejawiało się tak jaskrawo?
- A ja już myślałam.
- Ty lepiej za dużo nie myśl - poradziłem. - Myślenie źle robi na urodę. Od myślenia robią się zmarszczki na rączkach.
- No, no. - Dziewczę parsknęło śmiechem. - Ale powiedz, czemu tak wyglądasz? To chyba nie jest u ciebie normalny stan? - drążyła Irenka niestrudzenie, jakby przeprowadzała prywatne śledztwo w ramach rekompensaty za mój rażący brak entuzjazmu na widok jej jakże idealnych dłoni.
- Tak. Nie - zmieniłem zdanie. - Ja. Uch. No dobrze, powiem ci. chciałbym pogodzić się ze Schizem.
- Chyba cię rozumiem - mruknęła Irenka marzycielsko. - Ten Schiz jest fajny. no i niezły.
Irenka już od paru dni zapewniała sobie absolutną wyłączność na przechadzki, pogaduszki i przesiadywanie do późna w nocy u Schiza. Działania te były wyraźnymi prowokacjami dla Marychy i bezsensownego, śmiesznego boju o cnotę domniemanej dziewicy, teraz jednak miałem ochotę iść w sukurs wychowawczyni - Irenka stanowczo nie powinna przebywać ze Schizem dłużej, niż pięć sekund!
Spiorunowałem wzrokiem potworne dziewczę. Niestety, zamordowanie Irenki, choć może i przysłużyłoby się ludzkości, to raczej nie mnie, gdyż musiałbym ów czyn odpokutować w kiciu.
- Możesz mnie uświadomić - powiedziałem z nieskrywaną już złością - czy ty przypadkiem nie zaznajomiłaś się z nim w celach matrymonialnych?
- Co?. Ja? No co ty, na główkę upadłeś? - zdziwiła się, jednocześnie zerkając na Schiza z czymś pośrednim pomiędzy wyrzutem a bezgranicznym uwielbieniem. - Kapralek, daj spokój.
- Co?! Jaki znowu kapralek, hę?
- Nie "kapralek", a "Kapralek".
- Widzisz jakąś różnicę? Bo ja nie - warknąłem.
- Pewnie, że widzę. jak ty nie widzisz, to Schiza zapytaj.

* * *

Po spakowaniu się, cudem uniknąwszy utraty wszystkich włosów z ręki oszalałego Kołka, znalazłem się znów na zewnątrz, siedząc przy ognisku pomiędzy Lucusiem a Tomeczkiem.
Schiz pojawił się chwilę później i od razu wpadł na wyraźnie znudzoną bandę.
- Schizusiu, a co się tak samotnie włóczysz? Tęsknisz za kimś?
Podniosłem głowę z takim uczuciem, jakbym zarobił w twarz.
- Schizuś! - wrzasnął Tomeczek i zerwał się z miejsca jak koń wyścigowy, mało co nie rżąc i parskając z wielkiej radości.
Bezwiednie wstałem i krokiem lunatyka poszedłem za nim, wyhamowując tuż przed koślawym kółeczkiem, w środku którego stał Schiz. O mało co nie rąbnąłem Kołka w plecy i zaraz po fakcie bardzo żałowałem, że jednak nie udało mi się tego dokonać.
- Boże, czemu ty patrzysz i nie grzmisz? - mówił właśnie Kołek, nabożnie składając ręce i wymownie patrząc w niebo, jakby oczekiwał, że Bóg na jego osobiste życzenie wyśle z nieba wiązkę błyskawic. - Skąd się tacy biorą? Ja myślałem, że Hitler już dawno zatroszczył się o oczyszczenie świata z wyrzutków społeczeństwa?
- Widzisz, Kołek, co za niesprawiedliwość - dołączył Śledź, ledwo powstrzymując się od chichotu. - A ty, Schiz, nie garb się tak, dobrze ci radzę! Jak będziesz wyglądał, jak ci tak zostanie? Która na ciebie poleci?
- Irenka, Irenka! - ucieszył się Tomeczek, na co Śledź spiorunował go wzrokiem.
- Schiz, leć pozwierzać się Irence! - podchwycił Kołek. - No wiesz. jaki to jesteś samotny, i że Badylek cię nie lubi.
- Idź, idź sobie popłacz, tylko z łaski swojej nie tutaj, bo nie chcę się w błocie utopić. To by mi źle zrobiło na urodę. - westchnął obłudnie Śledź.
Głupie, dziecinne, poniżające widowisko. Kiedy pomyślałem, że jeszcze do niedawna byłem identycznym imbecylem, robiło mi się niedobrze. Czułem do siebie wstręt, tym większy, że nie potrafiłem nawet podejść teraz i zdzielić po pysku każdego z osobna. Nie potrafiłem przezwyciężyć irracjonalnego strachu przed tym, że wszystko się wyda, że wszyscy poznają po mnie, po moim zachowaniu. no, wiadomo, co.
Mogłem tylko i wyłącznie sterczeć jak głupi, a żal mi było Schiza jak cholera.
Och, rozmawialiśmy kiedyś na ten temat, pewnie, ale Schiz uparcie twierdził, że wszystko jest w porządku. Nie chciał się przyznać, że te docinki w jakiś sposób go obchodzą - i też nigdy niczego nie dało się po nim poznać, trzymał fason. Tylko teraz. chował głowę w ramionach, pochylał ją nisko - nie miałem pojęcia, o co znowu poszło, ale Schiz wyglądał jak niedoszły samobójca.
- Odpieprzcie się! - wrzasnął wreszcie i, roztrąciwszy ramieniem Kołkową straż przyboczną, wydostał się ze zbitego kręgu, oddalając się szybkim krokiem.
Patrzyłem na jego malejącą, zgarbioną sylwetkę, aż zniknął za domkiem. Było mi go żal, tak strasznie żal - i wstyd, że kiedyś byłem nastawiony do niego identycznie jak kumple. Gdybym mógł do niego podejść, porozmawiać, pocieszyć jakoś.
Współczucie na odległość w żaden ze znanych mi sposobów nie może pomóc nikomu - i chyba właśnie dlatego zarezerwowane jest dla tchórzy. A ja tchórzem byłem niewątpliwie.
W każdym razie, na pewno w tym momencie.

* * *

- Kto zakosił moje ukochane bokserki w diabełki?!
Ten rozpaczliwy, nabrzmiały grozą okrzyk wzniósł Lucuś, zacisnąwszy palce w szpony i pożądliwym wzrokiem omiótłszy nasze szyje. Wyglądał tak, jakby gotował się do przegryzienia tętnic przynajmniej kilku osobom, jakby niepomny faktu, że nie wszyscy z naszej elitki mieli chwalebny nawyk mycia sobie mniej widocznych części ciała.
Kołek opuścił grzebień i zmierzył młodego zaciekawionym spojrzeniem.
- A co? Nie ma?
- Nie! Ja chcę moje bokserki!
- Ktoś ci ściągnął z tyłka? - zainteresował się Tomeczek.
- .w kudłate diabełki i z Lucyferkiem na przedzie!
- Diabełki ci ukradły? I Lucyferek?
- Bokserki były z diabełkami i Lucyferkiem! - niecierpliwie wytłumaczył Lucuś.
- Może Schiz wziął, on zdaje się lubi takie rzeczy. - zachichotał wdzięcznie Kołek i powrócił do poskramiania fryzury.
Lucuś gromko obwieścił, że leci robić piekło Schizowi. Zaraz po wyjściu młodego Tomeczek z uradowaną miną wyciągnął zza łóżka bokserki noszące wszelkie znamiona przynależności do Lucusia; elitka zaśmiała się i powróciła do dokonywania ablucji, niezbędnych do godnego wyjścia na dyskotekę.
Ja nie. Ja schowałem się w rogu łóżka i zasłoniłem się gazetą. Na zaczepki konsekwentnie nie reagowałem, nawet gdy Kołek oskarżał wszystkich o podebranie mu ukochanego zestawu kosmetyków małego satanisty.
Elitka wybyła i wkrótce w całym domku nie został nikt oprócz mnie. Chyba - bo przecież Schiz nie lubował się w potańcówkach dla uczniaków.
Schiz. no i znów do tego nawracam. Tylko pogratulować.
Prawda była taka, że elitka, wbrew wszystkiemu, co robiliśmy, nie pałała do Schiza szczególną nienawiścią. Tak to bywa, że wszędzie musi się znaleźć miejsce na ofiarę. No i pech chciał, że dla nas ofiarą stał się Schiz - nie bez swojej winy: głupia wyniosłość wielkiego mistrza krzyżackiego, niezbita pewność siebie i ogół zachowań, które miały zwrócić na niego uwagę całej rasy ludzkiej - to wszystko robiło swoje. I wygląd - włosy, których zazdrościła mu połowa szkoły i image osobistości za którą szaleją setki zarówno pokwitających dziewczynek, jak i staruszek po menopauzie.
Kto mógłby znieść taką doskonałość?
Teraz to, co wcześniej raziło mnie u Schiza, jak na ironię stało się tym najbardziej pociągającym.
- Cholera jasna! - rozległ się okrzyk gdzieś blisko, na zewnątrz.
Rzuciłem gazetę i ostrożnie wyjrzałem przez okno. Schiz. Przeklinał siarczyście, siedząc na barierce tyłem do mnie. Zeskoczył z łomotem buciorów po drewnie i, wyraźnie wściekły, wycierał rękę o koszulkę, brudząc ją krwią i mamrocząc inwektywy odnośnie "tych cholernych gwoździ".
Wszyscy wiedzieliśmy o tym wystającym gwoździu, ale nikomu jeszcze do głowy nie przyszło, żeby zużytkować go w celach niezgodnych z przeznaczeniem.
Usunąłem się w cień i zgasiłem światło. Teraz mogłem bezpiecznie obserwować chłopaka, sam pozostając niewidocznym.
Nie mógł sobie poradzić ze skaleczoną ręka. Gdyby tylko powiedział, dałbym mu bandaż, rodzice mnie w to zaopatrzyli, ale. gdyby tylko powiedział.
Nagle do głosu doszła przekora, której dawno już nie miałem okazji u siebie gościć. Nie zastanawiając dłużej, dorwałem plecak, prędko wygrzebałem rzeczony bandaż i odciąłem kawałek. Przeskoczyłem przez parapet.
- Schiz.
Drgnął; odwrócił się gwałtownie, w oczach mając czyste przerażenie. Postąpiłem krok do przodu.
- Zawiąż sobie - powiedziałem, podając kawałek tkaniny.
Wziął jakoś niepewnie, jakby się zastanawiał, czy w ogóle powinno brać się cokolwiek z rąk podłego zdrajcy, jakim niewątpliwie byłem. Pospiesznie i niewprawnie obwiązał rękę i zrobił taki ruch, jakby chciał uciec. Cofnął się i rąbnął placami o ścianę. Popatrzył na mnie szybko, jakoś tak żałośnie, i natychmiast spuścił głowę.
- Idź stąd. - poprosił cicho. - Idź, proszę.
Był zupełnie do siebie niepodobny, jakby chłopak, który kulił się pod ścianą i zwykły, arogancki Schiz byli dwoma różnymi osobami. Albo, do wyboru - jakby jego zwykłe zachowanie stanowiło jedynie maskę.
- Wynoś się! - krzyknął żałośnie, zaciskając bandaż coraz mocniej i mocniej.
Stanowczo ująłem Schiza za nadgarstek, nie dbając o to, czy aby za chwilę chłopak nie przydzwoni mi w szczękę. Umocowałem opatrunek tak, żeby nie zleciał i nie uciskał dość głębokiego przecięcia.
Schiz zerknął na mnie ukradkiem, ale ręki nie wyrwał, żuchwa moja zaś była nadal w tym samym, niezmienionym stanie. W jakiś sposób podniosło mnie to na duchu. Policzyłem do pięciu i postanowiłem zaryzykować. W końcu nie miałem nic do stracenia.
- Wiesz. ja chciałbym ci tylko powiedzieć, że. ja już nie jestem taki jak oni. Jak elitka.
Nie odezwał się.
- I naprawdę - ciągnąłem, speszony - zależy mi na.
- Zamknij się - przerwał Schiz ironicznie. - Na niczym ci nie zależy.
- A ty skąd to możesz wiedzieć?
- Tak się składa, że Kołek raczył mnie poinformować, jak sprawy stoją.
- A, więc wolisz wierzyć jemu, niż mnie? - zdenerwowałem się.
- Drugi raz nie dam się naciąć! - warknął chłopak.
- A może chcesz powiedzieć, że to ty masz mnie dosyć? Skoro tak, to mogłeś tak od razu!
Puściłem go i, wściekły i rozżalony, chciałem już odejść, kiedy coś kazało mi się odwrócić.
Schiz patrzył na mnie, a w oczach błyszczały mu - nie mogłem w to uwierzyć - najprawdziwsze łzy. Zmieszał się, kiedy podszedłem do niego, zatrzymując się w nieprzyzwoicie bliskiej odległości.
Zamrugał. Speszony, szybko otarł oczy i pochylił głowę tak nisko, jakby chciał się ode mnie odgrodzić za pomocą włosów.
- Schiz?
Wzruszył ramionami, chyba odruchowo. Wyciągnąłem rękę i odgarnąłem mu włosy z czoła. A potem poczułem pod palcami gładką skórę jego policzka i wilgotny ślad po łzie. Zagryzłem wargi i momentalnie cofnąłem rękę.
- Przepraszam. - Starałem się nadać mojemu głosowi jak najbardziej oficjalne brzmienie. - Mam nadzieję. to jest. możemy być dalej przy.przyjaciółmi? - spytałem, zacinając się idiotycznie.
Tylko kiwnął głową.
Widząc go takim przypartym do muru, bezradnym - czułem, jak wzbiera we mnie fala niejasnej tęsknoty. Jak można tęsknić za kimś, będąc oddalonym od niego jedynie o kilkanaście centymetrów?
Nie umiałem się już powstrzymać - wyciągnąłem ręce i objąłem go, starając się to robić na wzór starego, dobrego kumpla; żeby tylko wyglądało jak najbardziej naturalnie.
Wiedziałem, że przytulam go zbyt mocno, ale już nie mogłem ani nie chciałem niczego z tym zrobić. Ręka zsunęła mi się wzdłuż jego pleców. Przymknąłem oczy. Włosy Schiza pachniały ogniskiem. Czułem jego ciepły policzek tuż przy szyi. Chłopak był niższy ode mnie i taki drobny; aż chciało się przycisnąć go do siebie i.
Cholera! Natychmiast odskoczyłem jak oparzony. Teraz się zacznie. Zaraz zostanę obrzucony przekleństwami i zwyzywany od ostatnich.
Ale nic się nie zaczęło. A w każdym razie nie to, czego się słusznie spodziewałem i czego spodziewałby się każdy na moim miejscu.
Schiz oczy miał dwa razy większe niż zazwyczaj.
- Ty. - urwał. Zaczął od nowa: - Co, kolejny wspaniały pomysł Kołka? Co wy ze mnie chcecie zrobić?! - to już wykrzyczał pełnym głosem. - Dlaczego?
Postanowiłem udać, że niczego nie rozumiem - bo to, co poczęło się kluć w mojej głowie, było tak nieprawdopodobne.
- Co ja takiego ci robię? - zapytałem.
Nie mógł cały czas patrzeć w ziemię i nie odpowiadać.
- N.nie wiem - szepnął w końcu. Jaskrawy rumieniec zalał mu policzki.
Kciukiem uniosłem mu brodę.
Nie miałem pojęcia, czego dopatrzył się w mojej twarzy, ale po chwili w oczach błysnęły mu złośliwe iskierki.
- Słuchaj, Kapralku, jeżeli natychmiast mnie nie puścisz, to zrobię coś, czego najprawdopodobniej będziesz żałował - zagroził, uśmiechając się dziwnie. - Daję ci trzy sekundy na zostawienie mnie w spokoju, bo inaczej...
- Bo inaczej, co? - Kapralku? Jaki znowu kapralku? Irenka miałaby rację?
- Bo inaczej... no nic, w każdym razie bierzesz na siebie całą odpowiedzialność.
I zanim zdążyłem zareagować w jakikolwiek sposób, zarzucił mi ręce na szyję i pocałował w usta. Tak po prostu.
Chyba bezwiednie zamknąłem oczy i objąłem go; nie pozwoliłem się odsunąć. Nie wiem, nie wiem, który z nas pierwszy rozchylił wargi i pogłębił pocałunek. Czułem smak jego ust, a pod palcami miałem miękki materiał koszulki. Schiz. Był prawdziwy, wciąż był i nie uciekał ode mnie.
W końcu zabrakło mi tchu; odchyliłem się, a Schiz palce wsunął mi we włosy i bawił się kosmykami. Zerknął na mnie jakoś niepewnie. Zaszokowany tym wszystkim, przez chwilę nie mogłem wykrztusić ani słowa. Tylko przycisnąłem chłopaka do siebie, przymknąłem oczy. Serce łomotało i nie chciało się uspokoić.
- Nie trzasnąłeś mnie w pysk. - wymamrotał Schiz w moją koszulkę.
- To samo mógłbym powiedzieć o tobie.
- O mnie, o mnie. co ty możesz wiedzieć - westchnął.
Znikł gdzieś cały strach. Jakby ten jeden gest przekonał mnie ostatecznie.
- Ja wiem - szepnąłem, patrząc Schizowi prosto w oczy i uśmiechając się. - Wiem. Bo ja też cię.