Sweet razorblade 5
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 04 2011 19:33:46
Hejka, to znowu ja :] Przede wszystkim bardzo chciałam podziękować za wszystkie komentarze. Głosom domagającym się rozwoju sytuacji między Jeremim i Marcelem mówię, cierpliwości. Cierpliwość jest cnotą.
Ten odcinek dedykuję...panu Czwartkowemu i oczom jak migdały w cukrze :>

I feel the fire burning in my heart, I see it sparkling in your eyes
The blaze you're feeding more and more

Do licha ciężkiego, niewiele brakowało. Jest gorzej niż ma prawo być. A przecież powinienem się cieszyć: podobam mu się. Jeszcze pamiętam to głodne spojrzenie, tak magnetyczne, zapraszające. Gdyby nie tamten chłopak byłoby gorąco. Dosłownie. Nie mam już siły, zwłaszcza, że doskonale wiem, co pojutrze zobaczę. Pojutrze, bo jutro na pewno tam się nie pojawię. Nie ma mowy, nikt i nic mnie do tego nie zmusi. Za to zaraz w poniedziałek będzie skrzywdzone spojrzenie skopanego szczeniaka a ja już chyba nie będę mógł udawać, że mam go gdzieś. Może i nie myślał wtedy zbyt wiele, ale głupi nie jest, szybko wyciągnie wnioski no i ma mnie na widelcu. Cała nadzieja w tym, że nie będzie dość śmiały, żeby zrobić pierwszy krok, a ja już dopilnuję, żebyśmy nie mieli zbyt wielu okazji sam na sam. Potężny łyk wina. Byle przetrwać te dwa tygodnie a potem, chociaż na chwilę wrócę do dawnego życia, które teraz wydaje mi się takie nierzeczywiste.
Święta tradycyjnie, wielki zlot rodzinny, gdzie wszyscy będą przechwalać się młodszymi pociechami, opowiadać po raz milionowy najbardziej krępujące historyjki z dzieciństwa tych starszych, a ja jak zwykle zrobię furorę wśród nastolatków dając im pieniądze zamiast, jak reszta, kompletnie nietrafione prezenty. Młodsze bachory mnie znienawidzą, bo nie znam się na zabawkach, więc każdemu dam po miśku, a cała reszta jak zwykle w znacznej części nie doceni stylowych prezentów. Za to ta inteligentniejsza, mniejszość będzie zarazem wdzięczna i wściekła, bo sami znowu podzielą się na tych, którzy dadzą mi krawaty i tych, którzy sprezentują wodę kolońską, której ja nigdy nie użyję. Żenada. Ale trzeba przez nią przebrnąć, zwłaszcza, że pomimo całego wrodzonego cynizmu jednak na swój sposób ich kocham, nie koniecznie lubię, zwłaszcza niektórych, ale to przecież nie jest w rodzinie konieczne. Tak naprawdę to sporo mi w życiu pomogli, a samotna Wigilia to byłoby raczej żałosne.
Zniosę ich tym łatwiej, że to niewiele ponad doba. Potem pociąg na Węgry. Najpierw Balaton: dawno tak nie potrzebowałem spokoju, gorących kąpieli i cudownie leczniczej atmosfery jak teraz. Sam Sylwester obowiązkowo w Budapeszcie a potem może jeszcze krótka wizyta w Egerze i Tokaju i powrót do ponurej rzeczywistości. Nie ma lepszego miejsca na podreperowanie nerwów niż Węgry: gorące źródła, cudowne wino, pyszne jedzenie i uroczy ludzie. No i zapas dobrego napitku na ponure polskie wieczory przez wegetację na tym odludziu udało mi się odłożyć całkiem spore fundusze i wszystko, co do grosza, no może prawie co do grosza, zamierzam wydać na asu, najwspanialsze spośród win.
Niestety do świąt zostało jeszcze przerażająco dużo czasu. I jeszcze ta nieszczęsna olimpiada. Pierwszy etap przeszedł bezboleśnie, bo przyniósł mi po prostu właściwie gotową pracę, którą trzeba tylko było leciutko doszlifować i z czystym a spokojnym sumieniem mogłem puścić tekst dalej. Za to teraz, wiem na pewno, że przejdzie, sam, jakiś czas sprawdzałem te cholerstwa, będę musiał przysiąść z nim trochę nad interpretacjami no i gramatyką. Oto jedyna dziedzina, w jakiej mój mały geniusz się rozkłada i to całkowicie. A to stwarza niebezpiecznie wiele sytuacji sam na sam, który raczej wolałbym unikać. Których się boję. Panicznie. Zwłaszcza po tym dzisiejszym.Rany..

Obudziłem się prawie z jękiem i bolesną świadomością tego, co mam dzisiaj do zrobienia, tego wszystkiego, co działo się wczoraj. Żadnego porannego zamroczenia, żadnych nowych odpowiedzi na wszystkie te głupie, dręczące pytania. Zupełnie tak jakbym stracił przytomność na kilka sekund, wyłączył się i włączył na tym samym etapie wewnętrznego mętliku i popaprania. Tomek nadal spał, twarz miał teraz spokojną i rozluźnioną, zupełnie jakby w nocy całe jego cierpienie i smutek wyparowały. Może przeniosły się na mnie? Idiotyczny tekst, wiem to. Siniak na swoim miejscu, intensywny wyeksponowany w pełni, jako, że Tomek śpi na plecach. Jezu, nie mam pojęcia, co bym zrobił, gdyby ojciec, no zakładając, że miałbym go, mnie uderzył. I to tak mocno. Pewnie swoim zwyczajem wściekłbym się i nie odezwał więcej ani słowem.A Toma? Jak on..Czy już kiedyś to się zdarzyło? I dlaczego? Rany, nie mam bladego pojęcia, co mógłbym mu powiedzieć, jak..
- Dzień dobry, co się tak na mnie patrzysz? Uśmiechnął się lekko, wciąż zaspany. Odpowiedziałem mu tylko uśmiechem, nie potrafiłem znaleźć słów, które nie wydawałyby mi się idiotyczne i nic nieznaczące w takiej chwili. Przeciągnął się ziewając potężnie i przecierając oczy. Syknął lekko i najwidoczniej dopiero teraz przypomniało mu się wszystko, bo natychmiast spoważniał.
- Słuchaj, naprawdę strasznie mi głupio, że wczoraj tak ci się wpakowałem - Chciałem, coś powiedzieć, zaprotestować, ale mi nie pozwolił. Zaczekaj. To naprawdę było głupie z mojej strony i bezmyślne i samolubne. To w rzeczywistości wygląda zupełnie inaczej niż myślisz. Po prostu.. Westchnął, ale teraz było w tym już więcej niezadowolenia z samego siebie niż smutku, co wprawiło mnie w stan prawdziwego i słusznego osłupienia. Wygłupiłem się i tyle. Chciałem go ukarać.
Musiał zauważyć wreszcie konsternację i kompletny brak zrozumienia na mojej twarzy, bo zaśmiał się cicho.
- Pewnie należy ci się, jakieś wytłumaczenie, w końcu zdaje się, że popsułem ci wieczór i spokój w domu.
- Nie..
- Przestań. Bardzo ci dziękuję, że przygarnąłeś idiotę. Pewnie nawet się zmartwiłeś, ale zupełnie niepotrzebnie. Zachowałem się jak gówniarz. Widzisz, z moim ojcem to jest strasznie dziwna sprawa, ale.. - Zawahał się, potem zaś wypalił.- Mógłbym najpierw dostać jakieś śniadanie?

Jasne, że mógłby. Nawet przyniosłem je na górę, żeby nie musiał odpowiadać na upierdliwe pytania mojej kochanej mamusi. Herbatka, kanapki i płatki na mleku, czyli przyzwoite śniadanko i to w dodatku prosto do łóżka.
- Zawsze był gwałtowny, wtedy nie wiedziałem, dlaczego ale po tym jak usłyszałem kilka historii o moim dziadku i tak podziwiam go, że nie był o wiele gorszy. Tak czy inaczej matka była jedyną osobą, która potrafiła nad nim jako tako zapanować. Przy niej stawał się o wiele spokojniejszy, potulniał. Za to po jej śmierci wszyscy to przeżyliśmy, ale on..Miałem wrażenie, że zwariował. Wtedy potrafił człowiekowi przyłożyć. Już nie mówię o sobie, ale Wojtkiem, który jest wyższy od niego potrafił rzucić przez cały pokój. Jak workiem kartofli. Wtedy się go bałem i naprawdę myślałem o ucieczce z domu czy czymś takim. Na szczęście powoli się uspokoił, przynajmniej trochę. Nadal się nie znosiliśmy i ogólnie starałem się być w domu jak najrzadziej. A potem zaczął pić. W życiu jeszcze nie słyszałem, żeby alkoholizm pomógł jakiejkolwiek rodzinie, a jednak nam, jakimś cudem się udało. Pił na smutno, potem najczęściej płakał…no i dało się z nim wreszcie porozmawiać. Przynajmniej wtedy był szczery i wyrzucał z siebie wszystko jak leci, czasem nawet więcej niż chcielibyśmy usłyszeć. I tak jakoś wyszło, że w końcu się dogadaliśmy: obiecałem dać mu szansę, nie zwiać tak jak Wojtek czy Anka, tylko zostać. Jeśli będzie próbował.
Westchnął cicho nad herbatą a ja patrzyłem na niego oszołomiony jakbym rozmawiał z człowiekiem, którego nigdy wcześniej nie znałem. Ta łagodna rezygnacja, dziwna mądrość... Gdzie tu miejsce dla roztrzepanego hedonisty, z którym sypiałem tyle czasu? Wyparował? Zawsze uważałem Tomka za do bólu nieskomplikowane stworzenie..No to teraz mam zagwostkę.
- Już dawno nie stracił nad sobą panowania do tego stopnia. Chyba obaj mieliśmy kiepski dzień, no i stało się. A ja jak ostatni gówniarz wybiegłem z domu i postanowiłem, że za nic nie wrócę na noc. Niech się martwi, niech poczuje się winny. Bo wiem, że się martwił, że prawe natychmiast mu przeszło i teraz czuje się paskudnie. Ale musiałem się na nim po szczeniacku odegrać. No nie ważne, w każdym razie jest w porządku i nie musisz się niczym przejmować.
Uśmiechnął się tak po prostu, szczerze i pogodnie, jakby nic się nie stało, jakby nie opowiedział mi właśnie jednej z najbardziej wstrząsających historii rodzinnych, jakie w życiu słyszałem, jakby wszystko było w najlepszym porządku.
Starałem się otrząsnąć, żeby nie wyjść na kompletnego osła, ale jakoś nie bardzo mi to wychodziło. Na szczęście Tomek postanowił mi całą sytuację ułatwić. Skończył jeść, przebrał się i już wychodził, rzucając zwyczajowe "to do zobaczenia w szkole".
Nie mogę, ten świat jest o wiele zbyt zakręcony jak dla mnie. O wiele, wiele, wiele.
No dobra, w każdym razie Tomka mam niejako z głowy, mogę skoncentrować się na użalaniu nad sobą i jęczeniu z tęsknoty za moim przewspaniałym, niedostępnym, zakręconym jak ruski termos polonistą.
Jeremi. Jeremi-dziwne imię. Niespotykane, chociaż w sumie na moje też nie można narzekać. Jest w nim, coś dziwnego. Ma opinię hulaki, tak przynajmniej twierdził ten wielki profesorek, a jednak tutaj zachowuje się jak świętoszek. Żadnych ekscesów, skandalicznych podrywów. A przecież niewiele więcej można robić w tej dziurze. Jak w takim razie spędza wolny czas? Bo nie mówcie mi, że całe dnie poświęca naszym wypocinom i planowaniem naszej edukacji. W sumie prowadzi przecież tylko jedną klasę, co to jest?
Zagadkowa kombinacja ironii, cynizmu, złośliwości, inteligencji i czego jeszcze? Na pewno nie nieśmiałości zasad? Bo przecież, do jasnej cholery omal go nie pocałowałem wczoraj, nie mógł nie zdawać sobie z tego sprawy i jakoś nie spieszyło mu się z odsuwaniem mnie, a może tylko mi się zdawało? Może jednak to nie było aż tak oczywiste? Może po prostu zaskoczyło go tak, że nie zareagował dość szybko? Może, może, może, jest szerokie i głębokie i jest tego tałatajstwa nieskończona wręcz ilość a efekt taki, że nie mam pojęcia, co myśleć o tym wszystkim: sobie, nim, świecie. Nienawidzę nie wiedzieć, na czym stoję, nie cierpię takiego zawieszenia w próżni, które notabene potrwa jeszcze pewnie dość długo, zwłaszcza, że już niedługo święta i nareszcie odpocznę od tej jego deprymującej obecności. Jak ja wytrzymam tyle czasu nawet go nie widząc???


Sharp is the pain leadin' through my heart
Slowly tearing me apart

No i nici z mojego wymarzonego odpoczynku. Zamiast tego po męczących świętach musiałem jechać na pogrzeb. Zmarła jedna z najlepszych, najmądrzejszych osób, jakie znałem. Daria miała raptem 60 lat, wspaniały umysł i charakter no i raka. Cudowna, zasuszona kobietka, jedna z niewielu osób, z którymi byłem jeszcze w stanie prowadzić normalną, inteligentną rozmowę. Do ostatniej chwili pracowała: trochę krytykowała, trochę wykładała, popełniła też kilka esejów. Korespondowaliśmy często, ale nie widziałem jej przynajmniej z pół roku: odkąd podupadła zupełnie na zdrowiu, nie chciała widywać prawie nikogo. Stojąc nad otwartą trumną wiedziałem dobrze, dlaczego. Straciła wszystkie włosy, wychudła też strasznie. Z tą nienaturalnie bladą twarzą wyglądała jak karzełek, wyniszczone chorobą dziecko. Dawno już nie płakałem, nie wiem, czemu poczułem się jak kompletny dzieciak, który zgubił rodziców w tłumie i nie bardzo wie, co z sobą zrobić.
Po pogrzebie czekała mnie jeszcze gorsza przeprawa, z rozkapryszoną córką Darii. Nigdy nie lubiłem tej dziewczyny, często się zastanawiałem jak mając geny i wychowanie przekazane przez tak wspaniałą osobę, można być tak ograniczonym, przyziemnym stworzeniem. Ostatnia rzecz, na jaką miałem teraz ochotę to rozmowa z tą paskudą, niestety szanowna zmarła nie pozostawiła mi w tej kwestii zbyt dużego wyboru. Już dawno temu obiecałem Darii, że zredaguję jej pamiętniki, które jak staroświecka przyzwoitość nakazywała, postanowiła opublikować dopiero po swojej śmierci. Jeszcze nie widziałem ich, donosiła tylko, że będę miał z tym sporo roboty, bo zostawiła po sobie cały stos zeszytów. Na szczęście czytanie czegokolwiek, co ona napisała powinno stanowić czystą przyjemność. Problem polegał jedynie na wydobyciu materiału z łap słodkiej córeczki, śmiertelnie obrażonej faktem, że to nie jej matka powierzyła swoje teksty.
W każdym razie wyjechałem stamtąd z wielką paczką zeszytów i bez widoków na odwiedzenie Węgier. Z bólem pogodziłem się z kolejnym Sylwestrem w Warszawie.
Miasto nie zmieniło się wiele odkąd je opuściłem: tak samo brzydkie i urocze zarazem. Muszę przyznać, że stęskniłem się za nim, za dobrymi księgarniami, znajomymi miejscami i całym tym pośpiechem dużego miasta. Ucieszyłem się odwiedzając stare kąty i własne mieszkanie, natomiast zupełnie nie spodobał mi się plan na wieczór. Nie mając jednak zbyt wielkiego wyboru wybrałem się, do jakiego klimatycznego hotelu, którego nazwa natychmiast wyparowała mi z pamięci, a gdzie odbywał się coroczny spęd całego półświatka literacko-intelektualnego.
W wisielczym humorze kręciłem się po sali, wymieniając powitania i frazesy. Marek omal nie zmiażdżył mnie w uścisku i przestawił jakiejś niewinnie wyglądającej blondyneczce, prawie na pewno jego studentce. Kilka innych sępów próbowało mnie obsiadać, w tym rozhisteryzowany rudzielec, którego nawet nie pamiętałem, a który usilnie dowodził, że mnie kocha i beze mnie żyć nie może. Poza tym te same stare romanse, te same stare złośliwości, zadawnione, utajone urazy, zazdrość albo pogarda, uzależnione od ilości publikacji i zaliczonych łóżek. Niedobrze się robi. Już miałem uciekać albo topić się w kiblu, gdy namierzyłem mahoniowy profil, smętnie zwisający przy barze.
-, Co słychać?
- Cześć Jerr - Leo uśmiechnął się, trochę z przymusem, trochę szczerze. No tak, skoro siedzi tutaj, znaczy się, że Wiktorek po raz kolejny rzucił go, dla jakiegoś bogatego albo zwyczajnie bardziej reprezentatywnego bubka. Wolałem nie liczyć, który to już raz.
Zamówiłem drinka.
-, Co tam słychać u Arona, masz od niego, jakieś wiadomości?
- Tak. Układa im się nieźle. Kuba nawet miał zamiar iść na studia, ale znalazł jakąś fajną robotę i zrezygnował. Braciszek rwie włosy z głowy, ale przesadza jak zwykle.
- Raczej nie zamierzają wracać?
- Nie sądzę.- Aron-przyrodni brat Leo wyjechał już chyba ze dwa lata temu do Anglii, wykłada na uniwerku londyńskim.
- Szkoda, byłoby może, co robić. Wiesz, że gdybym cię nie zauważył, chyba bym stąd zwiał oglądać galę w telewizji?
- Przesadzasz.
- Bynajmniej. Nikogo nowego, nikogo ciekawego, cholera nikogo, kogo bym lubił nawet.
- Cieszę się, więc, że uratowałem, komuś wieczór. Uśmiechnął się ironicznie, pociągając ze szklanki. Pił czystą whisky, ale głowę miał twardą mógł sobie na to pozwolić. A Jack Danniels to najlepszy trunek do picia na smutno.
Gadało nam się naprawdę nieźle, nigdy wcześniej nie przyjaźniłem się jakoś bliżej z Leo- ot znaliśmy się i nawet lubiliśmy. Zakręcony człowiek, trzeba mu to przyznać. Aron przywiózł go gdzieś z RPA jeszcze jak byli dziećmi no i wychowali się razem. W życiu nie widziałem tak różnych od siebie a jednak pasujących na braci ludzi. Wysoki, barczysty Murzyn z dredami na głowie, szczery, czasem wybuchowy, pracował jako ochroniarz, chociaż bez problemu mógłby znaleźć inną robotę. Aron - zimny i ironiczny, trochę zgorzkniały intelektualista. A jednak dogadywali się świetnie. Musiało mu być ciężko, od kiedy został sam w tym parszywym mieście, ale nie zanudzał mnie bynajmniej swoimi żalami, potrafił być naprawdę dowcipny i sympatyczny. No i tak jakoś wyszło, dokładnie nie pamiętam, że rano ocknąłem się z monstrualnym kacem, w mieszkaniu Leo, w jego łóżku, no i oczywiście obok właściciela. Poranek, czy też raczej przedpołudnie było naprawdę śliczne, bez jednej chmurki na lodowatym niebie, światło boleśnie znęcało się nad moimi oczami, kiedy wywindowałem się do pionu i pognałem do łazienki. Na szczęście mieszkał w kawalerce, nie mogłem się, więc zgubić. Kiedy wróciłem do pokoju, już troszkę bardziej żywy, Leo nie spał. Wyglądał chyba jeszcze gorzej ode mnie. Jego mahoniowa skóra przybrała kolor popiołu.
- No to mieliśmy sylwestra. Jęknął, unosząc dłoń do czoła.
Nie miałem siły odpowiadać, przysiadłem tylko na brzegu łóżka, starając się wyglądać, choć trochę lepiej niż się czułem.
- Akaseltzer jest w szafce nad zlewem, możesz zrobić też dla mnie. Rzucił podnosząc się ciężko i zaczął niemrawe poszukiwania porozrzucanych po całym pokoju ubrań. Sam nie miałem tyle przyzwoitości. Białe tabletki przyjemnie musowały w dwóch szklankach, kiedy zjawił się w szortach i czarnej koszulce, nadal wyglądając jak siedem nieszczęść.
Wypił zawartość szklanki jednym haustem, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie, po czym opadł na krzesło i tak już został, całkowicie obojętny na otoczenie. Tradycyjna niemoc i permanentny tumiwisizm noworocznego poranka…jak to wszystko ma się do dumnych i kategorycznych postanowień czynionych powszechnie z tej właśnie okazji? Osobiście nie mam pojęcia, gdyż programowo ignoruję tę kretyńską tradycję.
Gdy trochę doszliśmy do siebie, wykąpaliśmy się i nareszcie poczuliśmy, jak choć odrobinę cywilizowani ludzie, dopadł nas też głód. Wiadomo: na kaca nie ma to jak zimne, gazowane świństwa plus plastikowe kurczaki w ostrej panierce. Jedliśmy w milczeniu, wpatrując się w bezchmurne, paskudnie i szyderczo pogodne niebo za przybrudzonymi szybami.
What if you're an angel fallen from grace?

- Mam dziwne i podstępne wrażenie, że wczoraj nagadałem potwornych głupot. Zacząłem wreszcie, nie mogąc dłużej znieść tej ciszy. Leo uśmiechnął się lekko, o dziwo wcale nie ironicznie.
- Nie większych niż ja, więc nie masz się, czym przejmować. Ale będziesz musiał, coś z tym zrobić.
- Tjaaa, tylko, co niby mam zrobić, skoro sam nie wiem, czego tak naprawdę chcę.
- Jak to, czego? Jego.
- Gdyby to było takie proste..
- To jest proste, a że masz opory? Moim zdaniem po wczorajszym wieczorze powinieneś doskonale wiedzieć dlaczego.
Popatrzyłem na niego, jak na stworzenie troszkę niespełna rozumu, tak jakby smutek i alkohol zmąciły nieco jego przytomność. Co ma wczorajszy wieczór do Marcela??
- Powiedz, jak twoim zdaniem ON go spędził?
- No, pewnie ze znajomymi i tym całym..
- Właśnie. A ty?
Nadal nie rozumiałem, dokąd zmierza.
- No ty chyba wiesz najlepiej.
Westchnął jakby miał do czynienia z ciężkim przypadkiem skretynienia albo starczej demencji.
- A ty byłeś na imprezie gdzie na palcach jednej ręki można by policzyć ludzi, z którymi się NIE przespałeś. A i z tego szacownego grona właśnie jedna ubyła.
- Tak to już bywa.
- Jerr, czy ty przypadkiem nie boisz się, że on stanie się dokładnie taki sam jak my? Że zaczniesz zabierać go ze sobą na takie imprezy i chłopak dołączy po prostu do długiego sznureczka "tych, z którymi kiedyś sypiałem"? Albo, że sam nie wytrzymasz, nie będziesz mu wierny, bo nie będzie ci się chciało, albo, ktoś cię wyciągnie z jakiejś okazji na picie w starym składzie a ty zwyczajnie postąpisz tak, jak kiedyś?
Milczałem, starając się przetrawić to, co Leo właśnie powiedział. Na początku wydawało mi się całkowicie absurdalne, jednak im dłużej myślałem i im dłużej on mówił, tym większego sensu to wszystko nabierało.
- Jak myślisz, czemu Aron tak nagle zniknął kompletnie z życia towarzyskiego, czemu ani razu nie spotkałeś Kuby? Dokładnie tego chciał uniknąć.
Pokiwałem tylko głową, wciąż nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Po raz kolejny Leo zadziwił mnie swoją przenikliwością: niesamowity człowiek. I po raz kolejny stwierdziłem, że Wiktor, mimo całego sprytu i nosa do interesów jest kompletnym idiotą odrzucając go.
- Może, gdybyśmy my, z Wikim, nie obracali się w kółko w tym samym towarzystwie, nam też, choć trochę lepiej by się układało? Może wtedy ani on ani ja nie mielibyśmy tylu okazji do "odreagowywania" i potrafilibyśmy zbudować wreszcie coś trwałego?
Zamilkł wreszcie, wpatrzony za okno. Współczułem mu i byłem jednocześnie wdzięczny. Gdybym tylko mógł cokolwiek dla niego zrobić, przemówić temu gnojkowi do rozsądku..Jednak nic z tego, nie ma tak prostych rozwiązań.
- Jedź już i posłuchaj mnie: nie marnuj szansy, która może się nie powtórzyć. A, jedno tylko pytanie, tak przy okazji: co wy widzicie w tych dzieciakach prosto po szkole??

Wracałem pociągiem do mojej zapadłej dziury: szaro-biały krajobraz przesuwał się za oknem a ja czułem się jeszcze lekko skacowany a już przygnieciony wątpliwościami i ewentualnymi konsekwencjami, czegokolwiek bym nie zrobił. W tym, co powiedział Leo było na pewno sporo racji, jednak czy dość? A jeśli nawet, to czy to rozwiązywało cokolwiek? Cokolwiek usprawiedliwiało? Z westchnieniem wyciągnąłem z walizki losowy zeszyt z pamiętników Darii i zacząłem kartkować. Przesuwałem niewidzącym wzrokiem po stronicach, gdy w moim umyśle falowała szarawa pustka. Zatrzymałem się na stronie gdzie wyłowiłem swoje imię. Z wysiłkiem skupiłem wzrok.
Jeremi..Jeremi przypomina mi motyla albo korek na rzece: unosi się z prądem, zawsze na powierzchni. Człowiek, który żyje bez poczucia odpowiedzialności za cokolwiek. Byłoby to przeurocze, gdyby nie było tak dziecinne.
Fantastycznie. Po prostu ekstra. Doskonale wiedzieć, że nawet ona uważała mnie za przerośniętego, nieodpowiedzialnego dzieciaka. A właściwie powinienem powiedzieć, chociaż ona. I zapewne miała rację. Uciekam przed wszystkim, co w moim życiu mogłoby być duże czy znaczące. Boję się, że nie sprostam wyzwaniu i że mnie to przygniecie. Fantastyczna postawa pod warunkiem, że chce się przejść przez życie nie zostawiając po sobie śladu. Nie taka zła, biorąc pod uwagę, że ten, kto nie krzywdzi innych już może czuć powód do dumy. Tylko czy aby na pewno ja nikogo swoim życiem i samym swoim istnieniem nie krzywdzę? Oczywiście pomijając takie przykłady jak niewydarzona córeczka kochanej Darii?
Szaro biały krajobraz powoli ustępował miejsca szaro-buremu. Robiło się coraz słoneczniej i cieplej a każdy kilometr przybliżał mnie do tej dziury i wszystkich tarapatów, które w niej czekały.
Heroicznym wysiłkiem zmusiłem się by jeszcze raz rozważyć to, co powiedział Leo. Zapewne spora część moich obaw związanych z Marcelem miała, coś wspólnego z moją nazwijmy to przeszłością, tylko czy to, aby wszystko? I czy moje związanie się z nim bądź nie, miałoby jakikolwiek wpływ na jego "prowadzenie się"? Przecież nie mógłbym mu niczego zabronić, przed niczym przestrzec, do niczego zniechęcić. Zbyt dobrze sam pamiętam, jaki byłem w tym wieku, kiedy chciało się człowiekowi wszystkiego spróbować, wszystkiego dotknąć. Każda informacja z drugiej ręki była niewystarczająca, wątpliwa, wymagała sprawdzenia na własną rękę. Zakazy po to by je łamać i takie tam. Wspomnienia, niechciane i tak często wypychane ze świadomości, opadły mnie jak stado ciem albo komarów, niby niegroźne, ale potwornie męczące. Zwłaszcza jedno tym razem nie dało się przegnać wróciło w momencie słabości, wybiło się na pierwszy plan, wciąż żywe w najdrobniejszych szczegółach... Święta Bożego Narodzenia, jak zwykle spędzałem z Rodzinką. Ogromny dom tętnił życiem, gdy przewalały się po nim stada kuzynów, siostrzenic, cioć, stryjków, innych pociotków i dziesiątych wód po kisielu. Był też ten chłopak, już nie pamiętam nawet jak miał na imię, co tylko dowodzi tego jak nisko się wtedy stoczyłem. W każdym razie bardzo-bardzo-daleki-cioteczny-kuzyn-od strony-pradziadka przyjechał na święta zaprezentować wszem i wobec swoją narzeczoną. Uroczą, drobną blondyneczkę, którą wszyscy byli absolutnie zachwyceni. Nazywała się jakoś na B, jakoś tak ciekawie, Berecika, Bianka- nie pamiętam. W każdym razie po rytualnej wymianie prezentów i życzeń, odśpiewaniu kolęd i tradycyjnym, polskim obżarstwie przyszedł czas by położyć zmordowane dzieciaki do łóżek, a cała reszta familii udawała się na pasterkę. Zostałem tylko ja: mój zdeklarowany agnostycyzm dopuszczał wprawdzie tak nieszkodliwe praktyki jak dzielenie się opłatkiem, jednak spacer na mrozie i godzinna msza o północy, to poświęcenie, którego trudno było ode mnie wymagać. Tymczasem B-cośtam stwierdziła, że bardzo boli ją głowa, a jej narzeczony uznał, że w takim razie on też zostanie, zaopiekuje się nią i dopilnuje by przypadkiem nie okazało się to przeziębieniem czy, nie daj boże, grypą. Przywitałem te tłumaczenia uśmieszkiem, gdyż przeczuwałem jak tak naprawdę miała wyglądać ta opieka. A przynajmniej tak mi się wydawało. Właśnie czytałem sobie spokojnie w moim pokoju, gdy usłyszałem pukanie do drzwi. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu na progu stał daleki kuzynek i sprawiał wrażenie niezwykle zakłopotanego. Jednak prawdziwy szok wywołała jego prośba. Wydukana z najwyższym zakłopotaniem, bardzo nieśmiała cholera, miał powód żeby czuć się niepewnie. Gdyby się okazało, że nie dorastam do kiepskiej reputacji, jaką cieszyłem się wśród mojej szanownej Familii, chłopak miałby pewnie nie lada kłopot, a przynajmniej niezły stres. A oto, co tamtego wieczora przywiodło owe zbłąkanie dziecię do mojej sypialni. Parka wieczoru była zaręczona już od kilku miesięcy i w tym czasie żywiołowa dziewczyna zdążyła się już znudzić ich nieco monotonnym pożyciem. A że miała pewną fantazję, postanowiła namówić chłopaka do jej zrealizowania. Biedak nie miał innego wyjścia niż się zgodzić, był zakochany po uszy i pewnie nie umiał odmówić, potrzebowali jednak jeszcze jednej osoby. I tu zaczęły się problemy, gdyż żadne z nich nie miało znajomych, do których mogłoby się zwrócić w takiej sprawie. Zapewne oboje czuliby się zbyt skrępowani. Postanowili, zatem skorzystać z okazji i namówić kogoś, kto i tak cieszył się nie najlepszą opinią: znaczy się mnie. Właściwie sam trójkącik to żadne wielkie halo, zresztą i tak się w końcu rozeszli, nawet fakt, że byliśmy jakoś tam spokrewnieni nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia. Ale fakt, że byłem jedyną osobą, której odważyli się złożyć taką propozycję wiele mówił o tym, co ludzie, wcale nie tylko rodzina, sobie o mnie myślą.
Może ja nie chcę stracić opinii porządnie prowadzącego się człowieka, jaką tu zyskałem? Bardzo to wątpliwy zaszczyt, a jednak jakaś tam odmiana.
A może ja po prostu nie byłem jego wart? Może zwyczajnie czułem, że jednak to, co robiłem, jak żyłem wcale nie było w porządku i że nie mam teraz prawa do kogoś takiego jak on? Nie chodzi tu o fakt bycia prawiczkiem, dał dowody na to, że wcale nim nie jest. Ale jednak istniała gigantyczna przepaść między młodzieńczym romansikiem, nawet, jeśli nie było w nim zbyt wiele miłości, a tym co ja robiłem.