Przyjaciel wesołego diabła
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 04 2011 13:30:47
Zastanawiam się, czy coś zmieniłoby się, gdybym raz po przebudzeniu nie spojrzał w okno i nie zdziwił intensywną zielenią tutejszej trawy.
Nie mniej, gdy rano otworzyłem oczy, od razu skierowałem wzrok na szybę, za którą porośnięte trawą pagórki były niewyobrażalnie zielone. Irlandia niewątpliwie jest piękna. Nawet dla kogoś, kto na co dzień zwykł oglądać uroki Annwvyn.
Otworzyłem okno i chciwie wciągałem poranne powietrze, pachnące jeszcze maciejką i tymiankiem. Chłód orzeźwił mnie na tyle, że poczułem się na siłach zacząć kolejny dzień.
A ten akurat miał być wyjątkowy.
Ubrałem się starannie, w swoje najlepsze rzeczy, szyję ozdobiłem naszyjnikiem z szafirów i białego złota. Przygładziłem złociste włosy, które nawet po intensywnym czesaniu zachowały przedziwny nieład. Zadowolony z efektu, uśmiechnąłem się do swojego odbicia w lustrze.
To, że po ucieczce z domu wylądowałem akurat tutaj było, rzecz jasna dziełem przypadku. Z równym powodzeniem mógłbym znaleźć się w chłopskiej chacie, co tu, w Caer Llyr. Po prostu miałem szczęście. Granica między światem ludzi a Annwvyn jest dość płynna i łatwo ją przekroczyć... przynajmniej w jedną stronę, toteż zawsze trafiało do nas sporo śmiertelników, zwabionych opowieściami o cudownym Fäerie, Krainie Wróżek. Problem zaczynał się, gdy ktoś chciał Annwvyn opuścić. Przekroczenie tej strony bariery nie było ani łatwe, ani bezpieczne. A liczni mieszkańcy Annwvyn, tak radzi gościom odznaczali się sporą niechęcią do ich żegnania. Mnie jednak udało się przejść bez większych kłopotów - miałem zresztą wprawę.
Gdy trzy lata temu znaleziono mnie śpiącego w stajni, wśród źrebaków, mieszkańcy tego uroczego zakątka Irlandii uznali mnie - o ironio - za bóstwo. Tutejszy Dux Bellorum i pan na Caer Llyr zajął się mną jak synem, mieszkałem w luksusie i miałem niemal wszystko.
Niemal.


Dzień mijał przyjemnie i spokojnie. Śniadanie. Polowanie z przybranym ojcem. Obiad. Przechadzka nad morze i kąpiel w towarzystwie przyjaciół. Wieczerza. I wreszcie, wreszcie samotny spacer na wydmy.
Był tam.
Jechał plażą, wzdłuż brzegu morza na swym upiornym koniu. Sam. Bez swej dziwacznej świty złożonej z upiorów z Tylwyth Teg i Ellylon. A za nim, na przekór jego imieniu, ciągnęła Ciemność. Coś, co przywodziło na myśl łunę pożaru i krzyk konających ludzi.
Dziwnie było znów go zobaczyć.
Zauważył mnie, spiął konia zmuszając go do tanecznego obrotu. Ruszył w moją stronę. W blasku zachodzącego słońca, jego oczy były pełne płynnego złota.
Poczułem skurcz w podbrzuszu.
Dziwnie było znów poczuć ten skurcz.
Przemknęło mi przez myśl, że nie wiem, co mu powiedzieć. Było to ewidentnym absurdem, gdyż, naturalnie, świetnie zdawałem sobie sprawę, co powiem.
- Długo się nie widzieliśmy, Avallac'h - posłałem mu promienny uśmiech.
- Długo - kiwnął głową i spojrzał na mnie uważnie - ale niewiele się zmieniłeś. Mały
diabeł z ciebie.
- Najwyżej pół - zażartowałem.
Nie uśmiechnął się. Jego koń grzebał kopytem w piachu, potrząsał łbem, dzwonił kółkami munsztuka. Wyraźnie się niecierpliwił. Gwynn wyciągnął do mnie rękę.
- Chodź, Pryderi.
Dziwnie było znów słyszeć to imię.
Dziwnie było znów słyszeć to imię w jego ustach.
Chwyciłem jego dłoń, pozwoliłem wciągnąć się na siodło. Nie mogłem przy tym powstrzymać leciutkiego uśmiechu. Za każdym razem, gdy Gwynn z jakiegoś powodu przebywał w warowni mego ojca, Pwylla, zabierał mnie na przejażdżkę.
On chyba też niewiele się zmienił.
Już dawno przestałem krępować się jego bliskością, więc z zadowoleniem oparłem plecy o jego pierś, niecierpliwym ruchem nakłoniłem do otoczenia mnie w talii ramieniem. Milczeliśmy oboje.
- Pryderi - Gwynn zdecydował się pierwszy. - Czy wiesz, ze po twoim zniknięciu, twoją matkę oskarżono o zamordowanie ciebie?
- Wiem.
- I że twój ojciec każe jej czuwać w bramie przez którą prowadzi wejście do twierdzy i opowiadać wszystkim o swej zbrodni?
- Wiem.
- Jest niewinna.
Miałem wielką ochotę powiedzieć 'wiem', ale nie powiedziałem. Zamiast tego przytuliłem się bardziej do Gwynna.
- Przecież wrócę - mruknąłem uspakajająco.
- Za cztery lata.
- Tak. Za cztery.
Gwynn na chwilę dał za wygraną. Wyraźnie próbował się uspokoić i zebrać myśli. Końskie kopyta zapadały się w piasku, suchym pod warstewką wilgoci.
- Pryderi. Bądź trochę bardziej odpowiedzialny. Jesteś synem Pwylla, księciem i jedynym dziedzicem Annwvyn. Nie możesz znikać tak po prostu.
- Doprawdy? - odwróciłem się ku niemu, unosząc wysoko brwi i udając zdziwienie.
- Czy ty w ogóle pomyślałeś, co czują teraz twoi rodzice, głupi smarkaczu? - warknął, wyraźnie już zdenerwowany.
- Wyobraź sobie, że tak. Ale nie wpływa to na moją decyzję, Avallac'hu.
- Dlaczego mnie tak nazywasz ?- zirytował się.
- Bo twoje imię do ciebie nie pasuje**.
- Za to twoje do ciebie, jak najbardziej*** - mruknął, popędzając konia.
Słońce już jakiś czas temu schroniło się za horyzontem. Gwynn zawrócił wierzchowca w kierunku wydm i u ich podnóża zsadził mnie z siodła.
- Gwri ! - nocne już powietrze przecięło wołanie - Gwri ! Gdzie jesteś?!
Odruchowo odwróciłem głowę w kierunku z którego dochodził głos. Gdy znów spojrzałem na Gwynna, uśmiechał się.
- Gwri - powtórzył, wyciągnął rękę i leciutko pociągnął mnie za opadający na ramię kosmyk włosów. - W rzeczy samej. Złotowłosy. Ładnie cię tu nazywają. Całkiem trafnie.
- Podobam ci się ? - przekrzywiłem głowę, spoglądając na niego z rozbawieniem.
Uśmiech zniknął z jego twarzy jak starty ścierką. Popełniłem błąd.
- Nie zachowuj się jak dziwka. Myślisz, że jak będziesz się wdzięczyć, to nie rozpowiem w Annwvyn, gdzie jesteś?
- I tak nie rozpowiesz - powiedziałem, nim zdążyłem ugryźć się w język. - A teraz czekasz na to, że w ramach wdzięczności rozłożę przed tobą nogi.
Zbladł odrobinkę, zacisnął zęby. Uniósł prawą dłoń, odruchowo pewnie, ale i tak przez moment wydawało mi się, że mnie uderzy.
Nie uderzył, oczywiście.
- Idź - powiedział. - Wołają cię.
- A... Avallac'h... - spuściłem głowę, zawstydzony swoją śmiałością - Wybacz mi. Nie wiem, co mnie opętało. Nie chciałem ... Zapomnij, jeśli możesz...
- Mogę - musnął wskazującym palcem mój policzek. - A teraz już zmykaj.



Chłodny wiatr niósł zapach zaczynającej się już osadzać rosy. Mierzwił włosy i tarmosił miotłami traw. Legion gwiazd nade mną zalewał krajobraz mlecznym blaskiem. Stoki pogrążonych w mroku wzgórz opadały z jednej strony łagodnie ku morzu, z drugiej ostatnie światła Caer Llyr rzucały na łąki rozmigotane cienie.
Na rozległych równinach Irlandii natura uśmiechała się do człowieka. Gościnność żyznych gleb, przytulnych stoków, ciepłych lat i łagodnych zim czyniło z niej krainę mlekiem i miodem płynącą. Nic dziwnego, że uważało się ją za ojczyznę całej magii świata.
Tak było teraz. Ale wiedziałem, że idą złe czasy. Zwiastowały to szybkie odloty ptaków jesienią, chowanie się zwierząt w matecznikach, zawodzenie beanshee po zmroku, śmiechy pooków i leprekaunów. Zwiastowało to pojawienie się Gwynna.
Wiedziałem, że wieki walk o władzę zmienią tę krainę w pustkowie pełne moczarów i ruin.
Leżałem w wysokiej trawie i patrzyłem w gwiazdy. Tutaj nawet konstelacje były inne. Nie widziałem znajomego Pawia, Kielicha, Dwóch Mieczy. Za to mrugała do mnie Wielka Niedźwiedzica, zawieszona, zdawać by się mogło, tuż nad moją głową.
Oczywiście to, że niespodziewanie wyszedł z mroku, nie mogło być dla mnie zaskoczeniem. Mimo to drgnąłem, instynktownie wciągając głowę w ramiona.
Gwynn usiadł obok mnie. Blisko. W nocnym powietrzu czułem jego ziołowy zapach - tymianek, ruta, rozmaryn. Pachniał tak, odkąd pamiętam. Odkąd pierwszy raz, jako dziecko, ujrzałem go w Annwvyn.
Zadrżałem. Nie było mi zimno, gest był obliczony na to, by Gwynn mnie do siebie przytulił.
- Zmarzłeś? - spytał i nie czekając na odpowiedź, przysunął się i objął mnie ramieniem.
Stłumiłem w sobie chęć, by zamruczeć z zadowolenia.
Milczeliśmy oboje. Ciszę przerywało tylko pokrzykiwanie nocnych ptaków i cykanie świerszczy. Czułem oddech Gwynna łaskoczący mnie w szyję. Zapach tymianku, ruty i rozmarynu oszałamiał. Nie miał on w sobie nic z afrodyzjaku, więc tym dziwniejszy wydał mi się fakt, że na mnie akurat działał.
Poruszyłem się lekko, niby niechcący trącając go barkiem.
Zmuszając do reakcji.
Gwynn ocknął się z zadumy. Jago dłoń, spoczywająca dotychczas na moim ramieniu, powędrowała w górę, musnęła policzek i wargi. Wziął mnie pod brodę, delikatnie obrócił moją twarz ku swojej. Przyjrzał mi się ze zdziwieniem, jakby zobaczył mnie po raz pierwszy. Jego oczy, czarne, bezdenne, dziwacznie błyszczące, odbijały gwiazdy.
Chciałem spuścić wzrok, ale jakoś nie mogłem.
Nasze wargi zetknęły się, a ja poczułem, że spadam w przepaść.
Pachniał tymianek, rozmaryn. Pachniała ruta.
Po chwili usta Gwynna oderwały się od moich. Westchnąłem. Otworzyłem oczy. Świat wrócił na swoje miejsce.
- Zawsze jest tak samo - wyszeptałem, bardziej do siebie niż Gwynna.
On odsunął się trochę, puścił mnie.
- Przepraszam - powiedział. - Jeśli nie chcesz... Nie myślałem, że sprawiam ci przykrość...
Zrobił gest, jakby chciał wstać.
- Nie! - przerażony, powstrzymałem go krzykiem, ale zaraz uspokoiłem się, odkaszlnąłem - Nie, proszę. Zostań. Pewne rzeczy, które przychodzi mi robić, lubię bardziej, inne mniej. Zostań ze mną.
Dotknąłem jego piersi, w nadziei, że zrozumie.
A on zrozumiał.
Rozbieraliśmy się nawzajem szybko, niecierpliwie, jakby obawiając się, że coś, czego oboje poszukujemy, może nam uciec. Gwynn całował moje włosy, powieki, policzki. Potem delikatnie odnalazł ustami moje wargi.
Opadliśmy na trawę. Przytuliłem twarz do jego rozpalonego ciała, a on koniuszkiem języka dotknął mojego podbrzusza i powędrował wyżej, muskając wargami pierś, ramiona i szyję. Przygryzłem wargi, czując narastający żar. Gwynn dotknął mojego uda, wsunął kolano między moje nogi, które posłusznie rozłożyłem. Przy każdym, najmniejszym ruchu napinał lekko muskuły tak, że mogłem wyczuć każdy detal jego ciała. Zaczynałem tracić nad sobą kontrolę. Wargi Gwynna błądziły po mojej twarzy, dłonie przesunęły się wzdłuż moich mokrych boków i spoczęły na biodrach. Słyszałem jego przyspieszony oddech. A potem był krótki, ostry, pozbawiający tchu ból. Krzyknąłem przez zaciśnięte zęby.
A potem zalała mnie fala rozkoszy.
Pierwszym, co poczułem, gdy zaczęły wracać mi zmysły, był zapach Gwynna, wiercący w nosie - tymianek, ruta, rozmaryn. Słyszałem bicie jego serca i jego nierówny oddech. Wracaliśmy do siebie długo, spleceni w uścisku. Wiatr omiatał nasze ciała, splatał włosy. Pewnie leżącemu tu człowiekowi byłoby zimno.
Ale my nie byliśmy ludźmi.


- Wróć do domu, Pryderi - powiedział w końcu Gwynn, przerywając ciszę.
- Cztery lata... - wymruczałem sennie, nie trudząc się podnoszeniem głowy z jego ramienia.
- Nie. Wróć teraz.
Zamilkłem na chwilę, oblizałem suche wargi, spojrzałem na swój bark, na którym jeszcze niedawno spoczywały usta Gwynna.
- Wiesz, że nie mogę. Musi minąć siedem lat.
- Nie bądź dzieckiem, Pryderi. Twoje zniknięcie spowodowało w Annwvyn spore zamieszanie.
- Jestem dzieckiem - odmruknąłem. - A poza tym errare humanum est...
- Ty nie jesteś człowiekiem, dziedzicu Annwvyn - Gwynn zaśmiał się cicho.
- Mój ojciec jest, więc ja też... w połowie.
- Człowieczeństwo, książę, nie jest kwestią urodzenia, to zbiór pewnych cech. Owszem, twój ojciec jest człowiekiem. Ale ty nie masz w sobie niczego ludzkiego, Pryderi.
Znałem te słowa, ale mimo to ból serca niemal rozsadził mi pierś, gdy w jego głosie usłyszałem smutek i zawód. Pojedyncza łza spłynęła mi po policzku i spadła w koniczynę.
- Nie umiem nic zmienić, Avallac'h - poskarżyłem się płaczliwie. - Wszystko zawsze dzieje się tak samo. Powtarzam te same gesty, ruchy, słowa...i czekam.
Gwynn próbował mnie uspokoić, gładził po policzku i kołysał leciutko w ramionach, ale ja już zdecydowałem się powiedzieć wszystko.
- Tam, w Caer Sidi, zawsze czekam na ciebie. Na to, że mi pomożesz. Nawet wtedy, gdy Gwydion unosi dłoń do ostatniego ciosu... mam ciągle nadzieję, że go powstrzymasz, ze mnie zasłonisz, że ... - zaszlochałem, próbując ukryć twarz w jego ramieniu. - Ale ty nigdy tego nie robisz.
- Cicho, Pryderi. Zaśnij - głos Gwynna uśmierzał ból, hipnotyzował. - Nie myśl już.
Legiony gwiazd nad nami mrugały wciąż porozumiewawczo do księżyca. Wiatr nadal ciągnął przez pagórki ku plaży, zawodząc cichutko. Noc w dalszym ciągu otulała nasze ciała.
Pachniało tymiankiem, rozmarynem i rutą.
Uspokoiłem się powoli. Nie miałem dużo czasu, czułem jak nadciąga sen. Chciałem zapamiętać każdy szczegół Gwynna, takiego jak teraz. Spokojnego, nagiego, wpatrzonego w gwiazdy. Mojego. Chciałem utrwalić w sobie jego zapach, dotyk dłoni i warg. Wiedziałem, że rano obudzę się sam. Niebo będzie oblepione stalowoszarymi chmurami, a mgła od morza sklei mi włosy. Wiedziałem, że będzie zimno i że odchodząc, Gwynn otuli mnie swoim płaszczem w ostatnim, pożegnalnym geście czułości.


Gdy się obudziłem, byłem sam. Niebo oblepiały ciężkie, stalowoszary chmury. Od wydm, w głąb wybrzeża ciągnęła mętna para, osiadała na burych wiechciach traw, wsiąkała w ubranie, sklejała mi włosy.
Było zimno.
Zwinąłem się w kłębek, szczelniej otuliłem płaszczem Gwynna. Z szarej, nieco już wytartej materii wydzielało się tajemnicze ciepło. Jakby szorstka dłoń Gwynna gładziła po policzku. Było mi ciężko na sercu i potrzebowałem kogoś, kto by mnie przytulił, powiedział, co mam teraz robić. Pomyślałem też, że miło by było po prostu sobie popłakać. W końcu udało mi się zebrać w sobie na tyle, że postanowiłem wygrzebać się z płaszcza. Dźwignąłem się z ziemi, cicho posykując.
Bolało.
Ubierałem się wolno, ostrożnie, starając się nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów. Na końcu okręciłem się ponownie płaszczem, który nie utracił jeszcze zapachu Gwynna. Pomyślałem, że chyba już czas ruszać w drogę, opuścić gościnne Caer Llyr i zwiedzić kawałek tego świata nim nieuchronny upływ siedmiu lat zmusi mnie do powrotu do domu.
Z całej stajni mego przybranego ojca wybrałem sobie siwą kobyłkę, co było posunięciem absolutnie pozbawionym sensu, gdyż wiedziałem, że koń okuleje mi nim ujadę stajanie i w dalszą drogę będę musiał udać się pieszo.
Właśnie wtedy, przemierzając wydmy, jak nigdy dotąd zdałem sobie sprawę z absurdalności mojego istnienia. Boska krew płynąca w mych żyłach sprawiała, że pozbawiono mnie tego, co w życiu najlepsze i najgorsze zarazem - niespodzianek. Bo właśnie bogowie, jako jedyne istoty na świecie świadomi są powtarzalności własnego losu. Tego, że przyszłoś, przeszłość i teraźniejszość łączą się ze sobą i splatają w każdym momencie naszego życia. Że wąż Uroboros, chwytający zębami własny ogon nie jest tylko zapomnianym symbolem wykuwanym na strzegących kurhanów obeliskach i porośniętych pokrzywą stellach.
Zazdroszczę ludziom, bo dużo lepiej jest nie wiedzieć, żyć sobie spokojnie w nieświadomości. Zdecydowanie największą ironią losu jest to, że nawet bogowie, mimo swej wiedzy i starożytnej mocy, nie są w stanie zmienić biegu wydarzeń, tak jak wszystkie stworzenia wszechświata, uwięzieni są w błędnym kole chwil z tą tylko różnicą, że są tego w pełni świadomi. Nic nie mogą zmienić. Przekonuję się o tym za każdym razem, gdy powtarzam gesty, których wcale nie chcę robić, nie mówię rzeczy, które obiecywałem sobie powiedzieć. Gdy w Caer Sidi, Wirującym Kasztelu, jak głupi czekam na pomoc Gwynna i nigdy jej nie otrzymuję.
Klacz już od jakiegoś czasu kroczyła sztywno, tracąc rytm i elastyczność chodu, ale pochłonięty rozmyślaniami dopiero teraz to zauważyłem. Zaskoczyłem z siodła i puściłem ją wolno. Znała drogę do domu. Cholera. Ze też nawet nie mogę sobie wybrać porządnego wierzchowca...
Ruszyłem dalej pieszo, zapadając się po kostki w piach. Wiedziałem jednak, że gdy tylko wejdę na wydmę, na plaży zobaczę grupkę konnych - rycerza z damą i orszakiem - i że oni chętnie zabiorą mnie do sąsiedniego miasteczka, skąd droga poprowadzi mnie w głąb wyspy.
Po chwili wróciłem do swoich rozmyślań, ignorując denerwujący fakt, że poprzednimi razy też tak robiłem. Dziwnie żyje się ze świadomością, że architektem twojego uwięzienia jest osoba, którą kochasz najbardziej. Prawda jest więc taka, że nie ma żadnej możliwości zmiany. Ja nie mogę nic zmienić, bo nie umie tego zrobić Gwynn, on nic nie zmieni, bo nie potrafi tego Creudyled ferch Llyr , zawsze odrzucając jego miłość. A ona z kolei nic nie zmienia, ponieważ nie potrafi tego zrobić jeszcze ktoś inny.
Wiem też, że pewnego dnia pojawi się kobieta, która nie będzie mogła niczego zmienić, bo ja nie mogę...
Wdrapałem się wreszcie na wydmę z której rozpościerał się oszałamiający widok na wybrzeże. Słońce tysiącem refleksów odbijało się w wodzie.
Plaża była pusta.



* Tytuł z treścią ma niewiele wspólnego (analogii doszukujcie się sami:). To miał być żart, ale nie łudzę się, że inni mają takie poczucie humoru jak ja:.
** Gwyn - biały
*** Pryderi - kłopot



Gwoli wyjaśnień...

Gwynn ( Biały) zwany też Avallac'hem lub Melwasem, w mitologii celtyckiej bóg wojny i śmierci, syn Nudda, poluje na dusze zmarłych i zabiera je do Annwvyn, krainy śmierci, pan Tylwyth Teg i Ellylon, nieszczęśliwie zakochany w Creudyled, córce boga morza Llyra.

Pryderi (Kłopot) w mitologii walijskiej syn śmiertelnika Pwylla i bogini Rhiannon, po śmierci ojca dziedziczy tytuł Pen Annwvyn, Księcia Otchłani, ginie z ręki Gwydiona, druida bogów w symbolicznym pojedynku Światła i Ciemności.