Mitologia
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 13:41:47
...I tak oto syn potężnego Labdakosa, Lajos, co go w dzieciństwie ojciec osierocił i władzy królewskiej należnej pozbawion został, musiał z ojczyzny swej uchodzić; dzięki czemu głowę są jasną od miecza ocalił. Błąkał się on długo, miejsca nigdzie nie znajdując, aż twarz jego od słońca ogorzała, a włos mu się splątał i na plecy opadł, tak, że gdyby nie broda, za niewiastę łatwo wziąć by go było można.
Jednakże siłę miał w rękach ogromną, i zwinność niezwykłą, oraz odwagę, i kiedy w końcu do pałacu Pelopsa trafił, wdzięcznie przyjętym został. Mąż pięknej Hippodamii, dla której krew zdradziecko przelał, mordu ohydnego się dopuszczając; chciał, by przybysz młody, synów jego nauczał. Nauczyciel, rzeczywiście, cnót wszystkich przykładem mógł sadnie zostać, bo w przymioty wojownika hojnie bogowie go obdarzyli, ale i krew gorącą, do amorów skłonną mu dali. I krew ta przyczyną nieszczęścia się stała, bo syn Pelopsa, a uczeń jego, Chrysippos okazał się być cudnej urody pacholeńciem.
A serce Lajosa rozum mu odebrało, i gdy kwadrygą z pałacu wyjechali, bo powożenia chłopca miał nauczyć, i znalazł się koło głowy złocistymi lokami jaśniejącej, i skóry jego alabastrowej i dłoni miękkiej dotknął, a nozdrza jego zapach słodki wchłonęły, do końca się zatracił. I porwał Chrysipposa, wbrew prawu boskiemu, co gościnność szanować każe i ludzkiemu, co przyzwoity między nauczycielem i uczniem stosunek mieć każe. A zabrawszy na pustkowie, uwiódł go i wykorzystał...


Cholerna komóra! Wyła, jakby świat się miał zawalić. Oczywiście światu nic się nie stało, za to nienawistna maszynka wylądowała na podłodze. Nie przeszkodziło jej to w kontynuowaniu dzwonienia.
Dobra, psia twoja mać, dobra, już wstaję. Boże! Czemu wczoraj nie umarłam? Tak, wiem czemu! Bo świat jest podły, złośliwy, a ja muszę w ten sposób odpokutować swoje grzechy. Tylko, że nikogo nie zabiłam!
Niech ta maszynka wreszcie się podda! Niech przestanie! Nie słuchała mnie, tylko dzwoniła, dzwoniła i dzwoniła aż wywlekłam się ze śpiwora i ją wyłączyłam. Była siódma rano. Bomba! Wczoraj usnęłam o drugiej, nie, wczoraj położyłam się spać o drugiej. A usnęłam... koło trzeciej? Skąd mam wiedzieć?
Było co najmniej o trzy tonacje za jasno. Mrużąc oczy i ryzykując wieczystą ślepotę, wyjrzałam przez okno; była piękna, słoneczna pogoda. Znowu, po raz kolejny, dokładnie tak jak wczoraj, przedwczoraj, i przedprzedwczoraj i przedprzedprzedwczoraj, i od początku tego wyjazdu. Ludzie! Ile można? Po co tu trafiłam? Przecież nie cierpię słońca! I czemu te ptaki muszą tak głośno ćwierkać?! Za jakie grzechy? Nie, to pytanie już zadałam. Bo kogoś zabiłam, ale kogo? Może chodzi o setki komarów, jakie zginęły od mego kapcia podczas pobytu na Mazurach? Albo o muchy? Nie wiem, nikogo więcej nie pozbawiłam życia. Więc czemu tak cierpię?
Niestety, brudne ściany prowizorycznego baraku nie mogły udzielić mi odpowiedzi. Zabrałam ręcznik, kosmetyczkę i powlokłam się do prowizorycznej łazienki. Po drodze minęłam prowizoryczną kuchnię, na której trzy prowizoryczne kucharki przygotowywały na szczęście zupełnie realną kawę z jak najbardziej realnym śniadaniem. Dokładnie w tej kolejności.
Korytarz ciągnął się i ciągnął i końca nie było widać. Po drodze wpadłam na trzech, bliżej niezidentyfikowanych chłopaków.
- Cześć sztuczna!
- Co taka przymulona?
- Śpiesz się, bo stracisz śniadanie.
Aha, czyli powinnam ich identyfikować. Trudno. Poczekają. Splot wydarzeń dzisiejszego ranka kazał mi wątpić w istnienie jakiejkolwiek przychylnej mi siły wyższej. W nocy ziąb, rano komóra, słońce w oczy a jeżeli nie w oczy, to w nagi kark i hektary korytarza do pokonania. Czemu?!? To pytanie stanie się chyba mottem mojego życia. Czemu? I "gdzie jest aspiryna"?
Alleluja! Łazienka była wolna! Alleluja! Ktoś tutaj kocha studentów! Dobra, słowo łazienka oznacza u nas barak, a jakże, prowizoryczny, z czterema miednicami na żeliwnym stelażu. Nad nimi pociągnięto rurkę z pcw w czterema kranami, oczywiście umieszczonymi w nierównych odległościach. W efekcie, woda z ostatniego trafiała na podłogę, nie do "umywalki" i nie mogliśmy go używać. Poza kranami były też prysznice, czyli rury z kranami, ale na wysokości dwóch metrów nad ziemią. No i zamiast misek, miały na ziemi palety z hipermarketów, za to z specjalnymi, antypoślizgowymi matami i obrzydliwymi zasłonkami zrobionymi ze starych obrusów. Oczywiście, woda była tylko zimna.
To znaczy, była zimna do 10 rano, potem osiągała temperaturę wrzenia, która, koło 22 stawała się temperaturą do zaparzania zielonej herbaty, a już koło północy mogliśmy się myć, bez narażenia na stratę skóry z połowy pleców. Uczelni nie stać było na normalny boiler i ekranowanie kanalizacji.
Zapomniałam dodać, że kibelki mamy normalne, znaczy się normalne toitoiki. A więc prawdziwy luksus.
Prysznic otrzeźwił mnie na tyle, że już za drugim razem udało mi się prawidłowo założyć koszulkę. Co prawda łeb bolał, jak bolał, mięśnie właśnie wychodziły z mego ciała na spacer, a gardło przypominało kupkę trocin, ale co tam. Żyłam!
Kawa. Bez cukru, za to super mocna i z mlekiem, lekko skwaśniałym, ale zawsze. Do tego dwa kubki herbaty, podwędzone któremuś z kopaczy i pięć kanapek. Tak, pięć! A co, nie wolno?! I tak nie ma mowy, bym utyła. Nie w tym obozie pracy.
Z grupy pozostało nas czworo, pozostała dwunastka poszła już na stanowiska. Przynajmniej tyle powiedziała mi Olka, z trzeciego. Olka jest wyższa ode mnie i ma rude włosy, i piegi, i zielone oczy, i koszulkę z tęczowym napisem : CHWDP, a na plecach białym rozwinięciem skrótu: Chwała Wam Dzielni Policjanci.
- Poszli na trójkę. - poinformowała mnie rzeczowo. - Wczoraj odgrzebaliśmy do końca piątkę, a druga grupa skończyła siódemkę, a stary i tak dostaje cholery, bo martwi się, że nie skończymy przed turnusem.
- Wow - tylko na tyle się zdobyłam.
Kawa powoli zbijała moją głowę z powrotem w całość. Nawet niebo przestawało pulsować światłem. Teraz tylko się jarzyło. Uderzyłam czołem w blat prowizorycznego stołu.
- Masz aspirynę? - jęknęłam głucho.
- A co, sztuczna, kacyk? - Adam usiadł na krześle obok. Krzesło było najzupełniej prawdziwe, tylko że składane.
- Stul pysk - powitałam go życzliwie - Nie kacyk, tylko wczorajsza odkrywka. Porażenie słoneczne.
- A co, sztuczni nie są przystosowani do pracy? Rączki wam się niszczą? - zachichotał.
Boże! Spuść na niego wszelkie plagi egipskie! I morowe powietrze! Niech Pazuzu owionie go gorącem, które niesie gorączkę i krwotok! Niech epoki ci się pomylą. Niech Ripa stanie się tajemnicą. Oby...
- Aspiryny nie ma. Skończyła się. - Olka przerwała potok mało wymyślnych klątw. - A ty daj jej spokój, wczoraj swoje nanosiła.
- A co, (czy on nie zna innego sposobu na rozpoczynanie wypowiedzi? - przyp. mój) przesunęła jedną taczuszkę?
- Nie barani łbie...
- Daj spokój - skrzywiłam się niemiłosiernie. - Poszłam i pomogłam odkopać szóstkę, wiesz parodoi i lewa część skene. Wykonałam też pomiary i odrysy. Choć to wasza działka.
Dodałam to złośliwie. Adam roześmiał się, ukazując garnitur śnieżnobiałych zębów. Poczułam nagłą ochotę wybicia mu ich. Nie dlatego, że nie lubię mężczyzn. Bo ich lubię. Wszystkich, no prawie wszystkich, część, ale trochę większą z tu obecnych. To w porzo chłopaki, już pierwszego dnia załatwili cztery butelki Metaxy i trzy wina; no i odwalają kawał dobrej roboty, i najczęściej są mało stresujący, i można na nich liczyć w knajpach, ale... no właśnie, Adam był jedynym wrzodem w gładkiej tkance obozu. Syn dyrektora banku, nurek, paralotniarz, stypendysta, właściciel kruczoczarnych, sięgających ramion loków i twarzy modela. Na domiar złego niedoszły artysta i, Boże ratuj, HS. Nic dziwnego, że od pierwszej chwili go znienawidziłam.
Zresztą, z wzajemnością.
- Ale żeś się zapracowała! No, no, no... Wiesz, jak tak dalej pójdzie, to wystawimy ci pomnik. Wolisz z brązu czy miedzi?
- Wszystko jedno. Byleby odlew na Adama traconego. - mruknęłam.
Zaśmiał się nerwowo, najwyraźniej nie zrozumiał tego, co powiedziałam. Palant jeden. Zanim jednak zdążyłam mu powiedzieć, jakaś dobra dusza, obleczona oczywiście w ciało, zmaterializowała przede mną częściowo opróżniony płatek Ibupromu.
- Przecież...
- Pytałaś się o aspirynę, tej nie mamy, ale są inne środki.
- Kocham cię! - krzyknęłam, chwytając Olkę wpół i przytulając się do niej. - Kocham cię, kocham, kocham, kocham!
- Ratunku! - pisnęła chichocząc. - Ja ciebie też kocham.
- Lesbos znajduje się jakieś pięćdziesiąt kilosów od nas. Zarezerwować czarter?
Zaproponował niewinnie. Na raz pokazałyśmy mu środkowe palce.

W Troii, na lat kilka przed jej sławetnym upadkiem, król Tros dar sławetny od bogów dostał. I choć różnie ludzie prawią, że to winorośl o liściach ze złota, albo konie urody przecudnej, o grzywach płomienistych i duszy nieśmiertelnej, a do boju gotowej; wiadomo iż potężny to musiał być prezent. Skąd więc władca ów tak obdarzonym został i czemu? Jako się rzekło, boskie to były dary i sam Zeus gromowładny mu je podarował w ramach przebłagania. A było to tak.
Król Tors miał jednego syna, Ganimedesa, słusznie nazwanego najpiękniejszym ze śmiertelnych. Młodzian lico miał gładkie, ciało bezbłędnie zbudowane, niczym dzieło najbieglejszego z rzeźbiarzy. Żadna blizna, czy bruzda nie psuła mu skóry jasnej, miękkiej, jak z kości słoniowej wykonanej. Sam Fidiasz by się go nie powstydził. Oczy księcia jak dwa szafiry, jasne były a mądre i błyszczące, intelekt niezwykły znamionujące. I otoczone firankami gęstych, ciemnych rzęs. Włosy miał ciemne niczym skrzydło kruka, błyszczące i gęste, zwykle podpinał je siateczką srebrzystą. Cudnym był wtedy, w tunice z wełny cieniutko tkanej, gdy białymi dłońmi lirę ujmował i grał, a głosem swoim słodkim pieśni najcudniejsze śpiewał.
I ujrzał go tak Zeus przepotężny, pan Olimpu i oczu napaść widokiem nie mógł. I schodził codziennie z swych wysokości, pod postacią obłoku jasnego, by pani pawia go nie zobaczyła. I słuchał, i patrzył, i ani się obejrzał, aż już bez niego obecności żyć nie mógł. Zmienił się więc Gromowładny w orła o skrzydłach potężnych, dziobie mocnym a pazurach ostrych i pewnych, i porwał młodzieńca, i na Olimp go uniósł, gdzie podczaszym swym uczynił, by móc codziennie w towarzystwie jego przebywać.
Jednakże na ziemi, w pałacu mądrego Trosa nic nie wiedziano o zajściu, i kiedy słudzy przynieśli mu lirę syna w rozpacz wpadł. Szukał go dniami i nocami, i włosy z głowy sobie rwał i brodę szarpał, aż pan niebios spojrzał na smutek niego. Pojawił się więc w jego domu, niczym zwykły śmiertelnik, choć światłem jaśniejącym, i pokłoniwszy mu się, dar bogaty przekazał, by synowi swojemu na Olimpie pozostać pozwolił. Zgodził się więc król, bo i wiedział, że syn w rękach bezpiecznych, i podarunek bogaty bardzo do gustu mu przypadł.
Tak więc konie cudowne w stajni Trojańskiej się znalazły.

Teren wykopalisk znajdował się jakiś kwadrans od naszego prowizorycznego obozu. W niewielkiej dolince, łagodnie rozkładającej się na południowym zachodzie, teoretycznie rzecz biorąc powinien być dobrze widocznym z stopni głównego baraku, ale przysłaniał go najbardziej grecki z greckich gajów oliwnych. Teraz, w palącym upale, jasna ziemia zmieniła się w pył, a ciemne liście pokryły się cieniutką warstewką kurzu. Ciekawe, że po porażeniu słonecznym zauważałam takie drobiazgi.
Koopiemy sobie w rooowieee
Cały boży dzień
Koopiemy sobie w roowiee
Aby w nocy upić się...

...dobiegło do moich uszu, czyli nasi ukochani archeolodzy już zaczęli odkrywki. Chwilę wsłuchiwałam się w okropnie fałszujący chór. Z czego oni aż tak się cieszyli? Z upału? Czy może tych kilkudziesięciu metrów sześciennych które musieli przerzucić? Nigdy ich nie zrozumiem.
Kryjąc się w cieniu przemknęłam do mojego roboczego baraczku, właściwie, namiotu z metalowym dachem. Dzisiaj miałam siedzenie przy skorupkach. Ciekawe, czemu do jasnej cholery zdecydowałam się na ten wyjazd? Nie jestem archeologiem, i na pewno nie będę. To nie dla mnie, grzebanie się w ziemi, tfu! Ja jestem historykiem sztuki! HS'em, sztucznym... dobra, omc HS'em, otoczonym bandą omw archeologów. Przy czym ja jestem bardziej omc niż oni omw, w końcu tym roku kończę piąty rok i będę się bronić. A najstarszy z nich ma jeszcze dwa latka na naszej cudnej uczelni. Niech ją piekło pochłonie!
I właśnie, przez tą cholerną magisterkę tu wylądowałam. Otóż, mój promotor, jak tylko dowiedział się, że zaliczyłam trzy lata patrologii, i to z całkiem dobrymi notami, poleciał do kumpla z archeologii i mu się pochwalił. Ten wpadł w zachwyt "Doskonale. Wypożyczysz mi ją. Wiesz jak moi znają się na grece..." i tak, prawie bez pytania mnie o zgodę, wylądowałam na praktykach studentów archeologii.
"Wiesz, jak moi znają się na grece" Nijak się nie znają! Zrozumiałam to pierwszego dnia! Na lektoracie zamiast ćwiczyć musieli opowiadać sobie świńskie dowcipy, zupełnie jak my na łacinie. Byłam, poza parą sorów, jedyną osobą która jako taka władała językiem antycznych. A kierownictwo nie widziało świata poza łopatą i gorącą, twardą ziemią. Tak więc musiałam odwalać całą ich robotę. Uroczo... choć nie było wcale źle. Zamiast kopać rowy siedziałam w dusznym, gorącym niczym paszcza Lewiatana namiotobaraku i wypatrywałam sobie oczy, próbując odczytać znalezione tabliczki i skorupki. Na szczęście było co odczytywać... już drugiego dnia natrafiliśmy na ruiny teatru z jakiegoś VI wieku. Przed naszą erą oczywiście. Znalezione na kamiennych stopniach resztki butli, waz, kraterów i mis, oraz popękane tabliczki dobitnie świadczyły, że jak sztuki się nie podobały, to widzowie nie omieszkali tego subtelnie wyrazić...
Przy "drzwiach" - czyli byle jak zawieszonej moskitierze - potknęłam się o worek ludzkich kości. Barany! Zapomnieli sprzątnąć! A tak, cholera prosiłam! Ale nie, niech szczątki naszych praszczurów walają się po podłodze! Niech potykam się o czaszki i piszczele! Może nawet którąś skruszę, albo uszkodzę? Mnie już nic nie ruszy! Od chwili, w której szef ekspedycji zamieszał w kubku IV-o wieczną zapinką do chitonów, nic na mnie nie zadziała.
Z ciężkim westchnieniem podniosłam toczący się po ziemi, pozbawiony żuchwy czerep. Nie musiałam być patologiem, by stwierdzić, że przyczyną zgonu tego osobnika był cios ostrym narzędziem w potylicę. Dziura była aż nadto widoczna. Cóż, widać przeszkadzał podczas przedstawienia. A może padł ofiarą konstruktywnej krytyki?
Nie chciałam w to wnikać, wrzuciłam, więc wykopalisko do worka i z cichym jęknięciem przesunęłam go pod ścianę. Tu nikt nie będzie na niego wpadał. Tak, wiem, to było makabryczne, ale cóż, tysiąc lat po śmierci też będziemy tylko eksponatami w muzeum; poza mną, oczywiście, ja każę siebie spalić i rozsypać nad Antarktydą. Przynajmniej choć raz będzie mi chłodno. Upał powoli osiągał swoje maksimum. Trudno, będę musiała to przeżyć.
Omiotłam wzrokiem prowizoryczną pracownię. On momentu jej założenia kierownictwo, teoretycznie rzecz biorąc mające zajmować się przede wszystkim katalogowaniem danych i opisywaniem znalezisk tylko raz pojawiło się w moich skromnych progach. I po pięciu minutach uciekło. Inni studenci pojawiali się tu jedynie by dodać kolejne obiekty do listy moich zaległości.
I tak obejmowała ona kilkaset pozycji, przy czym znaczna część z nich była w stanie rozczłonkowania. To znaczy ilość znalezisk, jak to skleją, zmniejszy się o jakąś połowę, może nawet dwie trzecie. Część z nich już została poskładana do kupy; oczywiście była to moja robota, oczywiście. Bo kogo innego? Na szczęście, były to same oczywiste przypadki. Teraz stały na ładnych, składanych stołach, przykrytych starymi obrusami w obleśną, różowawą kratkę. Dotknęłam mięsistych skorup: szerokiego czarnofigurowego krateru z przedstawieniem bachanalii satyrów; smukłej amfory, również z około sześćsetnego roku, z grupą biegaczy długodystansowych. Z tego samego okresu były też przepiękne talerze o wspaniałej dekoracji roślinnej; miałam ich trzy, choć jeden nie do końca sklejony, w procesie sklejania wystąpiły niejakie wątpliwości, co do prawidłowości dodanego kawałka, więc go nie doczepiłam. Dalej, osłonięty folią spożywczą leżał przepiękny kyliks: płaski, delikatny o filigranowych uchwytach - tak subtelnych a jednocześnie oszczędnych w kształcie, że jak pierwszy raz go ujrzałam, to zaniemówiłam z wrażenia. Jasne, w muzeach roiło się od podobnych, ale ten akurat był mój, stał na moim stoliku i to ja go oczyściłam. Cud, że przetrwał tyle czasu w nienaruszonym stanie. Delikatny, czerwonofigurowy rysunek zachwycał swą czystością i bezbłędnością wykonania. Z zewnętrznej stronie czary Atena nagradzała zwycięzców spod Troi, wewnątrz natomiast... cóż... Przemilczmy to...
Poza tym kyliksem, styl czerwony reprezentowały dwie nieduże amfory i trzy torby odpadków, których za cholerę nie mogłam połączyć w jakąś logiczną całość. Trudno, nie mogę mieć wszystkiego na raz. Jedno zachwycające naczynko i cała masa efektownego śmiecia. Jak tylko myślałam o tych baranach z Narodowego, którzy dostaną ten złom, to aż dusza mi śpiewała. Aż żałowałam, że nie zobaczę wtedy ich twarzy. Zwłaszcza, że zostały nam jeszcze dwa tygodnie, może zbiory nie będą aż tak obfite, ale zawsze... będzie przynajmniej torba więcej. A ceramika użytkowa była tylko częścią naszych znalezisk. Mieliśmy też, poza stojącym pod słupem prezentem dla antropologów trochę biżuterii, zarówno męskiej jak i damskiej, ładnych kościanych drobiazgów, których nie umiałam niestety zidentyfikować (nie powinnam była przysypiać podczas wykładów ze starożytnej), oraz popękanych tabliczek służących do pisania.
Moja aktualna praca domowa dotyczyła właśnie ich, a dokładniej niewielkiej, siedmioczęściowej partii, znalezionej na stanowisku numer pięć - leżącym na zachodniej części sceny. Całą noc spędziły w specjalnym, czyszczącym roztworze, teraz musiałam tylko je doczyścić, utrwalić, odczytać i zapisać na karcie inwentaryzacyjnej. Normalka, o ile oczywiście nie pomyliłam składu roztworu, co mogło się przydarzyć, jako że wczoraj na oczy nie widziałam. Nauczka na przyszłość, aby na stanowisko brać nie tylko notes, ale i kapelusz. No, ale to kwestia przyszłości, te skorupy, wykonane z ledwo wypalonej glinki były albo idealnie oczyszczone, albo cudownie rozpuszczone.
Na szczęście, nastąpiła pierwsza opcja. Mogłam więc z czystym sumieniem wziąć parę lateksowych rękawiczek, zgarnąć bajzel ze blatu roboczego na ziemię, rozłożyć papierowe ręczniki, położyć na nich obiekty i stwierdzić, że wszystkie przyrządy do pisania znajdują się w którejś z zalegających podłogę stert. Po kwadransie intensywnego szukania mogłam wreszcie zająć się robotą. To znaczy, jak tylko odnalazłam notatnik i ołówki okazało się, że przez przypadek strąciłam lampę i musiałam odnaleźć zapasową żarówkę. Cóż, pech bezrobotnych.

Apollo świetlisty był marzeniem niejednej nieśmiertelnej i niemal wszystkich śmiertelnych niewiast. Sam jednak, choć kochliwy, rzadko z którą na dłużej nie zostawał. Jedyną jego prawdziwą miłością, była piękna Kasandra, która wszakże uczucia nie odwzajemniła. Zrozpaczony, uspokojenia w ramionach pięknego Hyakintosa, mieszkańca Amyklaj koło Sparty.
Chłopak ów, silny i zwinny, od słońca ogorzały z wiatrem mógł się ścigać. Często też wybiegał na pola i godzinami ćwiczył, za towarzysza mając ino Zefir. Bóstwo szybko pokochało go, miłością zaborczą i zazdrosną. Jednak Hyakintos nieczuły pozostał na zaloty. Urażony i zazdrosny wiatr śledził parę kochanków. A ujrzawszy jak razem dyskiem się bawili, rzucając do siebie, nagłą złością zdjęty podmuchem silnym krąg uniósł i od skalnej ściany odbił, ku śmiertelnemu skierował. Ugodził tedy młodzieńca w czoło krąg brązowy, na miejscu zabijając.
W rozpacz padł Apollo, łzami gorzkimi śmierć kochanka opłakał. Płakał też Zefir dumny, nad własnym okrucieństwem i życiem młodym, które razem z krwią jasną wyciekło. Razem więc, kwiat cudny o zapachu słodkim i w barwie krwi uczynili, na pamięć chłopięcia Hiacyntem nazwali.

Płytka lekko wygięta, pierwotnie prawdopodobnie prostokątna, dolny lewy róg ułamany. Ubytek nieodnaleziony, jednak napis nie został uszkodzony. Litery w czterech rzędach, musiał je wyryć ktoś wprawny, zastosował dwa rodzaje pisma. Greckie i alfabet demotyczny, a jeżeli to nie jest demotyk, to muszę wrócić na studia. Napis głosi:
I GROMOWŁADNY GNIEWU MAŁŻONKI SWOJEJ, OBAWIAWSZY SIĘ, POSTAĆ ...[swoją] ZMIENIŁ, BY TAK ŁATWIEJ DO UKOCHANEGO MÓC PODEJŚĆ I PRZEZ STRAŻE PAŁACOWE NIE NIEPOKOJONY PRZEDOSTAĆ SIĘ ZDOŁAŁ.
Brak dalszej części.
Rany, znów. Najprawdopodobniej jest to fragment mitu o Ganimedesie... ubytek to chyba słowo "swoją", przynajmniej tak wynika z kontekstu.
Usłyszałam ciche chrząknięcie.
- Czego? - warknęłam, przerywając notatki.
W drzwiach stał, no oczywiście, Adam i bezczelnie szczerzył zęby, niewielką pociechą był towarzyszący mu Robert. Jeszcze mniejszą dwa kartonowe pudła, jakie trzymali w rękach.
- Dostawaaaa! - śpiewnie zaciągnął drugi z chłopaków. - Trzynaście kilo pięknych gratów. Gdzie to położyć?
- Gdziekolwiek.
- A gdzie to jest?
- Ludzieee... - jęknęłam - Skąd żeś się urwał?
- Z samolotu. - uśmiechnął się bezczelnie, stawiając swoje pudło koło worka z resztkami przodków.
Robert był drugim niearcheologiem w tym towarzystwie. Był z Politechniki Warszawskiej, z kierunku, którego nazwy nawet nie umiałam powtórzyć. Skąd się tu wziął... nikt nie wiedział. Po prostu pojawił się na lotnisku i stwierdził, że leci z nami. Na listach był, papiery miał, więc co było robić? Został. Jedna gęba więcej do wykarmienia i dwie ręce więcej do kopania. Niestety, zrozumienie tego gościa graniczyło z cudem.
- Dobra, skoro złożone, to my się zmywamy... - Adam odstawił swój karton i lekko szczerząc zęby zaczął się wycofywać.
- Ooo nie, - syknęłam, wpatrując się w nich, jak umiałam najbardziej ponuro - Znacie, panowie, procedurę - kto przyniósł, spisuje. Katalogować! - krzyknęłam.
- A jeżeli nie, to co?
- Masz poprawkowy z Koźmińskim, nie? Ze średniowiecznej? - uśmiechnęłam się paskudnie do niedoszłego archeologa.
Po twarzy chłopaka przemknął skurcz. U Koźmina wszyscy prędzej czy później, mieli poprawkę. Raczej wcześniej. I co najmniej dwie. Facet był żyleta nie z tej planety i wariat na punkcie obowiązkowości... Potrafił obciąć za najmniejszy drobiazg i niedopatrzenie. Kiedyś wyrzucił studentkę za drzwi, bo wpisała w indeksie nie tę datę, co trzeba. Zadawał pytania nie tylko na super wiedzę, ale i myślenie. Do śmierci będę pamiętała mój egzamin z ikonografii średniowiecznej. Trzy dni go odchorowywałam.
Dlatego, oczywiście, wzięłam go na promotora...
- To ja się żegnam... - Robert, jak przystało na zawodowego kombinatora, próbował dać dyla póki mógł.
- Siad! - krzyknął Adam, chwytając go za kołnierz i usadzając w miejscu. - Jak wszyscy, to wszyscy. Robert też!
- Jak miło, że zechcieliście mi pomóc.
Pozwoliłam, by szeroki, szczery, słowiański uśmiech zagościł na mojej twarzy. Jeden z panów wyglądał na wściekłego, drugi na lekko zastraszonego. Nie przejęłam się tym.
- Weźcie kajeciki, ołóweczki i wpisujcie. Datę, numer obiektu, nazwę obiektu, warstwę z której go wydobyliście i numer stanowiska. - pouczyłam ich, choć pewnie obaj dobrze wiedzieli na czym to polega. - Jakby co, wszystkie dane powinny być na naklejkach na obiektach.
- A jeżeli nie ma? - no tak, umysł ścisły. Musi przewidzieć każdą możliwość.
- To macie problem - wyszczerzyłam zęby, wracając do swoich tabliczek.
Niestety, ledwo co zdążyłam wziąć następną do ręki, znów mnie od nich oderwali.
- Te, sztuczna ( Czy ten idiota nie może mnie inaczej nazywać? - przyp. mój), a gdzie my niby mamy znaleźć te kajeciki?
- Gdzieś na ziemi. - machnęłam ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. - Na którejś ze stert.

Tabliczka pierwotnie prostokątna, pęknięta na pół. Ubytki w lewej części. Nie znalezione. Napis częściowo nieczytelny.
A KIEDY SPOTKALI SIĘ OKO W O[ko], ... [u]JĄŁ DŁOŃ JEGO I PATRZĄC MU W OCZY RZE[k]Ł "CHODŹ ZA MNĄ, BLADOLICY, BO Ż... BE...BIE N...".
Reszta nieczytelna. Co jest, znowu? Jakaś część mitu o Ganimedesie? Nie, ta zamazana partia na górze wygląda raczej na imię Apollo... albo jakieś inne na A... jeżeli Apollo, to może chodzi o Hyakintosa? Może, ale nie pasuje do poprzedniej. Nie, nie wiem, jak to odczytać...
Czemu tu musi być tak gorąco!? Nie mogę się skupić!
- Nuudaa!!!
- Rany, to niemal tak złe, jak wydymałka. - jęknął głucho Robert.
- Co?
- Spokojnie, kochani - odwróciłam się z podłym uśmiechem w stronę moich przymusowych pomocników. Jeżeli im się nudzi... - Musicie tak przy mnie?
- Jak?
- Wiecie, mnie nie interesuje, co robicie po nocach, ale nie rozgłaszajcie tego. Oki? Jestem już uodporniona, ale wiecie, tak na żywo... - przerwałam. - Z resztą, co mnie to. Adam, musiałeś się do niego dobrać? I to tak na ostro?
- A żebyś wiedziała. Ale to tylko przy nim tracę kontrolę. Jest absolutnie cudowny...
Mruknął, ku mojemu przerażeniu obejmując wpół zaskoczonego chłopaka. I z obleśnym uśmiechem gapiąc się na mnie! Nagle dostał łokciem w żołądek. No tak, nasz politechnik bąkał coś o jakiś kyu w judo.
- Auu... - wyjęczał Adam zwijając się w pół i osuwając się na kolana. - Za co? - jęknął głucho.
- Czy u was wszyscy to zboczeńcy?
- Nie - uśmiechnęłam się swobodnie - Tylko większa połowa.
- Czyli?
- Osiemdziesiąt procent? - zgadłam.
- Musiałeś? - wystękał z trudem podnosząc się z podłogi. - Żartowałem.
- Ja też - wyszczerzył zęby - Dlatego jeszcze żyjesz. HS, powiedz, skąd wam się to wzięło?
No właśnie, skąd? A no tak.
- Stąd - wskazałam na stół z eksponatami. - Enpe.
Podszedł do wystawionych tam waz. Jak wszystkim, najpierw w oczy rzuciły im się bachanalia. Przez chwilę obaj przyglądali się pląsającym i grającym na fletniach Pana satyrom. Patrzyłam, jak miny im się wydłużają.
- Widzisz?
- Aha.
Zapadła krótka cisza. Grzecznie powróciłam do swoich skorupek. Wzięłam się za czwartą. Delikatnie położyłam ją na stanowisku, potem zaczęłam osuszać ligniną.
- Nie sądzisz, że ktoś tu miał kompleksy?
- Nie wiem.
Znów zapadła cisza. Zerknęłam ponownie, jak urzeczeni wpatrywali się w malunek.
- To jednak przegięcie.
- Racja. Ile mają?
Cisza, najwyraźniej Robert coś liczył pod nosem. W miarę jak dochodził do wyniku, robił się coraz bardziej zdziwiony.
- Jak nic pięćdziesiąt centymetrów - stwierdził w końcu. Adam gwizdnął przez zaciśnięte zęby.
- Auć. To chore.
- No...
Tabliczka trapoizodalna, dużo większa od poprzednich, brak widocznych ubytków w materiale. Pismo prawdopodobnie tego samego autora - podobny krój ipsylonu i bety; napis ryty płyciej, częściowo zatarty, ale braki wyglądają na wywołane naturalnie. Pod tekstem greckim, demotyczne, chyba.
TAK ... [więc?] UDA[ła] [H]ELLENA ... ZA NIM, AŻ DO TROII POT[ężn]EJ; GDZIE BOGACTWEM OTOCZON[a] OD[dawła] SIĘ ROZKOSZOM OBCOWANIA Z [kr]ÓLEM MŁODY[m.]
- Wiesz, chyba zaczynam rozumieć...
- Ja też...
RAMIONACH JEGO USYPIA[ła] [w] [ra]MIONACH TEŻ SIĘ BUDZI[ła]. RZADKO KIEDY ROZSTAWALI SIĘ ZE SOBĄ, WIECZORY, POŁUDNIA I RANKI, SPĘDZA[li] RA[zem] ...
- Hmy?
- Czemu HS-i są najbardziej zboczoną ekipą na uniwerku? - westchnął Adam.
...[za]BAWACH, MUZYKOWANIU, [na] ĆWICZENIU SIĘ W RZEMIOŚLE WOJEN[nym] [cz]AS IM MIJAŁ. SZCZĘŚCIE ICH NIEZMĄ[conym] NIEOMAL BYŁO.
Zapadło krótkie, pełne znaczenia milczenie. Widać głębokość myśli zaskoczyła ich obu. Cóż, jeżeli byli przekonani, że coś powiem na naszą obronę to się przeliczyli. Po pierwsze, miałam swoją inskrypcję do odczytania. A po drugie, mój ukochany kolega z uczelni miał rację: my BYLIŚMY najbardziej zboczeni i BYLIŚMY z tego dumni.
- Luknijcie na kyliks - doradziłam, z trudem zachowując powagę. - ale ostrożnie, to najcenniejsze co mamy.
Adam bezbłędnie, co niechętnie przyznałam, odnalazł wskazane naczynie. Ostrożnie, z najwyższą pieczą, ściągnął zabezpieczenie.
- Ładny. - nawet na kompletnym laiku musiał robić wrażenie.
Pozwoliłam, by chwilę kontemplowali elegancką linię szat bogini, hieratyczność postaci, bezbłędną kreskę rysunku, nasycenie barw. Ciekawe czy Robert wiedział, co dokładnie przedstawia dekoracja? Przez chwilę miałam ochotę się go o to zapytać, ale wielkodusznie zrezygnowałam. Pochyliłam się niżej, udając, że całą uwagę poświęcam napisowi.
- Zajrzyjcie do środka.
Poradziłam im, mając nadzieję, że zabrzmiało to zupełnie swobodnie. Przyszły archeolog wyciągnął z środka zwiniętą starannie ligninę i obaj spojrzeli. I obaj dopiero się zdziwili.
- O rany.... ja... o kur...teczka.
- Co do...?
- Typowy motyw zdobniczy - wytłumaczyłam, krztusząc się ze śmiechu - Powinniście mieć to na starożytnej.
- Nie było przykładów.
- No myślę - Robert skrzywił się z niesmakiem. - Ty naprawdę się tym zajmujesz?
- Aha.
- A co to jest?
- Nie jestem pewna, ale chyba uczta po zwycięstwie pod Troją... - darowałam sobie wywód, jak do tego doszłam. Dla nich analiza ikonograficzna była analizą pulpitu w Windowsach - Wiecie, jak Nowo mówił "namiętność nie dotyczyła kobiet".
- A to było a propos czego?
- Nie wiem - wyszczerzyłam zęby. - Co, już nie oglądacie?
- A kto mógłby patrzeć na takie gejowskie porno? Rzygać się chce.
- Hej! To sztuka, nie porno. - złapałam za grubaśny słownik grecko-angielski. - Chcecie oberwać za profanację?
Zamachnęłam się. Obaj skoczyli w bok, zasłaniając się przed ciosem.
- Spoko, bo to zniszczysz... choć nie powiem, bym tego żałował...
Dodał głośnym szeptem Robert. Obaj chłopacy zaczęli się śmiać. Dołączyłam do nich.

Kilyks ponownie został przykryty folią, a wnętrze przysłonięte ligniną. Znów było to tylko ładne, niewinnie wyglądające naczynko do picia wina. Moi studenci powrócili do wypełniania kolejnych rubryczek w zeszytach inwentaryzacyjnych i musiałam przyznać - szło im bardzo dobrze. Linijka po linijce kolejne obiekty były wciągane na naszą listę płaczu. Naprawdę, nie chciałam być w skórze tych, co będą odbierać to w Narodowym i Antropologicznym. Załamanie nerwowe gwarantowane.
Oczywiście, załamka nas też nie omijała. Panowie weszli w etap zupełnego, ponurego zobojętnienia, który zwykle następował po pierwszej euforii i późniejszym załamaniu nerwowym; z doświadczenia wiedziałam, że zaraz dostaną napadów czarnego humoru.
Ja bezskutecznie wojowałam ze słownikiem i przedostatnią plakietką. Poprzednie głosiły:
NAWET GDY TRUDNE DNI NASTAŁY, ...[w] DZIEŃ WALCZYLI PRZY SWOIM BOKU, JAKO WOJOWNIK I JEGO DOWÓD[ca.]
I

... W NOCY PRZEPYCHANKI MI[łosn]E RADOŚNIE UPRAWIALI. NIC TO DZIWNEGO, GDYŻ...

A ta? Napis był na tyle uszkodzony, że nie mogłam się doczytać. I cały czas coś mi nie wychodziło. Do tego, coś ciągle nie dawało mi spokoju. Czym były te tabliczki? Jakimiś notatkami? Na pewno, ale czyimi? Może poety, czy dramaturga? Na pewno należały do jednej osoby, na pewno opisywały jakiś fragment mitologii, tylko, że jaki? Może romanse Zeusa? Nie, chyba nie. Tam nie było mowy o gładolicej H.... prędzej chodziło o piękną Helenę. Ale skoro tak, to co z tą tabliczką dotyczącą Ganimedesa? Może należały one do kilku różnych mitów?
Na próbę złożyłam je do kupy. Potem przestawiłam, potem przestawiłam znowu i jeszcze raz. A potem okazało się, że część z nich do siebie pasuje. Po dalszej półgodzinie dopasowałam je w całość. Teraz miałam pewność. To był zapis jednej historii. Ale jakiej? Przecież poszczególne fragmenty nie trzymały się kupy. Czyżbym pomyliła się w tłumaczeniu?
Sięgnęłam po słownik, jednocześnie próbując własnoręcznie znaleźć błąd, jakąś literówkę, czy co. Niestety, choć może na szczęście, nic nie znalazłam. Więc co? Źle uzupełniłam ubytki? Cholera! Nie! Wyglądają prawidłowo. Mogą takie być... no, co jest? Gdzie tkwi ten cholerny bug! Wszystko wygląda jak powinno, sprawdziłam dwukrotnie wszystkie słowa, jakich nie byłam pewna. Nie, nie popełniłam żadnego błędu. Więc, dla czego całość nie miała sensu?
Wzięłam ostatnią tabliczkę, załamana odczytałam ją z biegu. Na szczęście słowa były proste.
- O cholera...
Jak to? Skąd to? Nie! To niemożliwe?! Czyżbym... nie! Nie wierzę! To nie tak powinno wyglądać! Nie tak! To... to... większe odkrycie od grobu Agamemnona! Większe od kamienia z Rozetty, stelli Hammurabiego i pałacu Minosa! To totalnie zmienia historię, bardziej niż brama Isztar, i...
Nie, to nie możliwe! Ja muszę się mylić! To nie może być prawda! Nie może! Nie może! Nie może! Muszę się mylić! Muszę! Bo to niemożliwe! Nigdy! Nie... znaczy się... jeżeli jednak się nie mylę... Będę sławna, bogata i sławna, będą pisali o mnie książki i przeprowadzali wywiady... każdy będzie znał moje imię, znaczy się - każdy z około miliona archeologów i historyków sztuki... ale każdy... chyba, że się mylę, a wtedy mogiła. Zniszczą mnie. Umrę dla nauki. Zostanę zdeptana, wbita w ziemię, obdarta ze skóry, spalona na stosie starożytności i wpisana do czarnej księgi światowej starożytności. Dostanę AntyNobla i będę wyklęta na wieki wieków
- Amen!
- Co?
- Jak co? Jak się modlisz, to odpowiadam - Robert wzruszył ramionami. - Coś się stało? Pobladłaś.
- Rzeczywiście, i gadasz do siebie. Jesteś psychiczna, czy piorun w ciebie trafił?
- Ja... jak? Nie, tak jakby... znaczy się, nic ważnego... nie, to nic.
Spojrzałam na nich, skądże się tu wzięli?
- Z nią naprawdę jest niedobrze. Coś się stało?
- Hej! Sztuczna, no co jest? - Adam położył mi dłoń na ramieniu.
Po co? Co mam im powiedzieć? Że... że co? Że się pomyliłam? Że dokonałam największego odkrycia w dziejach? Sama nie wiem. Westchnęłam.
- To...
- Zwykła skorupa.
- Chodzi o napis...
- Czyli? Co z nim nie tak?
Powiedziałam.

Siedzieliśmy na ziemi. Przed nami leżały elegancko rozłożone skorupy. I moje nieszczęsne tłumaczenie.
- I co zrobisz? - spytał po raz enty Adam.
- Nie wiem. - wzruszyłam ramionami. - po prostu nie wiem.
- Jesteś pewna tłumaczenia?
- Niestety tak. Sprawdziłam trzydzieści razy.
- To wywróci historię do góry nogami. Trzeba będzie sprawdzić mit po micie, przeanalizować wszystkie wątki. Już nic nie będzie takie jak kiedyś. Pomyśl, ile filmów trzeba będzie na nowo nakręcić?
- Właśnie. A jaki raban podniosą środowiska gejowskie? Ile książek zostanie napisanych... no no, staniecie się sławni.
- Ja dziękuję za taką sławę. - mruknęłam. - Po cholerę? Dyskusje, wieszanie na nas psów, ciąganie po sądach, setki polemicznych artykułów, książek itp.?
- No, depresja murowana, potem załamanie nerwowe, psychoza, może nawet mania prześladowcza... Jak nic, do trzydziestki wydasz fortunę na psychiatrów, zestarzejesz się o jakieś dwadzieścia lat, i zostanie przeklęta przez mniej postępową połowę ludzkości.
- Czyli jakieś siedemdziesiąt osiem procent. - uściślił Robert.
Może powinnam rzucić się na niego z zębami? Niestety, nie miałam na to ochoty. Rany! Ja nie miałam ochoty wzbudzać awantur! Naprawdę było ze mną kiepsko. Ale co robić? Moja przyszłość malowała się kruczoczarnymi barwami. A ja tylko chciałam zostać zwykłym nic nie znaczącym historyczyną, badaczem, dokonać jakiegoś malutkiego odkrycia i móc być z niego dumną. Nawet nie to, wylądować w jakimś malutkim antykwariacie...siedzieć cichutko wśród stuletnich mebli, podróbek obrazów i porcelany Rosentala, i nie rzucać się nikomu w oczy...
Czemu, głupia to zrobiłam? Czemu tłumaczyłam?
- Trzeba będzie powiedzieć szefostwu. Ciekawe, czy padną na zawał?
- Chyba nie.. - mruknęłam - bo będą zachwyceni: wywiady, publikacje, konferencje, pięć programów w Discovery, dotacje...
- Same plusy, nie?
- Aha. A jak coś nawali, będą mogli umyć ręce.
- Wiecie, co, ja was nie rozumiem - nasz politechnik zerwał się na równe nogi. - Tylko biadolicie, zamiast ruszyć głową. A sława, a bogactwa, a chwała badacza?
- A ile osób zaakceptuje taką wersję mitologii? Pomyślałeś o tym? Co z tymi wszystkimi dzieciakami czytającymi Iliadę?
- Na nią wpływu to nie będzie miało - mruknął Adam. - Te tabliczki są cokolwiek starsze. Pierwsza spisana wersja Homera to dopiero V wiek, może trochę wcześniej, trochę później. Te skorupy to jak nic przełom VI/VII.
- Hmy... chyba rozumiem. To rzeczywiście problem...
Zamyślił się, niemal widziałam jak wizje rewolucji światowej przemykają mu w głowie. Nagle klasnął w dłonie i ...
...jego potężny glan gwałtownie spotkał się z kruchą glinianą skorupą. W ciągu ułamka sekundy tabliczka przestała istnieć. Głucho jęknęłam. Adama przytkało.
- Ups... nie chciałem. Ale, problem rozwiązany. Powiesz, że były tam wielokropki.
Wyszczerzył zęby.
- A teraz chodźmy na obiadek. I dużo piwa. Przejdzie wam.
Cóż, chyba miał rację. Pierwszy szok minął. No, zdecydowanie miał rację. Zmiana byłaby zbyt duża. Nie, to nie mogło przejść. Zerknęłam na karteczkę na której zapisałam tłumaczenie. No cóż, i tak raczej by nie uwierzyli. Starannie je pogniotłam i bez żalu wrzuciłam do wiadra na odpadki.
Na papierze było napisane:
Helena był najprzystojniejszym mężczyzną w Helladzie.