Stray 1
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 02 2011 21:28:09
Rozdział I
Ciął z pół obrotu, prowadząc cięcie od obojczyka, przez pierś, aż do miednicy. Prześlizgnął się pod świszczącym w powietrzu żelazem, ze zwinnością i gracją kota, miękko podnosząc się na nogi. Pchnął scimitar w plecy człowieka. Pchnął po samą rękojeść, oręż przebił się przez ciało ofiary, wychodząc z drugiej strony, z piersi. Chlusnęła krew.
Chłopiec poprawił białe włosy, spływające w nieładzie na plecy. Złote oczy błysnęły żywo. Wyglądał jak elf. Jego ruchy, postawa, budowa i wygląd wskazywały na to bezsprzecznie.
Blada dłoń odgarnęła śnieżnobiałe, ubroczone karminem włosy za ucho. Ucho pozbawione jakiejkolwiek szpiczastości. Ucho ludzkie.
Chudy i niski chłopiec, o włosach białych niczym śnieg, uczesanych w warkocz, leżący na plecach, i złotych oczach nie mógł jeszcze wiedzieć, w jaką kabałę się wplątał. Nie mógł wiedzieć, że jego imie jest na ustach wielu ludzi, o których istnieniu on sam nie ma pojęcia. Nie mógł tego przewidzieć. Chciał tylko oszukać przeznaczenie.
*

Patrzył z obrzydzeniem na dziewczynę, stojącą przed nim. Była wyższa od niego niemalże o głowę, włosy, spięte spinką z tyłu, upstrzone granatową aksamitną kokardką były w kolorze piasku, beżowego piasku. Była szczupła. I miała piersi. Duże piersi.
Po plecach popielatowłosego chłopca przebiegł dreszcz obrzydzenia.
Dwoje dostojnych, dorosłych ludzi położyło dłonie na ramionach dziewczyny.
- "Kobiety" - poprawił się w myślach.
Podobno miała lat siedemnaście, o trzy więcej, niż on sam. Ale takich piersi, i takiego wyrazu twarzy nie mogła mieć siedemnastolatka.
W sumie rzadko widywał siedemnastolatki, ale tak było w jego odczuciu.
Jasne błękitne oczy świdrowały go, kpiący uśmieszek nie schodził z błyszczących, umalowanych jasno-różową szminką, albo czymkolwiek podobnym, ust. Niby skromna, aksamitna sukienka, w całkowicie granatowym odcieniu, sięgała kolan, odsłaniając łydki ubrane w gładkie białe pończochy. Niżej błyszczały dumnie czarne lakierki.
W połączeniu z tak dużym biustem, i takim wyrazem twarzy dziewczyna wyglądała groteskowo.
- Kathrine Marinna de Leaux - dziewczyna dygnęła, lekceważąco, schylając głowę, a mimo to nie sięgając nawet do popielatych kosmyków chłopca. Białe ząbki błysnęły w kpiącym uśmiechu.
Ten był w trakcie analizy beznadziejności jej nazwiska, i tego jak jej niecierpi. I co właściwie tutaj robi.
- To jest, synu... - Zza pleców dziewczyny wystąpił jego ojciec, człowiek wysoki, z powagą wymalowaną na twarzy. Teraz uśmiechał się. A zdarzało mu się to rzadko. W gruncie rzeczy, był to pół-uśmiech - Twoja narzeczona.
Eris w tym momencie poczuł, jakby ktoś wsypał mu do żołądka kubełek lodu, następnie odruch wymiotny, i niemalże spazm obrzydzenia. Czuł że na jego blade policzki wstępuje jakiś kolor. Nie był tylko pewny, czy niebieski, czy zielony.
Zgromadzeni dorośli, i oczywiście jego narzeczona, doskonale widzieli że był to kolor fioletowy. Nie obchodziło ich, że chłopiec odwrócił się na pięcie, i wybiegł, jakby goniło go stado wilków. Uśmiechali się fałszywie.
Wszystko jedno, co smarkacz zrobi. To dla dobra państwa.
Kathrine już rozmyślała nad imionami dzieci, które w planach miał spłodzić jej chłopiec o popielatych włosach i bursztynowych oczach.
A Eris, dławiąc się łzami, i powstrzymując ostatni posiłek chcący powrócić z jego żołądka na świat, rozmyślał nad dwoma rzeczami - że wolałby spotkać stado wygłodzonych wilków, niż wychodzić za tę dziewczynę, za JAKĄKOLWIEK dziewczynę.
I którędy najlepiej zwiać

*
- Stray... - Coś połaskotało jego policzek. Uchylił leniwie powiekę.
- Co?
Szarpnął głową, uciekając od ciepłej dłoni siedzącego koło niego chłopca. Był on wyższy od białowłosego o pół głowy. Całą delikatną twarz usypaną miał jasno-brązowymi piegami. Duże, brązowe oczy błyszczały wesoło, a na ramiona opadały kosmyki ogniście rudych włosów. Chłopiec odgarnął włosy za ucho. Szpiczaste ucho.
- Masz brudne włosy. A tak po za tym, sprzątnąłem ten bajzel, więc możemy iść dalej.
- Jestem zmęczony.
Falik popatrzył na niego. W jego oczach błysnęło coś, co przypominało zmartwienie. Stray nie dostrzegł tego jednak, za późno odwrócił wzrok, napotkał tylko szeroko uśmiechniętą twarz elfa.
- No to odpoczniemy.
Zaległa cisza. Rudowłosy nie wytrzymał długo.
- Nad czym tak dumasz?
- Nad niczym.
*

Wypuścił z dłoni włosy, które skończył układać w warkocz. Związał je czarnym rzemykiem i ściągnął mocno, żeby się nie zsunął. Popielaty warkocz przytulił się do pleców, przykrytych czarnym, materiałowym płaszczem, sięgającym do bioder. Nogi opinały czarne spodnie, na stopy wciągnął wysokie do połowy łydki lekkie budy z klamerkami. Buty był elfiej roboty, toteż poruszał się w nich niemal bezszelestnie. Zarzucił tobołek na plecy, obok skórzanej, czarnej pochwy, ozdobionej mnóstwem ćwieków, w której tkwił krótki, poręczny miecz. Średniej długości rękojeść wysadzana była trzema rubinami, umieszczonymi w poziomie. Ponadto była wyołożona chropowatą, brązową skórą, żeby oręż był łatwiejszy do utrzymania nawet w spoconych dłoniach.
Chłopiec westchnął cicho. Przytroczył woreczek z miękkiego futerka i skórzaną sakiewkę do pasa. Za pas zatknął sztylet, o pofalowanym ostrzu, wykonanym z dziwnego metalu o błękitnym połysku. Rękojeść rzeźbiona była w roślinne motywy. Na ostrej krawędzi widoczne były szlaczki, utworzone przez runy.
Zaklęcia. Podręczne. Jakby zapomniał...
Szczupłe palce dotknęły woreczka. Chłopiec usłyszał miły szelest ziół. Jego wargi zacisnęły się w poziomą kreskę.
Godzinę wcześniej, do jego pokoju przyszła jego narzeczona. Twierdziła, że musi go "przygotować" do małżeństwa, po czym bez słowa zaczęła zrzucać ubrania. Stanęła przed nim zupełnie naga, chwaląc się swoimi wdziękami.
Żołądek Erisa wygrał spór, który chłopiec toczył z nim od południa. Zgiął się w pół, i unicestwił piękny dywan leżący na podłodze. Kathrine zniesmaczyła się, komentując jedzenie serwowane w tymże domu. Popielatowłosy wykorzystując jej lament, z trudem podniósł się i dał nogę.
Uciec, uciec jak najdalej.
Rodzice ustalili mu mariaż, korzystny dla państwa, dla korony, tronu. Miał tylko czternaście lat! To nie było normalne. I nie chciał dłużej uczestniczyć w tej zabawie.
Poprawił zapinkę płaszcza. Odwrócił się jeszcze raz, spoglądając na pokój. Westchnął bezgłośnie. Otworzył okno. Okiennice skrzypnęły cicho. Chłopiec wspiął się na parapet, po czym zeskoczył w ciemność.

*
Ogień trzaskał wesoło. Pachniało sosną, i żywicą. Ciszę nocy zakłócały tylko śpiewy pasikoników, kryjących się w ciemnościach. Falik patroszył złowione ryby. Flaki, płetwy i łuski zgarniał do wykopanego obok siebie dołka. Później zasypie.
Stray wpatrywał się w ogień, blask płomienia odbijał się w jego oczach. Był zamyślony. Elf nie miał tego za złe swojemu kompanowi. Zresztą, lubił się nim zajmować. Oczywiście, przyznawał się do tego wyłącznie przed sobą samym. Drewno trzeszczało miło.
Białowłosy wstał, powiedział bardzo cicho, i jakby nieobecnie:
- Pójdę po chrust.
Falik zdążył jedynie kiwnąć głową, kiedy chłopiec odwrócił się i zniknął w krzakach. Sowa oznajmiła swą obecność cichym hukaniem.
*

Z gardła chłopca wydobyło się cichutkie westchnienie. Mężczyzna pochylił się nad nim i delikatnie pocałował szyję. Rozpięty płaszcz zsunął się z chudych ramion. Człowiek wsunął swoją dużą dłoń pod beżową, przylegającą do ciała koszulkę, i podciągnął ją wysoko, niemalże do szyi, odsłaniając cały blady brzuch, i klatkę piersiową. Popatrzył z zadowoleniem na zaczerwienione sutki chłopca, i poświęcił im dużo uwagi. Właściel obiektu uwagi mężczyzny stękał, jęczał, wzdychał, wił się, wyginał w łuk, szeptał przyrzeczenia i miłosne wyznania, albo bredził bez sensu. Zarzucał ręce na umięśnione ramiona, to znów je wycofywał, i chował w dłoniach spąsowiałą, rozpaloną twarz. Czuł miękką pościel pod plecami, a raczej za wgniatającym się w nie płaszczem. Między nogami natomiast czuł uciskaną przez spodnie erekcję, jego własną, i pocierające ją kolano, bynajmniej nie jego własne. Mężczyzna zacisnął zęby na drobnym sutku i został za to nagrodzony wyjątkowo nieprzyzwoitym jęknięciem. Uśmiechął się pod nosem.
Chłopiec nie mógł dostrzec błysku pożądania w ciemnych oczach.
Tego błysku. Bo po za nim, po za tym zwierzęcym pożądaniem, w tych oczach nie było nic.
Popielaty warkocz zamiótł poduszkę, kiedy ciemnowłosy człowiek podniósł leżące pod nim drobne ciało, drżące z rozkoszy. Szybkimi ruchami zwinnych dłoni pozbawił je górnego i dolnego odzienia. Rozpiął własną koszulę, i odrzucił ją koło łóżka, na drewnianą podłogę. Butów, spodni i całej reszty pozbył się jeszcze szybciej. Podniósł chłopca o bursztynowych oczach i posadził na swoich kolanach. Przycisnął drobne ciało do siebie. Nad pępkiem czuł gorącą, napiętą erekcję przyszłego kochanka.
Bo wiedział, że już jest jego. Już nie było odwrotu.
Zmaruczał cicho, kiedy mały odnalazł jego wargi, i wpił się w nie, niezdarnie obdarzając je pocałunkiem, który przeobraził się w następne, coraz bardziej dzikie i namiętne. Mężczyzna przesunął dłonie na szczupłe plecy, rozwiązując czarny rzemyk, utrzymujący określoną fryzujrę. Odrzucił go na podłogę, obok spodni chłopaka. Leniwymi ruchami rozpuścił warkocz. Popielate włosy opadły do połowy pleców.
Obydwaj byli spoceni, i dyszeli ciężo. Powietrze było gorące, i napięte. Mały wyglądał, jakby miał zejść na zawał. Poruszał ustami jak wyciągnięta z wody ryba. Mężczyzna wyglądał znacznie spokojniej. Ale w środku był rozpalony do granic możliwości. Chciał przerżnąć smarkacza już, teraz, jak najprędzej.
Ale nie po to się tak męczył. Skoro uzyskał zaufanie tego nieufnego gówniarza, to pobawi się trochę.
Popielatowłosy chętnie, długo i przyjemnie pieścił ustami palce mężczyzny. Jęknął głośno, najbardziej nieprzyzwoicie jak dotychczas, kiedy palce zagłębiły się w jego wnętrzu. Krzyczał, błagał. A człowiek nie przerywał. Uśmiechał się tylko, i przytulał twarz do drżącego ramienia chłopca, drażniąc delikatną skórę kilkudniowym zarostem.
Przygotowywał go długo. Mały zdążył dojść raz, wykrzykując głośno imię mężczyzny, wbijając w jego plecy paznokcie, mocno, drażniąc skórę do czerwoności.
Za pierwszym podejściem odwrócił chłopaka na brzuch, podniósł go tak, by klęczał na kolanach. Dobrze go przygotował. Bursztynowe oczy były zamglone, a jęki i stęknięcia były już nieodłączne, kiedy kochali się, delikatnie, powoli, namiętnie. W międzyczasie zmienili pozycję, mężczyzna położył chłopca na plecach, całował zaczerwieniowe policzki, odpowiedział uśmiechem na uśmiech, pocałował w czoło, szeptał uspokajająco, szeptał obietnice, miłosne wyznania i zapewnienia. Podtrzymywał biodra młodego kochanka w górze, kiedy wchodził w niego ponownie.
Oddawał się temu człowiekowi, ufał mu, kochał ponad życie. I wierzył w te obietnice, szepty, westchnienia. Słowa. Gesty.
Doszedł w nim, pozostawiając w szczupłym ciele coś swojego, jakąś część. Rytuał dobiegł końca. Miłość została wyznana dobitnie, nie było wątpliwości. Chłopiec zerknął między swoje nogi. Nie dostrzegł niczego, co wyglądało by jak krew. Tak, ten człowiek był odpowiedzialny. Kochający. Najważniejszy.
Wtulił się w niego, podkurczając nogi i zarzucając ręce na umięśnione barki. Zdążł ostatni raz wyszeptać najpiękniejsze słowa, i ucałować spierzchnięte usta kochanka. Popatrzeć w najukochańsze na świecie, ciemne oczy. Mężczyzna objął go, przykrył kołdrą, poprawił poduszkę pod głową, odgarnął popielate kosmyki.
Uśmiechał się pod nosem, jakby osiągnął coś. Nie był to życzliwy uśmiech.
A chłopiec oddychał cicho, wtulony ufnie w ciało dające mu bezpieczeństwo.

Uchylił powieki. Światło wpadające przez okienko, przebijające się przez białe haftowane firanki boleśnie ukuły bursztynowe oczy. Chłopiec odwrócił się w drugą stronę, a jego usta już ułożyły się w uśmiech, z gardła już wydobywał się głos, szczęśliwy, spełniony, chcący przywitać ciemnowłosego mężczyznę. Zamiast ciepłego ciała, na zmiętej pościeli leżał kawałek pergaminu, zapisany niewyraźnie, pośpiesznie. Chłopak odgarnął popielate włosy, wpadające mu w oczy. Podniósł się, podparł na dłoni. Przeczytał szybko nabazgrane zdanie.

"Dzięki za tyłek, dziwko."

*
Było cicho. I ciemno. Księżyc w pełni i gwiazdy odbijały się w gładkiej jak lustro tafli jeziora. Cykady ciągle grały swą pieśń. Ciszę rozrywały ciche jęki.
Białowłosy chłopiec siedział pod pniem potężnego dębu, obejmował dłońmi podkurczone kolana. Jego ciałem wstrząsał szloch, jeden za drugim. Po zaczerwienienych policzkach lały się łzy, gorzkie, gorące. Z cichym szelestem skapywały na trawę i odzienie Straya.
Nie płakał przy nikim, płakał rzadko, niemalże wcale.
Ale teraz nie było nikogo...
- Nienawidzę cię... nienawidzę...!
Płakał głośno. Jego rozpaczliwe łkanie rozdzierało ciszę nocy. Nie usłyszał kroków stojącej teraz za innym drzewem, w odległości trzydziestu kroków postaci. Nie widział stężałej w gniewie i nienawiści piegowatej twarzy, zmarszczonych ognistoczerwonych brwi. Nie mógł dostrzec ściśniętej w pięść dłoni.
- Dlaczego mi to zrobiłeś... jak ja cię nienawidzę...
Kolejny potok łez, kolejny szloch. Lodowate, żelazne kleszcze zaciskające się na żebrach, odbierające dech. Ból, rozrywający od środka. Obezwładniający. Odbierający wszystko.
Nie usłyszał chrzęstu, jaki rozległ się, kiedy rudowłosy elf uderzył zaciśniętą pięścią w twardą, chropowatą korę. Syknięcia, i tłumionego przekleństwa również. Ani cichych, oddalających się kroków.
*
Białowłosy wyłonił się w mroku. W dłoniach niósł naręcza chrustu. Blada twarz była spokojna, chłodna, nie wyrażająca żadnych uczuć. Jak zwykle.
Falik przyglądał się w skupieniu wszelkim działaniom Stray'a, obserwował jak chłopak odkłada chrust, spogląda na tkwiące w ognisku ryby, nadziane na patyki. Jak powoli siada pod drzewem.
Zjedli w milczeniu. Potem zamienili kilka słów o dniu nastepnym, ustalając trasę i godzinę wyruszenia.

Rudowłosy ocknął się, nie mógł zasnąć. Przewrócił się na drugi bok. Stray leżał skulony kilka kroków od niego. Szepatł coś przez sen, trząsł się lekko. Falik poczuł to dziwne ukłucie w okolicach serca. Zsunął z ramion kocyk. Na kolanach zbliżył się do chłopca. Patrzył długo w niespokojną uśpioną twarz. Białe brwi co chwila marszczyły się, powieki drgały. Szepty były gorączkowe, niewyraźne. Elf okrył go kocem, leciutko pogłaskał po chłodnym policzku.
Bardzo długo siedział obok chłopaka. Zasnął tuż przy jego boku, okrywając się płaszczem dopiero wtedy, kiedy oddech białowłosego ucichł, a jego twarz na powrót stała się spokojna.
*
Obudzili się niemal równocześnie. Złote, chłodne oczy, nie wyrażające żadnych emocji wpatrywały się w niego. Stray był osobą o wyjątkowo obojętnym i bezuczuciowym stylu bycia. Falik, młody elf który był zupełnym przeciwieństwem takiej postawy, mimo wszystko bardzo lubił chłopca.
Znali się niedługo, dwa miesiące zaledwie...
Ale poznali się w okolicznościach nietypowych, i białowłosy świetnie zdawał sobie sprawę, jak dużo zawdzięcza Falikowi. Nie wiedział jednak, jak dużo piegowaty zawdzięcza jemu. Nie mówił o tym. Uśmiechał się promiennie, dbał o Straya jak o młodszego brata. Mimo że od niego zawsze wiało chłodem i niechęcią.
Falik przysypał małe, prowizoryczne ognisko piachem, zapakował tobołki, przygotował śniadanie. Zbierali się do drogi. Rozejrzał się, odrywając od pochłaniającej pracy, zdając sobie sprawę z tego, że nie ma jego towarzysza.
- Stray?
Odpowiedziała mu cisza, i nieustający śpiew ptaków. Elf podniósł się z ziemi, na której klęczał kiedy zawiązywał tobołek, i przytraczał do niego mały, zdobiony toporek. Przechodząc przez pozostałości nocnego obozowiska, skierował się w krzaki, zagłębiając się w las. Kierował się szumem wodospadu. Ścieżka była wydeptana przez zwierzęta, ale wśród uschniętych igieł, liści i połamanych patyczków widać było ślady większe... ludzkie.
Rudowłosy dotarł tuż nad brzeg strumienia. W ostatniej chwili zatrzymał się w krzakach jak wryty, wytrzeszczając oczy na zjawisko, scenę, odgrywającą się pod wodospadem.
Złotooki stał w wodzie do połowy uda, zupełnie nagi, a spływająca ze wzgórza orzeźwiająca, krystaliczna woda rozbijała się o jego blade ramiona, spływała po szczupłym ciele, po pięknie zarysowanych mięśniach ramion, pleców, brzucha, ud... Odchylał głowę do tyłu, a białe, mokre kosmyki opadały lśniącą kaskadą niżej, zasłaniając pośladki. Kąpiel sprawiała chłopcu wyraźną przyjemność, mruczał coś pod nosem, a powieki miał przymknięte.
Elf poczuł pyknięcie w nosie, po czym ciepła krew potokiem zaczęła broczyć po jego ustach i brodzie. Szybkim ruchem dłoni usiłował zatamować krwotok dłonią. Pośpiesznym krokiem wycofał się, odwrócił i pognał na złamanie karku w stronę obozowiska. Wypadł na nie po wykonaniu imponującego salta w powietrzu, spowodowanego złośliwym korzeniem wystającym z ziemi. Krew przestała zalewać jego twarz i ubranie. Rozsupłał sznurki i rzemyki swojego tobołka, wyciągnął szmatkę i bukłak napełniony wodą z pobliskiego strumienia. Doprowadzał się do porządku. Ubrania musiał zmienić.
Tak, stanowczo odżywiał się nie najlepiej. Miał zbyt kruche naczynka.