Wirujący świat 1
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 02 2011 21:02:43
Nota odautorska: Imiona i niektóre
nazwy zostały ściągnięte z pewnej
książki fantasy. Przykro mi ale nie
mogłam się powstrzymać. Mimo to
może się Wam spodoba.




Świat wirował. Światła latarni zamazywały się lekko a chodnik tańczył pod stopami. Mimo to starałem się iść prosto, nie chciałem wyglądać na łatwą ofiarę potencjalnego napadu. Była druga w nocy, miasto wyglądało na całkowicie wymarłe, niesamowity nastrój potęgowała jeszcze lekka mgła. Miałem idiotyczną ochotę wyjść na środek jezdni i zacząć śpiewać i tańczyć. Pohamowałem jednak ten odruch, zamiast tego skręciłem w ciemną uliczkę przy której mieścił się mój dom. Po chwili przystanąłem niepewnie. Przed furtką, do której klucze spoczywały spokojnie w mojej kieszeni coś leżało. Coś dużego. Człowiek? Przymknąłem na chwilę oczy by uciszyć gonitwę myśli. Powoli, niepewnie zbliżyłem się do leżącego "czegoś" czy też "kogoś". Świat w dalszym ciągu wirował w szalonym tańcu z drugiej jednak strony z niesamowitą precyzją widziałem skuloną na ziemi postać. Pomimo długich jasnych włosów rozsypanych wokół głowy był to z pewnością mężczyzna. Leżał skulony na jednym boku plecami opierając się o furtkę. Jego twarz była przeraźliwie blada, tak blada, że zdawała się świecić w ciemnościach. Przykucnąłem nie wiedząc co mam robić. Narkoman? Ofiara napadu? Chory? Trup? Cholera, że też musiał się znaleźć akurat przed moją furtką! Cóż sprawdźmy najpierw czy w ogóle żyje. Ostrożnie wyciągnąłem rękę i dotknąłem jego policzka. Zimny. To jeszcze nic nie znaczy, prawda? Przesunąłem rękę niżej na szyję próbując odnaleźć puls, tak jak to widziałem na filmach. Nagle jego oczy się otworzyły a na moim ręku zacisnęły się stalowe palce. Odruchowo usiłowałem się cofnąć jednak nogi mi się poplątały i wylądowałem na ziemi. Czerwone oczy spoglądały na mnie wrogo. Nagle wytrzeźwiałem.
- Eeee... Chcia...chciałem tylko sprawdzić czy żyjesz. - Wyjąkałem niepewnie.
Odepchnął moją rękę.
- Teraz już wiesz, więc możesz iść dalej.
- Aaale to moja furtka.
- Furtka?
- Tak - pokiwałem energicznie głową - opierasz się o nią.
Przeszył mnie tak wściekłym spojrzeniem, że przez moment zastanawiałem się czy nie przestać upierać się w sprawie furtki i nie przejść przez płot. Jednak w porę sobie przypomniałem o rosnącym wokół domu żywopłocie.
- Nie mogę wejść do środka kiedy tu leżysz.
Przymknął oczy jakby zbierając siły. W końcu z wysiłkiem dźwignął się na kolana a następnie wspierając się o nieszczęsną furtkę stanął na nogi. Był wysoki, nawet bardzo. Ja sam mam prawie metr osiemdziesiąt a on przewyższał mnie o jakąś głowę. Ubrany był w jeansową kurtkę i spodnie na których widniały ciemne plamy... krwi? Podniosłem się z ziemi.
- Może jednak ci pomóc? Zadzwonić po taksówkę albo co. - Obudził się we mnie Samarytanin.
Jego twarz wykrzywiła się w pogardliwym uśmiechu.
- Nie trzeba.
Odwrócił się i zaczął powoli odchodzić jedną ręką trzymając się płotu. Jednak po kilku krokach zachwiał się i osunął się na kolana. Chwyciłem go za ramiona ratując przed upadkiem na twarz.
- Chyba będzie jednak lepiej jak wejdziesz ze mną do domu.
Przez chwilę przyglądał mi się uważnie jakby usiłował przeniknąć moje myśli. Skinął głową. Pomogłem mu wstać i poprowadziłem do domu. Ciężki, cholera. Z ulgą przywitałem kanapę stojącą u mnie w salonie. Posadziłem na niej niespodziewanego gościa i zapaliłem światło. Dopiero teraz zobaczyłem w jak opłakanym jest stanie. Cały był obszarpany a dodatkowo jego ubranie zdobiły wielkie plamy krwi. Jasne włosy w nieładzie opadały na ramiona, na twarzy widniały liczne zadrapania.
- Walczyłeś z kimś czy jak?
- Nie twój interes - odburknął.
Zmrużyłem gniewnie oczy, ale może to i racja, pomyślałem, jeszcze się w coś wplączę. Bez słowa poszedłem do łazienki apteczkę. Po chwili wróciłem. Mężczyzna leżał na kanapie z zamkniętymi oczami. Wyglądał tak... tak... bezbronnie. Jasne, kto jak kto ale on na pewno nie jest bezbronny. Co też mi się ubzdurało, skarciłem sam siebie w duchu.
- OK. Usiądź, trzeba cię opatrzyć.
Podniósł się z wyraźnym wysiłkiem i zaczął ściągać kurtkę. Pod spodem miał sweter, z lewej strony był cały przesiąknięty krwią. Podciągnąłem mu sweter, rana wyglądał paskudnie. Miała przynajmniej 15 centymetrów długości i była dosyć głęboka, ciągle krwawiła.
- Powinieneś udać się z tym do lekarza.
- Żadnych lekarzy.
- Ale...
Boleśnie ścisnął mnie za rękę, jego oczy błysnęły groźnie.
- Powiedziałem: żadnych lekarzy - warknął cicho.
Mierzyliśmy się przez moment wzrokiem. W końcu skapitulowałem.
- Twoje wola.
Wziąłem wodę utlenioną i zacząłem przemywać okolice rany. Co prawda w szkole tak jak wszyscy uczęszczałem na lekcje P.O. ale i tak nie bardzo wiedziałem co robić w takim przypadku. Oprócz wykonania telefonu pod 999 oczywiście. Przyłożyłem więc do rany kawałek czystej gazy i mocno obandażowałem. Miałem nadzieję, że to wystarczy.
- Coś jeszcze? - zapytałem.
- Na prawym udzie ale - zawahał się wyraźnie - sam nie ściągnę spodni.
Poczułem się trochę dziwnie. W końcu nie codziennie ściągam obcym facetom spodnie. Na szczęście sam rozpiął pasek i zamek. Zacząłem ściągać z niego te nieszczęsne spodnie. Starałem się przy tym jak najmniej go urazić dlatego robiłem to bardzo powoli. Dziwnie się czułem, serce waliło mi tak jakby chciało się wyrwać z piersi, ręce lekko drżały. Zupełnie tak jakbym rozbierał... Zarumieniłem się pod wpływem własnych myśli. Miałem nadzieję, że nie zwrócił na to uwagi. Z mocno pochyloną głową, by nie było widać rumieńców, wziąłem się za opatrywanie drugiej rany. Była położona wysoko po wewnętrznej stronie uda co wcale nie poprawiało sytuacji.
- Poczekaj jeszcze trochę. Przyniosę gąbkę i choć trochę obmyję cię z tej krwi. - Uciekłem do łazienki nie czekając na jego odpowiedź. Oparłem się ciężko o umywalkę i przyjrzałem się sobie w lustrze. Co się ze mną dzieje do ciężkiej cholery?! Wziąłem kilka głębszych oddechów, zmoczyłem gąbkę i wróciłem do salonu zabierając po drodze ręcznik i szlafrok. Pomogłem mu zdjąć sweter. Najpierw delikatnie przetarłem mu twarz, potem wytarłem tors. Miałem wielką ochotę odrzucić daleko gąbkę i przywrzeć ustami do tej bladej, chłodnej skóry. Trzęsącymi się rękoma wytarłem go ręcznikiem i podałem mu szlafrok.
- Chodź. Zaprowadzę cię do łóżka.
Pomogłem mu wstać i zaprowadziłem do sąsiedniego pokoju. Posłałem szybko łóżko.
- Połóż się. Przyniosę ci coś do jedzenia i picia
- Nie trzeba.
- Straciłeś dużo krwi. Musisz się wzmocnić...
- Dlaczego mi pomogłeś?
-... - milczałem zaskoczony nagłą zmianą tematu. Zresztą sam nie wiedziałem dlaczego mu pomogłem.
- No? - Spoglądał na mnie wyczekująco.
W końcu wzruszyłem ramionami.
- Pomogłem, bo byłeś w potrzebie a ja byłem jedynym, który mógł to zrobić.
- A skąd możesz wiedzieć czy nie jestem zbiegłym mordercą i nie zabiję cię podczas snu?
- Po pierwsze w tym stanie nie mógłbyś zabić nawet muchy a po drugie nie wyglądasz mi na kogoś kto morduje swojego wybawiciela.
Roześmiał się cicho, w jego oczach błysnęło coś mrocznego.
- Jakiś ty naiwny.
- Jak coś ci się nie podoba możesz iść, droga wolna.
- Nie irytuj się. W dalszym ciągu chcesz mi pomagać?
Przyjrzałem mu się uważnie. Było w nim coś mrocznego, co budziło w człowieku zimny dreszcz. Może to te czerwone oczy. Jednocześnie czułem, że coś mnie do niego ciągnie, coś czego bałem się nawet nazwać. Do diabła z tym. Może nie był dla mnie najmilszy ale był ranny i ...
- Tak.
- Jestem osłabiony i tak jak powiedziałeś potrzebuję pożywienia.
- Proponowałem przecież, że coś ci przyniosę...
- Nie rozumiesz. Nie o takie jedzenie mi chodzi.
Zmrużyłem podejrzliwie oczy. Wszystko stawało się co raz dziwniejsze.
- A o jakie?
- O krew.
Przysunąłem się bliżej drzwi. Poczułem jak omawiana właśnie krew odpływa mi z policzków. Wariat, jak Boga kocham, wariat. Czerwone oczy patrzyły na mnie spokojnie.
- Nie jestem szalony. I nie zamierzam cię skrzywdzić. Popatrz. - Otworzył szeroko usta a w nich były... kły... o kurwa... Cofnąłem się jeszcze kawałek i oparłem plecami o drzwi. Nie spuszczałem wzroku z mojego gościa. Byłem gotowy wyskoczyć przez nie na każdy najdrobniejszy jego ruch. To jakiś koszmar.
- Spokojnie, decyzja należy do ciebie... ale bez tego ...
Nie dokończył. Patrzyliśmy sobie prosto w oczy.
- Dla... dlaczego...
- Daję ci wybór? Zaprosiłeś mnie do domu, opatrzyłeś rany. Nawet ja jestem na tyle dobrze wychowany by nie mordować gospodarza. - W jego słowach zabrzmiała lekka drwina.
Milczałem przez dłuższą chwilę rozważając wszystkie za i przeciw. Czy mogłem mu zaufać? Przecież mógł się po prostu na mnie rzucić... Co należy zrobić z martwym wampirem?... Te jego oczy...
- Dobrze ten jeden raz ale bądź... ostrożny.
Przez jego twarz przemknęła ulga.
- Dobrze. Połóż się koło mnie. Tak będzie najwygodniej.
Na drżących nogach zbliżyłem się do łóżka. Byłem przerażony do granic możliwości. Jesteś honorowym krwiodawcą, jesteś honorowym krwiodawcą. Powtarzałem sobie w myślach. Położyłem się blisko niego. Przekręcił się na bok, poczym położył na mnie. Spojrzał mi prosto w oczy.
- Nie bój się, nie zabiję cię, masz moje słowo. - Pochylił się nad moją szyją. Zamknąłem oczy. Poczułem jego chłodne wargi na mojej skórze instynktownie wstrzymałem oddech. Krzyknąłem głośno, gdy wbił swoje kły, pod wpływem bólu wygiąłem się do tyłu. Czułem jak powoli ssie moją krew. Nawet tak bardzo nie bolało. Świat powoli spowijała gruba wata, miałem wrażenie, że odpływam gdzieś w niebyt.
- Dziękuję - usłyszałem cichy szept tuż przy uchu. Polizał ranę tamując krwotok i położył się obok. Otworzyłem oczy cały świat wirował. "To już drugi raz tej nocy" - pomyślałem. Jednak tym razem z inna była tego przyczyna. Wampir podniósł się odrobinę i przykrył nas kocem, poczułem jak obejmuje mnie jednym ramieniem. Świat wirował coraz szybciej i szybciej. Zamknąłem oczy. "Nawet nie znam jego imienia" zdążyłem pomyśleć zanim ogarnęła mnie ciemność.
Obudziło mnie światło słońca. Musiało być już późno jednak czułem się tak ociężały, że nie miałem siły nawet kiwnąć palcem a co dopiero mówić o wstawaniu. Po za tym było niezwykle miło, leżeć przytulonym do kogoś. Jego ręka obejmowała mnie lekko jakby mnie przed czymś bronił... Zaraz... JEGO ręka?! Nagle wszystko mi się przypomniało. Ostrożnie wyślizgnąłem się z jego objęć i na paluszkach wymknąłem się do łazienki. Kiedy byłem już bezpieczny oparłem się o umywalkę i ciężko westchnąłem. I co teraz? Nie miałem bladego pojęcia. Na wszelki wypadek rozebrałem się i wszedłem pod prysznic. Jednak dziesięć minut później nie byłem ani trochę mądrzejszy. Podreptałem więc do kuchni przyrządzić jakieś śniadanko. Przy tej czynności zastał mnie mój eee... gość. Kroiłem właśnie kiełbasę, więc kiedy stanął koło mnie ubrany tylko w poplamione jeansy a mnie zaczęły tak trząść się ręce, że poważnie zacząłem się obawiać czy nie dojdzie do jakiegoś wypadku.
- Pomóc jakoś?
- Też chcesz jeść? - skinął głową - To dokrój chleba.
Przez chwilę pracowaliśmy w milczeniu.
- Myślałem, że żywisz się tylko krwią.
- To nie tak. Moja rasa odżywia się tak jak każdy normalny człowiek ale do przeżycia potrzebujemy też od czasu do czasu krwi szczególnie gdy jesteśmy ranni...
- Kim tak właściwie jesteś?
Przez moment się wahał.
- Mam na imię Seregil, jestem Fae.
Popatrzyłem na niego mając nadzieję na dalsze wyjaśnienia ale milczał.
- Ja jestem Aleck. Jak się znalazłeś przed moim domem?
Wzruszenie ramion.
- Mam sporo wrogów.
- Będą cię szukać?
- Tu? Nie sądzę.
Usiedliśmy do stołu. Cisza wydawała mi się nieznośna ale coś w postawie Seregila zniechęcało do dalszych pytań.
- Jeszcze raz dziękuję za wszystko - powiedział odstawiając kubek - Myślę, że będę się zbierał.
- Spotkamy się jeszcze kiedyś?
Obrzucił mnie zimny spojrzeniem.
- Nie sądzę. Tak będzie lepiej... dla ciebie.
Zaniósł naczynia do zlewu poczym poszedł do pokoju i zaczął oglądać swoje ubranie. Wyciągnąłem z szafy t-shirt i bluzę i podałem mu je.
- Może będą pasować.
Spojrzał na mnie uważnie.
- Nie zawsze dając, coś otrzymamy.
- Nie zawsze daje się, by coś otrzymać.
Jego oczy wręcz hipnotyzowały mnie. Mógłbym wpatrywać się w nie przez całą wieczność. Na szczęście zaczął się ubierać. Zapakował stare ubranie do torby. Odprowadziłem go do drzwi. Tuż przed wyjściem spojrzał na mnie jeszcze raz.
- Pamiętaj, nikt nie może się dowiedzieć, że dobrowolnie dałeś mi swoją krew
- Nie rozumiem.
- I nie musisz rozumieć, tylko o tym pamiętać. Tak będzie dla ciebie lepiej.
I odszedł. Tak po prostu. Żadnych słów wdzięczności, żadnych zapewnień o rewanżu. Nic. Jeszcze przez moment patrzyłem jak znika za rogiem zalanej słońcem ulicy poczym cicho zamknąłem drzwi.


Minęło parę dni. Powiedziałbym, że zapomniałem już o całej tej przygodzie ale to by było kłamstwo roku. Zarówno w snach jak i na jawie cały czas przed oczami miałem jego twarz i ciało. Słyszałem jego głos. Nie potrafiłem tego zrozumieć ale nie mogłem przestać o nim myśleć. Seregil.
I znów świat wiruje a chodnik tańczy pod stopami. I znów jest noc a światła latarń nadają miastu ten czarodziejski wygląd. Wreszcie otworzyłem drzwi do domu. Spać, Boże, spać. Wszedłem do salonu. Nagle poczułem jak ktoś mnie łapie za ramię. Błysnęło światło. Przy mnie stał jakiś facio i trzymał mnie za ramię, drugi (w garniturku) siedział sobie najzwyczajniej w świecie na mojej [!] kanapie. Osłupiałem.
- Gdzie on jest? - zapytał cicho ten na kanapie.
- Kogo ma pan na myśli? I co u diabła robicie u mnie w domu?!
Zgiąłem się z bólu kiedy mój "anioł stróż" przyładował mi w nerki.
- Nie udawaj głupiego. Gdzie jest Seregil?
- Nie wiem o kim pan mówi.
ŁUP! Siła ciosu przemieściła mnie na drugą ścianę. Cholera, nie ciekawie to wygląda.
- Bądź grzecznym człowieczkiem i odpowiedz na pytanie.
- Nie mogę odpowiedzieć skoro nie znam odpowiedzi... - Łup, łup, łup. Czułem się jak szmaciana zabawka w rękach dziecka-sadysty. Ale ja naprawdę nie wiedziałem GDZIE jest Seregil, a po za tym nie miałem zamiaru dać im satysfakcji więc tylko zagryzłem wargi z bólu i nic już nie mówiłem. Pociemniało mi w oczach, jeszcze gdzieś z daleka dobiegł mnie trzask otwieranych drzwi, poczym zemdlałem