Wrzosowiska prolog
Dodane przez Aquarius dnia Czerwca 29 2011 18:18:51
* * *


Miałem siedemnaście lat. Urodziłem się w 1236 roku w małej rybackiej wiosce na jednej z irlandzkich wysepek. Odkąd pamiętam zawsze byłem sam. Nie miałem rodzeństwa... Miałem tylko rodziców. Jednak tak bardzo pochłaniało ich uczucie, jakim się nawzajem dążyli, że byłem tylko dodatkiem do idylli i ich miłości już dla mnie nie wystarczało. Ale nie mogłem powiedzieć ,że byłem nieszczęśliwy. Mieszkaliśmy prawie nad samym morzem w małej kamiennej chacie. Nie mieliśmy sąsiadów. Nigdy mnie to jednak nie martwiło. Nie lubiłem ludzi. Denerwowały mnie ich kłótnie, irytowały charaktery i przerażały bójki. Ludzie nie znosili mnie również. Moimi towarzyszami i przyjaciółmi były zwierzęta. Wolałem ich towarzystwo.
Nie wiem czy potrafiłbym opisać jak wspaniałym jest móc wtopić się w otoczenie, w naturę. Właśnie ona, jej niedostępne leśne ostępy i dzikie wrzosowiska były moją rodziną. Zaraz za naszym płotem rozciągało się Mroczne Wrzosowisko. Uwielbiałem tam chodzić. Mogłem godzinami przesiadywać na wysokim urwistym klifie i wpatrywać się w morze. W takich chwilach czułem się naprawdę szczęśliwy. Gdziekolwiek się udałem, nieustannie towarzyszył mi szum ptasich skrzydeł. Nieraz, gdy przysiadłem na wielkim głazie kilka stajań od klifu, na ramionach siadały mi zagubione mewy, a w załamaniu kołnierza drzemała zmęczona ucieczką przed drapieżnikiem polna mysz. Niejeden raz uwalniałem złapaną we wnyki, ledwie żywą sarnę. Okrucieństwo ludzkie nie zna granic...
Tak mijały lata, a ja rosłem, rozwijałem się, dojrzewałem. I oprócz nabywanej z wiekiem ostrożności i rozwagi pojawiło się jeszcze coś. Coś, czego dotychczas w moim życiu nie było. Tęsknota. Nie rozumiałem jej istoty, nie ciągnęło mnie przecież do ludzi. Jednak nie mogę zaprzeczyć, czułem jakąś...pustkę. W dniu kiedy skończyłem dwadzieścia jeden lat, czyli wiek odpowiedni do ożenku, ojciec poszedł ze mną do stodoły i przeprowadził "męską rozmowę". Nadal nie pojmowałem rzeczywistej wymowy związków międzyludzkich. Niedługo miałem to zrozumieć.
Pewnego pięknego poranka, zaledwie wróciłem do chaty po całonocnej wędrówce matka wcisnęła mi w dłoń odświętne odzienie i oznajmiła, że mam udać się o odległy o pół dnia drogi targ, a ojciec roześmiał się i życzył mi dobrej zabawy. Nie protestowałem, chociaż w głębi duszy przeraźliwie krzyczałem. Jednak ciekawość i posłuszeństwo przeważyły.
Przez całą drogę leciało za mną stado wron, dopiero gdy dotarłem na miejsce wzbiły się wyżej i obsiadły nieliczne drzewa. Moim oczom ukazała się różnokolorowa plama na soczystej zieleni traw. Dopiero po uważniejszym wpatrzeniu się można było rozróżnić pstre stoiska targowe, tłumy przewijających się pomiędzy nimi rozwrzeszczanych ludzi. Znów poczułem niezmierną ochotę by zawrócić z powrotem na moje wrzosowo-lawendowe uroczyska. Jednak przemogłem się i poszedłem naprzód.
Dusiłem się... Kręciło mi się w głowie , a przed oczyma wirowały mi czarne płatki. Brakowało mi powietrza, cały ten zgiełk i harmider przytłaczał mnie... Nagle dwa stajania przede mną ujrzałem szafir kilku rozstawionych na uboczu namiotów. Udałem się w ich stronę. Nagle z jednego z nich wyłoniła się młoda kobieta, dziewczyna jeszcze. Otaksowała mnie wzrokiem i miękkim głosem zaprosiła do środka. Gdy wszedłem ciężką i słodką chmurą otoczył mnie i zagarnął zapach mocnego bimbru i naszego słynnego z aromatu piwa. Bez słowa dałem się zaprowadzić w kąt i usadzić na sfatygowanym stołku. Dopiero teraz rozejrzałem się wokół. Namiot był dość przestronny, pośrodku stały odszpuntowane beczki, a dookoła nich porozstawiano stoły, przy których siedziało paru nietrzeźwych już mężczyzn i kilka par. Nie zdążyłem już jednak nic
więcej zobaczyć, gdyż w tej chwili powróciła moja nieobecna przez chwilę towrzyszka, niosąc po kuflu piwa dla siebie i dla mnie. Nie wypuszczając ich z rąk wpakowała się do mnie na kolana rzucając mi, jak sądziłem, pełne ufności spojrzenie. Pochlebiło mi ono, gdyż ludzie, gdy mnie zazwyczaj widzieli, odwracali się, czynili pobożnie znak krzyża lub pluli na mój cień, jakby uważali, że nie mam do niego prawa. Pierwszy raz mi się zdażyło, że ktoś prócz rodziców spojrzał na mnie z uśmiechem. Jakże byłem naiwny! Nagle jeden z siedzących w głębi mężczyzn zarzucił sobie piszczącą partnerkę na ramię i z głośnym okrzykiem "Czas na zabawę!!!" wyniósł ją z namiotu. Tysiące myśli przelatywało mi przez głowę. Zaczynałem rozumieć sens ojcowskich dobrych rad udzielonych mi podczas "męskiej rozmowy". Przecież nie raz widziałem jelenie niespokojne w czasie godów i cud nowego życia... Jednak tok moich myśli przerwała siedząca mi na kolanach dziewczyna, która z godnym kota pomrukiem "To może my też się zabawmy..." pocałowała mnie w usta. Czując jej wilgotny język starający się wedrzeć na siłę do moich ust mocno je zacisnąłem odwracając jednocześnie głowę. Zerwałem się gwałtownie zrzucając ją z kolan i wybełkotawszy przeprosiny wypadłem z namiotu. Poczułem silne, szarpiące mój żołądek skurcze. Opadłem na kolana, wstrząsały mną torsje. Nagle otaczający mnie świat zaczął się w zawrotnym tempie ode mnie oddalać.
Zapadłem w miękką ciemność...
Obudziło mnie ścierpnięte ramię, które zaczęło mi się dawać we znaki po nocy spędzonej na mokrej trawie. Było wcześnie rano, nawet słońce, zmęczone lub niechętne, świeciło tak blado... Rozejrzałem się, wokół porozkładanych jeszcze straganów na zaimprowizowanych naprędce posłaniach spali ludzie. Niektórzy dopiero co zasnęli po upojnej nocy, tak jak nie krępująca sie, na wpół przykryta para, inni właśnie się budzili. Ja leżałem na trawie pod ścianą jednego z namiotów, powoli przypominając sobie wydarzenia dnia poprzedniego. Na samą myśl o tamtej kobiecie i jej obślinionym pocałunku ogarniało mnie obrzydzenie. Wstrząsnąwszy głową powoli sprowadziłem me ciało do pionu. Wyglądałem tragicznie, z resztą, czego
można się było spodziewać po takim "noclegu"? Koszula, którą dała mi matka była wilgotna i poplamiona trawą, skórzane brązowe spodnie również.
Nie oglądając się za siebie ruszyłem w stronę górującego nad okolicą wzgórza. Moje ukochane ptaki wzbiły się z gałęzi, konarów i nie robiąc sobie nic z zamieszania, jakie czyniły, leciały nade mną tworząc wielką plamę pokrywającego mnie cienia. Ludzie patrzyli na to w osłupieniu, a w ich spojrzeniach strach mieszał się z ciekawością. Przyspieszyłem, wiedziałem, że za chwilę ktoś mnie rozpozna. Nie mogłem tego ryzykować. Nie mógłbym odeprzeć zarzutów, ptaki i dodatkowo, przybyły nagle znikąd jeleń ocierający się pyskiem o moje ramię...
Dotarłszy do linii lasu odetchnąłem z ulgą. Powoli, nie spiesząc się wspinałem pod górę. Gdzieś w połowie drogi napotkałem małe źródełko, które kilka kroków niżej tworzyło wprost jakby stworzone dla mnie niezbyt głębokie zagłębienie wypełnione krystalicznie czystą wodą. Nie spiesząc się rozebrałem i zanurzyłem. Woda sięgała mi do pasa. Gładka powierzchnia była niczym lustro, prawie bez zniekształceń odbijała moją sylwetkę. Trochę urosłem, ale wciąż nie dorównywałem wzrostem innym mężczyznom. Miałem proporcjonalną budowę ciała, nie byłem "byczkiem", ale pod moją skórą delikatnie rysowały się sploty wytrzymałych mięśni. Oprócz tego, jak inni, miałem dosyć szerokie barki i wąskie biodra. Mimo tego trudno jednak byłoby pomylić mnie z jednym z miejscowych. Od sąsiadów odróżniały mnie przede wszystkim włosy. Długie i gęste miały niespotykaną tutaj barwę, nie były rude, ani kasztanowe, typowo "irlandzkie"... były długie i czarne -jak noc. Nigdy nie dałem ich obciąć, więc sięgały za biodra, ale by nie przeszkadzały w codziennych zajęciach itp. Nosiłem je ściągnięte i obwiązane rzemieniem. To właśnie z ich powodu chyba może z mojego upodobania do nocnej pory nazywano mnie Dearth`en Niall. Czarnym Niallem...
Oprócz tego twarz. Pociągła i trójkątna, z wyraźnie zaznaczonymi kośćmi policzkowymi, ale to chyba nic aż takiego dziwnego, w odróżnieniu od wąskich, bladych, prawie niewidocznych ust i dużych czarnych oczu. Oczu, bez widocznej tęczówki, jej miejsce zajmowały źrenice. Gdy spojrzałem na kogoś zdenerwowany lub zdziwiony, podobno sprawiały upiorne wrażenie. To z ich powodu ludzie unikali mnie, a ja ludzi. Podobno taki się urodziłem, matka nigdy nie potrafiła wyjaśnić skąd to się wzięło. Ale takie oczy mają swoje plusy. Widziałem w ciemnościach o wiele lepiej niż przeciętni ludzie.
No, dosyć tych głupot. Wyszedłem z wody i nagi wyciągnąłem się na trawie. Pozwoliłem, by słońce osuszyło moją skórę, po czym ubrawszy się szybko zawróciłem i udałem się w stronę domu. Szerokim łukiem ominąłem targ i tę zgraję rozbestwionych, teraz także podekscytowanych moim spektakularnym odejściem ludzi. Ani chybi, poszedłbym na stos. Takich jak ja, odmieńców, najlepiej się jak najszybciej pozbyć. Po co mają wzbudzać strach i niepotrzebne zamieszanie? Aż dziwnym się wydaje być fakt, że moi rodziciele nie wiedzieli o złej sławie ich syna. Nie raz przecież ktoś opowiadał w karczmie po kilku kuflach piwa o tym jak spotkał na swej drodze cień Dearth`en Nialla, który na jego oczach przemieniał się w zwierzę i błyskając złymi oczyma kazał mu odejść z lasu. Może nie wierzyli, albo po prostu nie wiedzieli o tych wszystkich historiach - w końcu nasza chata stała na najdalszym krańcu wioski, o ile to jeszcze była wioska.
Powrót do domu przebiegał spokojnie, z jednym wyjątkiem. Już prawie dochodziłem do stodoły, kiedy znad klifu dobiegło mnie głuche, opętańcze wycie. Coś mnie tknęło, zmusiło do odzewu. W szaleńczym biegu minąłem stojących przed chatą matkę i ojca, i nie zwracając uwagi na ich krzyki zmuszałem się do wciąż większego tempa. Po chwili ukazał mi się poruszający obraz. Między głazami nad samym morzem szamotał się złapany w żelazne szczęki wielki szary basior. Mimo unieruchomionej pogruchotanej łapy wyniosły i dumny, wściekły na siebie za swoją nieuwagę i na trzymającą go paść. Wyczuwałem jego emocje choć w tamtej chwili nie zwróciłem na to uwagi, stałem nieruchomo podziwiając jego zaciętość i odwagę. Był wspaniały w tym swoim bólu i dumie. Otrząsnąłem się z bezruchu i powoli zacząłem zbliżać do nagle znieruchomiałego wilka. Nie szamotał się już ani nie warczał, patrzyliśmy sobie przez moment w oczy, po czym on pierwszy odwrócił wzrok. Mnie ogarnęła jakaś pewność, że mogę mu pomóc. Klęknąłem przy nim i położyłem dłoń na pooranym bliznami pysku. Zamknął ślepia i wsunął mi łeb pod pachę przytulając się w wymownym geście zaufania. Zacisnąłem ręce na żelazie i wolno, tak by sprawić jak najmniej bólu wilkowi, począłem rozwierać zaciśnięte szczęki paści. Z pyska basiora wydobył się cichy tłumiony skowyt. Czułem, że nie mógł się powstrzymać. W końcu udało mi się go uwolnić. Stanął niepewnie na trzech łapach, czwartą zranioną trzymając w górze. Znów odczułem jego wściekłość - nienawidził słabości. Odsunąłem się i oderwawszy kawałek materiału z mojej nowej koszuli nastawiłem i opatrzyłem mu łapę. Po wszystkim przysiadł jeszcze chwilę obok i uniósłszy łeb do góry donośnie i przejmująco zawył. Znów poczułem jakąś niewyjaśnioną tęsknotę, i poczułem się... niepełny...
Nie zauważyłem, kiedy odszedł. Siedziałem sam na pustej plaży, wśród fal coraz silniejszego przypływu. Woda już sięgała mi do bioder, ale na to również nie zwróciłem uwagi. Myślałem. Czemu znów odczuwam pustkę? Czyż nie jestem szczęśliwy tutaj, pośród otaczającej mnie przyrody? Czego jeszcze mogę pragnąć? No właśnie, czego?...
Przy kolacji panowała nieznośna cisza, rodziciele nie rozmawiali nawet między sobą. Posyłali w moją stronę ukradkowe spojrzenia. Nagle coś kazało mi powiedzieć:
-Chciałbym, żebyś nauczyła mnie czytać.
Matka zakrztusiła się zupą. Nie odpowiedziała. Natomiast ojciec westchnął i szepnął
-Byliśmy nad klifem... widzieliśmy wilka...
Wstałem od stołu nie pozwoliwszy mu skończyć - Matko, nauczysz mnie czytać...- to nie była prośba.
- Tak synu, nauczę...- to była obietnica.
Wyszedłem do stodoły i położyłem się na słomie. Znów w moim sercy zagościła tęsknota, zmuszająca mnie do rozebrania się i umycia. Pozbyłem się mocnego zapachu domostw ludzkich. Las tego nie lubi. Zagłębiłem się w nocną ciszę...
Czy byliście kiedyś nocą nad brzegiem morskim? Nie sposób opisać rzeźwości i świeżości powietrza. Chłodziło ono moje rozpalone wysiłkiem ciało. Nie krępowała mnie moja nagość, w końcu również jesteśmy zwierzętami, a one nie przejmują się czymś tak bez znaczenia, jak ubranie. Krępuje ono niebezpiecznie ruchy podczas ucieczki, uniemożliwia bezszelestne poruszanie, jednym słowem przeszkadza. Nie miałem ochoty na kąpiel w morzu, zawitałem tu mając nadzieję na ponowne spotkanie z wilkiem. Nie zawiódł on moich oczekiwań. Pojawił się wraz z księżycem, by wraz z księżycem odejść. Pysk miał uwalany ciepłą jeszcze posoką, a kły błyskały w jakimś makabrycznym śmiechu. Usiadł obok mnie i odpędzał moją samotność i lęki. Dwóch samotników czekało razem na świt. Później każdy z nas odszedł w swoją stronę.
Rodziciele nie wiedzieli o moich nocnych wypadach. Nasz dom był zbyt mały by pomieścić całą trójkę, więc odkąd pamiętam spałem w na sianie stodole. Było mi to jak najbardziej na rękę, mogłem wychodzić bez pozwolenia i wracać nad ranem. Nauczyłem się kochać noc, dającą mi nie tylko anonimowość ale i poczucie bezpieczeństwa. Starałem się być dobrym synem, pomagałem więc ojcu jak mogłem, zajmowałem się trzodą, orałem, siałem, zbierałem. Zaś z nadejściem wieczora rzucałem wszystko i szedłem spać, by wraz z pierwszym bladym księżycowym światłem ruszyć na wędrówkę. Na całej wyspie nie było ani jednego wrzosowiska na którym bym nie był i ani jednego lasu którego nie przemierzyłem. Ciemne ostępy i ponure uroczyska nie miały przede mną tajemnic, były mi drugim domem. Przez wiele lat broniłem ten dom przed zniszczeniem, wyeksploatowaniem przez człowieka. Rwałem wnyki, zbierałem padki, odsłaniałem i zasypywałem doły ze
sterczącymi wbitymi w ziemię palami. To wszystko na nic. Rozumiałem polowanie z nożem w ręku, wtedy łowca i zwierzyna mieli równe szanse i liczyła się siła i szybkość. Wygranym mogła być każda ze stron. Pułapki i samoczynne zapadnie stawiały zwierzęta na straconej pozycji, nie mogły walczyć, od razu były ofiarami. Nieraz sarna, która wpadła do takiego dołu nie ginęła od razu, tylko zdychała kilka dni z ran i wycieńczenia, a na to ja już się nie godziłem. Gdy nic już nie skutkowało, zacząłem wypłaszać kłusowników. Czasem wystarczył trzepot skrzydeł moich wiernych wron, by człowiek zaczął dostrzegać "czające" się na niego za drzewami duchy lasu. Na nieszczęście ktoś kiedyś spostrzegł mnie, kiedy przemykałem cieniami drzew w poszukiwaniu zranionego rysia. Zaczęły się szerzyć plotki, popierane przez mój odmienny wygląd. Kiedy skończyłem 15 lat już nikt nie chciał mieć ze mną nic wspólnego, bano się mnie i "moich klątw". Od sześciu lat nie rozmawiałem z nikim poza moimi rodzicielami, aż do czasu tego nieszczęsnego targu.


* * *

Niooo... the end of prologue!!!

Proszę... potrzebuję dalszej motywacji - pochwalcie biednego pisarza jeśli dobrze i zmieszajcie z błotem jeśli wam się nie podoba...
To opko czeka na komment (^.^)