Ukryty trop 11
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 02 2011 19:51:28
CZĘŚĆ JEDENASTA - TROPY




Detektyw Gould westchnął ciężko i otworzył drzwi, które jęknęły głucho. Zamarł zaraz, widząc skierowaną na siebie lufę pistoletu. Lufa jednak natychmiast opadła ku ziemi, pozwalając policjantowi odetchnąć głębiej. Przez ułamek sekundy bał się. Bał się że się pomylił.
-Przepraszam - bąknął Anthony - Nie chciałem ryzykować.
-Rozumiem - szepnął Gould - gdzie Jeremy?
-Śpi. Mało ma ostatnio okazji, by spać.
Policjant podszedł do stołu, stawiając na nim torbę z zakupami. Z torby wyjął niewielkie płaskie pudełeczko, markowane napisem Sony. Otworzył je i rozwiesił na palcach półprzejrzystą, metalicznie opalizującą, srebrzystą materię, obciążoną na czterech końcach zaczepami. Ostrożnie zawiesił ją na ścianie, dokładnie na gniazdku z prądem. Następnie sięgnął do pudełeczka i wyjął z niego niewielkiego pilota.
-Telewizor? - zdziwił się Anthony.
-Hm, tak, pomyślałem, że może się przydać. Jako źródło informacji.
-Zatem zostaniemy tu dłużej?
Gould zdjął płaszcz i rzucił go niedbale na oparcie krzesła.
-Na to wygląda. Musimy się poważnie zastanowić, co będziemy dalej robić.
-My?
Policjant zajrzał w poważne, zmęczone oczy Anthony'ego.
-Tak, my - mruknął - Byłem u Robertsona. Poszperałem też tu i ówdzie.
-I?
-Powiedzmy, że bardzo niewiele jest obecnie ludzi z albinizmem. A każdy taki przypadek jest rejestrowany.
-O...- zdziwił się uprzejmie Hudson.
-Po zamachu na Triumwirat chodziły pogłoski, jakoby dokonał ich właśnie albinos. Policja nie była niczego pewna, po trochu obawialiśmy się medialnej skłonności do poszukiwania sensacji. Niemniej... zaczęliśmy szukać tego człowieka. Mężczyzny w wieku 25-35 lat, albinosa.
-Znaleźliście?
-Znacząco zawęziliśmy pole poszukiwań.
-To znaczy nie.
-To znaczy, że nagle zlecono nam inne zadania i..
-To znaczy nie.
-Tak, to znaczy nie. Aż do dziś.
-Co się zmieniło?
-Zainteresowałem się tym osobiście. Ale o tym pogadamy zaraz - Gould z ulgą odwrócił wzrok od czujnych oczu Anthony'ego Hudsona. - Teraz coś zjedz. Kiedy ostatnio jadłeś porządny posiłek?
Anthony nieoczekiwanie uśmiechnął się i jego twarz odmłodniała.
-Nie pamiętam.
-Tak też myślałem - policjant sięgnął do reklamówki.
-Poczekaj, obudzę Jeremy'ego.
Hudson wstał i odwrócił się w stronę drzwi do drugiego pokoiku.
-Naprawdę troszczysz się o niego, prawda?
Anthony zamarł w pół ruchu.
-To dobry dzieciak - powiedział - A ja... nie byłem dla niego najlepszy.
-Nie musisz się przecież tłumaczyć... - Gould uśmiechnął się lekko, wyjmując chleb.
Anthony zawahał się.
-Pewnie nie...
Sięgnął do klamki, kiedy nagle drzwi otworzyły się i stanął w nich rozczochrany Jeremy.
-Co? - zaczął i dojrzał Goulda - O. Tak mi się wydawało, że słyszę głosy.
-Chodź - Anthony złapał chłopaka za ramię - Zjesz coś.
Jeremy spojrzał na niego niebotycznie zdumiony. Anthony powoli cofnął rękę.
-Przyniosłem wam trochę ubrań - rzekł Gould przerywając krępującą ciszę - trochę kosmetyków. I telewizor, żebyście się nie nudzili.
-To znaczy, że trochę tu zostaniemy? - zagadnął chłopak, nieświadomy, że zapytał o to samo, co Anthony.
-Tak, trochę tu zostaniecie.



-Toki...
-Witaj, Deverell - Ichinawa przesunął dłonią po jedwabistej sierści swego golden retrivera w pieszczotliwym geście. Pies polizał właściciela po palcach, skomląc. - Czyżby coś się stało?
Jego głos był całkowicie wyprany z emocji.
-Sam nie wiem. Był tu jakiś glina... Gould. Kręcił. Mówił, że zgłosił się do niego ktoś, kto zasugerował mu, że Hudson i Michels nie działali sami... nie chciał powiedzieć kto.
-Wspominał o jakichś dowodach na poparcie swych słów? - Ichinawa pilotem wyregulował żaluzje, tak że wpuszczały do pomieszczenia bardzo niewiele dziennego światła.
-Nie... ale sam nie wiem. Skąd taki pomysł u podrzędnego gliny, na 3 miesiące przed emeryturą? I dlaczego przyszedł z tym do mnie?
-Sądzisz, że cię podejrzewa?
-Nie wiem czy nas podejrzewa... Toki, chcę żebyś go sprawdził, żebyś wyciągnął z niego wszystko co wie i unieszkodliwił. Wolę nie angażować w to swoich ludzi... Jeżeli Gould cokolwiek o mnie wie, może wiedzieć także o nich.
Ichinawa westchnął głęboko i przymknął powieki. Wzrok Deverella na próżno próbował przebić cień, w którym skrył się na wyświetlaczu pokój rozmówcy.
-Pytał o mojego syna... - dodał w końcu Robertson ciszej.
-Deverell, przecież mówiłem ci... ostrzegałem cię.
Robertson zirytował się nagle.
-Nawet jeśli miałeś rację jest już za późno...
-Dobrze, zajmę się detektywem Gouldem.
-Dzięki - Robertson wyraźnie odetchnął.
-Daj spokój, Deverell, chyba nie puszczają ci nerwy?
-Nie... po prostu nic nie idzie jak trzeba.
Ichinawa uśmiechnął się lekko, chłodno.
-Przykro mi, że nic ci nie idzie jak trzeba.
-Chyba nam...
-Tak, oczywiście.
Robertson zamilkł nagle. Po chwili odezwał się, tonem już bardziej opanowanym.
-Nawet nie próbuj ze mną pogrywać, Toki. Jestem ci bardzo wdzięczny za pomoc, ale bądź ostrożny z tym protekcjonalizmem.
Dłoń Ichinawy zacisnęła się mimowolnie na złotej sierści psa.
-Harrelsona wciąż nie ma. Nie ma z nim kontaktu. Jego nadajnik przestał wysyłać sygnał.
-A jak wygląda sytuacja na Wschodzie?
-Chaos umiarkowanie kontrolowany. Jednak niepokoi mnie zaginięcie Harrelsona.
-Cóż... - Robertson wzruszył ramionami - Jeżeli nie umiał sobie poradzić, to tylko świadczy o jego całkowitej nieprzydatności dla naszego planu. Sprawa zamknięta.
-Czyżby...? - szepnął Ichinawa, ale tak cicho, że Robertson nie dosłyszał.
-Czy zatem, mogę liczyć na twoje wsparcie?
-Jak najbardziej, Deverell. W końcu jesteśmy w tym razem.
-Dzięki. Odezwę się.
-Dobrze. Będę czekał z niecierpliwością.
Japończyk powoli odłożył telefon na szklany stolik. Po chwili wstał i podszedł do barku, rozsuwając jednocześnie żaluzje.
-Zatem czego się napijesz? - zagadnął mężczyznę w jasnoszarym garniturze, który wyciągnął rękę do siedzącego obok psa. Zwierzę poruszyło jasnym ogonem i chętnie dało się pogłaskać.
-Może być whisky. Toki....
-Tak?
-Czy Robertson staje się problemem?
-Mam nadzieję, że nie. Naprawdę mam taką nadzieję.
-Toki. Ten glina...
-Zajmę się tym.
-Zrób tak.



Jefferson rzucił się do drzwi, przewracając po drodze fotel, o który się opierał, ale Nitta był o ułamek sekundy szybszy. To on szarpnął za klamkę. Piosenkarz całym ciężarem uderzył w albinosa, odpychając go od wejścia i zatrzaskując drzwi. Dłonią sięgnął ku broni ściskanej w ręce w czarnej rękawiczce bez palców. Stłumiony dźwięk wystrzału, podobny do dźwięku jaki wydaje odkorkowany szampan, splótł się z krzykiem Sarah.
Długą, ciężką chwilę ciszy, przerwał jęk otwieranych drzwi i w korytarzu stanął Matt.
Sarah załkała ledwie słyszalnie.
-Prosimy... - powiedział cicho Nitta, poznając chłopaka którego widział na dole.
Matt obejrzał się za siebie odruchowo, ze zdrętwiałej nagle dłoni wypadła siatka z zakupami.
-Powiedziałem "prosimy"! - wrzasnął białowłosy i pociągnął Matta za ramię tak mocno, że ten nieomal na niego wpadł.
-Jeff - jęknął chłopak, widząc krew tworzącą kałużę na jasnym parkiecie.
-Spokojnie - szepnął Jeff bardzo cicho - To nie moja.
Ciężką ciszę przerwał szczęk zamka.
-Nie, to nie jego... -Nitta przesunął dłonią po białych drzwiach, zostawiając na nich smugę krwi. Jakby zdziwiony zerknął na wilgoć skraplającą się na jego palcach i spływającą wzdłuż nich. -Teraz...skoro jesteśmy już w komplecie... - powiedział i nagle się zachwiał.
Matt rozejrzał się wokół nieprzytomnie. Kanapa była odsunięta, dywan pod nią zawinął się, ujawniając ciemniejszą smugę kurzu. Koło przewróconego fotela półleżał Karl, trzymając dłońmi krwawiący nos. Obok niego kuliła się Sarah. Okna były zasłonięte, po ich obu stronach stali dwaj mężczyźni, obaj z bronią w ręku. A Jeff... Matt odwrócił się, blednąc. W pierwszym odruchu wyrwał się do niego... ale powstrzymał go skutecznie ciemny otwór lufy, który nagle pojawił się przed jego oczyma. Białowłosy był może ranny, wciąż jednak poruszał się szybciej niż myśl.
-Teraz wszyscy słuchają i nikt się nie rusza... - wycedził Nitta, poszarzały na twarzy.
Sarah szlochała spazmatycznie. Karl, na którym tymczasowo nie skupiała się uwaga obecnych, podpełzł do niej i opiekuńczo objął za ramiona, jawnie ignorując zakaz białowłosego.
-Gdzie jest Michels?
-Michelsa tu nie ma i nigdy nie było.
Nitta roześmiał się, lecz ten dźwięk urwał się gwałtownie.
-Ktoś tu chyba nie mówi do końca prawdę... - wykrzywił usta - Trzeba go ukarać... Jak ukarać kłamcę? - zwrócił się w stronę mężczyzn, którzy przyszli razem z nim -Ktoś ma jakiś pomysł jak ukarać kłamcę?
-Przestań!- warknął Jeff, podchodząc nagle do przodu. Dłoń Matta szarpnęła go za sweter, ale nie powstrzymała - A zresztą... szukaj go sobie...Możesz zajrzeć pod łóżko, proszę bardzo. I do szafy też, jak najbardziej. Może uda ci się go nie przeoczyć...
-Jeff - wyszeptał Matt przerażony.
Albinos patrzył na piosenkarza przez długą chwilę, a potem zerknął na własną, zwisającą sztywno rękę. Zanim ktokolwiek zdołał się zorientować uderzył Jeffersona kolbą pistoletu w twarz. Jeff zachwiał się i wpadł na najbliższą ścianę. Nitta podszedł do niego i przystawił mu do skroni pistolet.
-Nie... igraj ze mną - mruknął, ponownie uśmiechnięty - Nie igraj ze śmiercią.
-Nie! - jęknął Matt przerażony i uspokajająco podniósł dłoń, jednocześnie bardzo powoli wysuwając się przed Jeffa i zasłaniając go własnym ciałem. Nitta obejrzał jego rękę ciekawie, jakby pytając jakiego rodzaju gest ofiarowuje mu chłopak, a potem niespodziewanie opadł na kolana. Zsiniałymi wargami uśmiechnął się lekko. Dwaj mężczyźni, którzy mu towarzyszyli wymienili spojrzenia, po raz pierwszy zaniepokojone.
-Proszę... - Matt spojrzał się w ich stronę - Naprawdę nie wiemy... Proszę...
-W ciemnościach nocy błądzę i tylko jedno mi światło przyświeca. - Nitta klęczał na dywanie, który nasiąkał brunatną czerwienią krwi i półprzymkniętymi oczyma wpatrywał się w sufit - Światło, które mroki nużące w jasność dnia przemienia. Ręce me wyciągnięte w prośby błagalnym geście. Śmierci, prostą mnie ścieżką poprowadź. W Twoim już jestem królestwie.
Odpowiedziała mu pełna napięcia i zdumienia cisza.
-Kurwa... - zaklął nagle jeden z mężczyzn, ten niższy i grubszy - Co teraz?
Drugi spojrzał wymownie na zgromadzonych członków zespołu Silent Memory. Jeff, skulony wciąż pod ścianą, podążył za tym spojrzeniem i nagle przeszył go dreszcz, bo zdał sobie sprawę, że wie co ono oznacza. Zacisnął powieki i szczęki, z całych sił żałując wybuchu.
-Nie... - zaprotestował słabo, przełykając dumę i gniew - My nic nie powiemy. Nawet nie wiemy kim jesteście. Nie wiemy czego chcecie. Nie chcemy problemów. Proszę...
Zdawał sobie sprawę, jak głupio brzmi to nawet w jego własnych uszach. Czuł się tak, jakby uczestniczył w zdjęciach do jakiegoś taniego filmu akcji. Stereotypowe zachowania ofiary, stereotypowe zachowania oprawców. Już widział ludzi koronera krzątających się tu za parę godzin.
-Proszę... - powtórzył słabo.
Matt postąpił krok naprzód, przywierając do jego boku. Ten sam grubszy mężczyzna parsknął cicho pod nosem i Jeff wiedział już, że to będzie jego jedyna odpowiedź. Dziwna, rozpaczliwa potrzeba chronienia Matta, chronienia go nawet za najwyższą cenę, zdławiła Jeffersonowi gardło. Sytuacja zdawała się patowa. Białowłosy wciąż klęczał na podłodze, jego blade wargi układały się w kształt słów, które przejmowały Jeffersona dreszczem. Każda sekunda była znacząca i ciężka. "Zrób coś" krzyknął na siebie piosenkarz. "Zrób coś, bo zaraz będzie za późno". Cóż, kiedy nie wiedział co jeszcze mógłby zrobić, co jeszcze powiedzieć....
I w tym właśnie momencie zaświergotał telefon białowłosego.
Przez chwilę wszyscy wpatrywali się w Nittę oniemiali, a potem grubszy mężczyzna zaklął ponownie i zbliżył się do albinosa. Sprawnymi ruchami przeszukał kieszenie płaszcza Nitty i wyłuskał wciąż dzwoniący telefon.
-Tak?
-Dycer? Co się dzieje? Gdzie jest Nitta? - brwi Robertsona zmarszczyły się gniewnie. - Gdzie jesteście?-
Pojawiły się drobne problemy - mruknął Dycer.
-Nie chcę słyszeć o żadnych problemach...
-W ciemnościach nocy błądzę...
-Kto to?-To właśnie jest Nitta...-mruknął mężczyzna krzywiąc się - Jest ranny...
I nagle przerwał, bo tę właśnie chwilę wybrał sobie Nitta, by nieomal teatralnie osunąć się na podłogę. W tej chwili zaczął wierzyć, że albinos rzeczywiście przynosi pecha, tak jak o nim mówią.
-Gdzie jesteście?
-Tam gdzie nas pan skierował.
-Wynoście się stamtąd. Natychmiast.
-Ależ... ależ panie Robertson - mężczyzna zwany Dycerem ściszył głos i wycofał się głębiej w przedpokój, jednocześnie jednak nie spuszczając Matta i Jeffersona z muszki pistoletu. Jeff patrzył na niego poważnie. Nie mógł słyszeć rozmowy, ale przyglądał się Dycerowi ze skupieniem i uwagą, upatrując w tym niespodziewanym telefonie ratunku.
-Wynoście się stamtąd. Jak... jak poważnie ranny jest Nitta?
-Stracił przytomność, ale nie sądzę, by jego życiu zagrażało jakieś niebezpieczeństwo.
-Dobrze. Wywieźcie go... wiesz, gdzie macie go wywieźć.-A ci... tutaj?
-Wiedzą coś?
-Twierdzą, że nie.
-Wierzysz im?
-Nie sądzę, by kłamali.
-Zagroź im... przestrasz ich tak, żeby bali się własnego cienia... i zostaw.
-Panie Robertson, z całym szacunkiem, nie sądzę, żeby to było mądre.
-Nie ty tu jesteś od tego. Ja... ja chyba mam ogon. Był u mnie dziś policjant i mam wrażenie, że wie więcej, niż powinien wiedzieć. Nie chcę żadnego smrodu. Nie chcę nawet niewielkiego smrodku, który może wyniknąć, gdy ktoś dogrzebie się do faktu, że zamordowany Jefferson Coleman miewał kontakty z poszukiwanym Jeremy'm Michelsem. Nie chcę, żeby pewien glina zaczął węszyć wokół niewyjaśnionej obecności pewnego białowłosego mężczyzny przy mieszkaniu Colemana w dniu, w którym zginął. Czy jesteś w stanie zagwarantować, że nikt was nie widział?Dycer głęboko zaczerpnął tchu. Pracował dla Robertsona przez kilka lat. Nigdy nie kwestionował jego poleceń. Tego się po prostu nie robiło. Nie z Robertsonem. Inna sprawa, że z Robertsonem Dycer nigdy nie miał ochoty niczego kwestionować. Aż do dziś.
-Nie. Tego zagwarantować nie mogę. Ale co jeśli... jeśli zaczną gadać? Oni na pewno zeznają, że widzieli białowłosego mężczyznę, który pytał o Jeremy'ego Michelsa. Bardzo przez wszystkich poszukiwanego Jeremy'ego Michelsa. Także przez pana.
-Zrób tak, żeby nie chcieli gadać.
-Panie Robertson...najrozsądniej byłoby po prostu zamknąć im usta... na zawsze.
Nie poznawał zwierzchnika. Dycer nie był dopuszczany do zbyt wielu sekretów, taki był sposób postępowania polityka... nikt nie wie wszystkiego. Nikt nie zna całości planu. Jednak... Dycer miał oczy, miał uszy i miał instynkt. Umiał myśleć. Wiedział, że Robertson zaszedł daleko dalej niż myślą ludzie, że stoi za nim więcej, niż głosi się w przedwyborczych manifestach. I wiedział, że Robertson nie osiągnął tego dzięki szczęściu. Polityk umiał po prostu grać. Umiał ryzykować, czasem wręcz bezczelnie wykorzystywać niewielkie furtki... i nie zostawiał nikogo, kto mógłby świadczyć przeciw niemu. Najlepszym przykładem był Burke. Trup powie mniej niż żywy człowiek, w to zawsze wierzył.
-Trup powie mniej niż żywy człowiek - zasugerował.
-Nie tym razem. Tym razem trup może mieć głos, jakiego nigdy by nie miał, jako żywy. Ten policjant wypytywał mnie o różne rzeczy. O Burke'a też. Nikt mi nie zagwarantuje, że jest sam. Dycer. Nie mogę teraz ryzykować, zrozum. Nic nie może ujrzeć światła dziennego. Najlżejsza wątpliwość nie może zagościć w sercach wyborców. Żaden głupi glina, który myśli, że na trzy miesiące przed emeryturą trafiła mu się sprawa całego życia nie może zacząć węszyć wokół tej sprawy. Nie może i nie powinien nigdy wysnuć wniosku, że Coleman i Michels się znali. Że Coleman zginął tylko dlatego, że znał Michelsa... że spotkali się w pewnym nocnym klubie, który oficjalnie nie istnieje. Że być może spotykali się częściej.
-Najwyżej pomyślą, że to Michels go zabił. Lub ten, który Michelsa ściga...
-Oficjalnie NIKT nie ściga Michelsa. Sprawienie, żeby świat w to uwierzył kosztowało mnie dużo wysiłku i nie mogę tego zmarnować. Nie chcę węszenia policji. Przypadkowo mogą trafić na coś na co w żadnym razie trafić nie powinni. Nie, Dycer. Koniec dyskusji. Tym razem musimy postąpić niezgodnie z zasadami... Po prostu zrób tak, żeby nie mieli ochoty gadać.
Dycer ponownie obrzucił spojrzeniem drżących ze strachu ludzi, z których dwoje trzymało się w desperackich objęciach, a dwoje stało nienaturalnie wręcz spokojnie.
-Co wie ten glina? Panie Robertson... może przecenia pan zagrożenie, jakie stanowi ten człowiek? - odważył się ostatni raz zaoponować, świadom że naraża się na gniew rozmówcy.
-Dycer... - twarz polityka ściągnęła się, przez chwilę mężczyzna wyglądał tak, jakby się dławił - On pytał o mego syna. Właśnie o niego. Teraz.
Dycer zagryzł wargi i nie sprzeciwił się więcej.
-Rozumiem. Zabiorę Nittę do Schronu. Postaram się przekonać ich... że nierozważnie byłoby iść na policję.
-Zrób tak. I... Dycer... nigdy mnie dotąd nie zawiodłeś.
-Tak, panie Robertson.
-Nie wybierz sobie tego właśnie momentu.
-Tak, panie Robertson.
Dycer bardzo powoli schował telefon do kieszeni.
I trzech szybkich krokach dopadł do Jeffersona. Odepchnął go, tak że piosenkarz upadł na podłogę, tuż koło Nitty. Matt, pozbawiony nagle ochrony, jaką dawał mu Jeff, postąpił w tył, cofając się przed Dycerem, który z twarzą bez wyrazu schował pistolet do kabury pod pachą. Z kieszeni marynarki wyjął niewielki czarny futerał. Rozwinął go, ukazując pięć podłużnych strzykawek wypełnionych połyskliwym płynem. Sięgnął po jedną z nich.
-Co ty chcesz...? - zaczął Jeff, stając chwiejnie na nogi, ale Dycer ruchem szybszym niż myśl wyszarpnął strzykawkę z futerału i wbił igłę w pierś Matta.
Krzyk Sarah i Karla zagłuszył kroki Jeffa. Piosenkarz dopadł do Dycera i szarpnął go za ramię. Dycer wyrwał rękę z uścisku piosenkarza i zimno, bez uczucia, rąbnął go pięścią w brzuch.
Puścił tym samym Matta, który zjechał w dół, opierając się plecami o ścianę i usiadł na podłodze.
Sarah łkała i przez chwilę był to jedyny dźwięk słyszalny w pokoju.
-Co... mu... zrobiłeś? - wycharczał Jeff, trzymając się za brzuch..
Matt siedział na ziemi, blady, drżący, jego oddech, chrapliwy i pełen bólu wibrował w powietrzu.
-Zamknij się. Teraz ja będę mówił.
Jeff spojrzał na Matta, na wysokiego towarzysza Dycera, na Sarah i Karla, w końcu na samego Dycera. Pulchny mężczyzna uśmiechnął się aż na widok czystej nienawiści we wzroku piosenkarza, nienawiści i desperacji, która być może w innych okolicznościach byłaby niebezpieczna.
-Dajemy wam szansę.
-Szansę?... - prychnął Jeff.
-Tak. Na przeżycie. Jest tylko jeden warunek. Oczywiście, jako że jesteście inteligentnymi młodymi ludźmi, wiecie zapewne o czym mówię.
-Mamy nie iść na policję.
-Dokładnie. Cieszę się, że wszystko jest jasne. Lepiej będzie dla was, jeżeli postąpicie dokładnie tak i nie będziecie zgrywać bohaterów. Bohaterowie... nie żyją zbyt długo.
Skinął na swego wysokiego towarzysza, który wycofał się ze swojej pozycji tuż przy oknie, porzucając wyglądanie na ulicę i pilnowanie Sarah i Karla.
-Będziemy się żegnać. Nigdy nas nie widzieliście. Nic się nie zdarzyło. Aha, i pozwolicie, że zabierzemy ze sobą dywan. Nasz przyjaciel tak go zakrwawił, że i tak nie mielibyście z niego żadnego pożytku. John... - Dycer zwrócił się do towarzysza- Wyczyść podłogę i drzwi.
Wysoki skinął głową i w kilka minut zmył krew. Potem podniósł Nittę, tak jakby albinos nic nie ważył. Dycer w kilku ruchach zwinął dywan, nie spuściwszy ani na chwilę wzroku z Jeffersona.
-Jaką macie gwarancję, że nic nie powiemy?
Dycer uśmiechnął się niemal sympatycznie.
-Nie domyślasz się?
Jeff pobladł. Jedynie najwyższym wysiłkiem powstrzymał się od rzucenia się na mężczyznę, który z kpiącym uśmieszkiem obserwował jego zmagania z samym sobą.
-Co mu dałeś? - wyszeptał chrapliwie.
-Nic mu nie będzie. O ile oczywiście nie udacie się na policję.
-Nie będziesz wiedział... będziecie nas obserwować 24 na 7?
-Zaryzykujesz? - uśmiech Dycera stał się nieco bardziej drapieżny. Porzucił dywan i podszedł do klęczącego Jaffa. Szarpnął go za włosy, skłaniając do podniesienia głowy. - Pytałem.... Czy zaryzykujesz?
-Nie -odpowiedział w końcu Jeff po dłuższej chwili milczenia.
-Tak właśnie myślałem. Pamiętaj. Jeśli będzie grzeczni to wszystko może okazać się tylko złym snem. Złym snem, który się skończył i już do was nie powróci.
-Czy to... mu zaszkodzi?
-Nie, jeżeli będziecie grzeczni.
-Ale... jeżeli to trucizna... czy nie będzie potrzebował odtrutki?
-To nanomechanizmy. Zupełnie niegroźne... dopóki się ich nie uruchomi. Proszę, nie zmuszaj mnie, bym je uruchomił. Szkoda by było, czyż nie? - zerknął ku chłopakowi, kierując głową Jeffa tak, by ten także spojrzał na Matta.
-Wyjdźcie już...
-Z największą przyjemnością.
Dycer skinął na Johna. Cicho trzasnął zamek u drzwi. Jeff chciał podnieść się z klęczek, ale tylko słabo klapnął z powrotem na podłogę. Matt zerknął na niego spod ciężkich powiek. Sarah szlochała histerycznie i nawet cichy, kojący głos Karla nie mógł jej uspokoić.

Dycer zatrzymał się na klatce schodowej i czujnie wyjrzał na zewnątrz. Co to w ogóle za pomysł, żeby robić takie rzeczy w dzień, w otoczeniu pełnym ludzi? Prychnął. Odczekał moment aż ulica będzie zupełnie pusta i otworzył drzwi. Biegiem pokonali odległość do furgonetki. Bezpieczniej Dycer poczuł się dopiero w jej wnętrzu.
-Gdzie? - zapytał jego towarzysz, chcąc wprowadzić dane do komputera.
-Do Schronu. Co z nim?
-Nieprzytomny, ale nie widzę niebezpieczeństwa. Co się stało?
-Robertson. Nie chce zamieszania.
-Nie sądzę...
-Mówiłem mu.
-Rozumiem - lakoniczna rozmowa urwała się na moment, gdy samochód stanął na światłach. -Co dałeś temu dzieciakowi?
-Jemu? Nic.
-Nie obawiasz się, że go zbadają?
-I co? Nic nie wykryją, a to przerazi ich jeszcze bardziej.
-A jeżeli nie?
-Wtedy... mam jeszcze inne strzykawki.
-Będzie już na to za późno.
-To na szczęście ryzyko, które nie ja podjąłem.



-Co powinniśmy zrobić? - zapytał Jeremy Goulda, który ze zmarszczonymi brwiami regulował antenę.
-Ukryć się tak, by nikt nie mógł was znaleźć.
-Tak?... - Jeremy zerknął ku Anthony'emu, który stał w drzwiach kuchni.
-Chyba nie myślisz o zemście, chłopcze.
-O zemście? - jasnowłosy spojrzał na policjanta trochę nieprzytomnie -Myślałem o zemście...
-Robertson to trochę za duża ryba dla ciebie. Dla mnie zresztą też, skoro już o tym mowa.
-Uciec, powiada pan. Ciekawe... przyjaciel proponował mi to samo.
Gould zerknął na niego spod uniesionych brwi, lecz nie skomentował.
-Zmienić tożsamość... to trochę trudne, od kiedy wprowadzono komputerową weryfikację danych, jednak nie niemożliwe....
-Ja... - Jeremy poderwał się nagle, przewracając krzesło. Klepnął się po kieszeniach, raz i drugi, z rosnącą paniką.
-Co jest? - rzeczowo zapytał Anthony, wchodząc do pokoju.
Jeremy nie odpowiedział mu, tylko pobiegł do sypialenki. Gould i Hudson wymienili spojrzenia i podążyli za nim. Jeremy desperacko przerzucał pościel, szukając czegoś. Upadł w końcu na kolana i zajrzał pod łóżko.
-Jest! - mruknął z ulgą i wsunął rękę pod mebel.
Z triumfem pokazał trzymany w ręku telefon.
-Lista od Thornville'a - odgadł Anthony.
-Co? - nie zrozumiał Gould.
Anthony uśmiechnął się blado, patrząc spod zmrużonych powiek na Jeremy'ego, czyszczącego z kurzu komórkę. Pokoik sypialny był mały i nieprzytulny. Najbardziej brakowało mu okien. Anthony nie przyznałby tego przed nikim, ale z godziny na godzinę czuł się tu coraz bardziej jak w pułapce.
-Chyba mamy odpowiedniego człowieka.
-Odpowiedniego do czego?
-Do zmiany tożsamości.
Gould uśmiechnął się niedowierzająco, ale jego uśmiech zgasł, gdy Jeremy spojrzał na niego chłodno.
-To Ćma.
-Możemy mu ufać?
-Mamy inne wyjście? - zapytał Jeremy i podniósł się z klęczek.
-Skontaktuję się z tym człowiekiem.- westchnął policjant - Na kogo mam się powołać? Na twojego ojca?
-Nie - tym razem to uśmiech Jeremy'ego zgasł - Powołaj się na Garry'ego Thornville'a.
-Dobrze. Skończę tylko to, co tu zacząłem...
-Detektywie Gould. - chłopak zatrzymał go już w drzwiach. -Rozmawiał pan z Robertsonem?
-Tak.
-W takim razie... proszę się pospieszyć.
Gould otworzył usta, ale zamknął je, patrząc w zmęczone oczy chłopaka.
-Po prostu... proszę.
-Dobrze. Już idę. Zadzwonię jak tylko się stąd wydostanę. Tu nie ma zasięgu.
-Proszę tak zrobić.
Niezwykła cisza zapadła po jego wyjściu. Jeremy usiadł przy stole, zerkając w migający telewizor.
-O czym myślisz? - zagadnął Anthony.
Chłopak uśmiechnął się nagle.
-O tym, co przyniósł nam Gould.
-To znaczy?
Jeremy sięgnął do torby, zostawionej na stole przez policjanta i wyjął stamtąd butelkę. Rzucił ja w kierunku Anthony'ego.
Palce Hudsona przesunęły się po gładkim, chłodnym szkle z niespodziewaną chciwością. Chyba nie był nawet świadomy zamyślonego spojrzenia Jeremy'ego.
-Nie powinniśmy - mruknął cicho.
-Stąd już nie ma ucieczki, Anthony - odpowiedział mu chłopak i wysunął kubek - Jeżeli tu przyjdą... to będzie koniec. A ja zawsze chciałem się z tobą napić.
Rysy Hudsona złagodniały. Wyciągnął rękę po kubek.
Jeremy wypił pierwszy łyk i skrzywił się. Wypił drugi i skrzywił się mniej. Alkohol zapiekł go w żołądku. Pili w milczeniu, czekając aż cisza stanie się trochę mniej ciężka.
-Więc... - zaczął Anthony, nie wiedząc co zrobić, by umknąć od myśli, które wylazły z ukrycia - Studiujesz coś?
Jeremy parsknął.
-Proszę, nie... - szepnął zdławionym tonem.
-Przepraszam.
Zaszurały kubki, dźwięknęło szkło. Zaszemrał płyn, hojnie nalewany do naczyń.
-Dawno nie piłem... - mruknął Hudson.
-Ja... ostatni raz... kiedy wróciłeś.
-Byłeś... tam?
-W pierwszym rzędzie.
-Nie zauważyłem cię.
-Wiem. Nic nowego.
Anthony przystawił sobie krzesło i odchylił się bardzo w tył, na oparcie.
-Jeremy... byłeś fajnym dzieciakiem. Ale tylko dzieciakiem. Ja...
-Nie jestem już dzieciakiem.
-Nie.
-I nie ty uczyniłeś ze mnie dorosłego.
-Wiem.
-Wolałbym ciebie.
-Jeremy...
-Nieważne. Zapomnij. Tak naprawdę to... nie chcę rozmawiać o niczym... poważnym. Po prostu... - chłopak rozłożył ramiona i zapatrzył się w telewizor. Gouldowi udało się wyregulować odbiornik tuż przed wyjściem. Teraz skończył się film i chwilową ciszą wypełniły dźwięki reklam. Anthony przez moment patrzył jeszcze na Jeremy'ego, który wydawał się nie zwracać na niego uwagi, a potem także spojrzał na ekran telewizora. Alkohol przyjemnie rozgrzewał, spływając płynnym ogniem przez przełyk. Anthony zapomniał niemal już co to znaczy być pijanym. Obrazy i dźwięki wydawały się bardziej oddalone... albo miał słabszą głowę niż kiedyś, albo alkohol Goulda był mocniejszy niż sądził. Nagle Jeremy drgnął i uczynił ruch, jakby chciał wstać. Parę sekund zabrało Hudsonowi wysnucie wniosku, że to żadne nowe informacje o poczynaniach Robertsona przyciągnęły uwagę chłopaka... tylko informacja o koncercie. Wbrew sobie zaintrygowany, zwrócił baczniejszą uwagę na komunikat.
-Z wielką przyjemnością zawiadamiamy, że będziemy jedyną stacją transmitującą na żywo koncert jednego z najsławniejszych zespołów ostatnich lat - Silent Memory. Już tylko dni dzielą nas od tego wydarzenia. Pamiętajcie państwo by być z nami w tej chwili...
Coś zapiekło Anthony'ego w sercu, gdy zobaczył jak Jeremy podrywa się nagle i pospiesznie podchodzi, właściwie podbiega do telewizora. Twarz spikerki ustąpiła miejsca twarzy mężczyzny, twarzy częściowo zasłoniętej przez długie, splątane, ciemne włosy... i maskę. Jeremy trwożliwie, jakby ten wizerunek miał się rozmyć przed jego oczyma musnął opuszkami palców ekran... który zafalował i rzeczywiście, stracił obraz, rozregulowując się błyskawicznie. Kiedy ponownie wrócił do równowagi, wyświetlał tylko datę koncertu i entuzjastyczne zaproszenia.
Jeremy cofnął rękę, przyjrzał się jej uważnie ... i posmutniał. Anthony dostrzegł to, mimo że chłopak był do niego odwrócony bokiem i jego rysy zniekształcało światło rzucane przez odbiornik.
-Kto to? - zapytał cicho.
Jeremy drgnął, jakby wyrwany ze snu.
-To... Jeff - jego głos zmiękł wyraźnie, kiedy wymawiał to imię.
Coś leciutko drgnęło w sercu Anthony'ego.
-Znasz go?
-Znam... kiedyś znałem.
Stanowczo odwrócił się od telewizora i podszedł do stołu, sięgając po pusty kubek i butelkę. Nalał trochę alkoholu, na samo dno kubka i przełknął, bez zmrużenia powieki. Nalał sobie ponownie. Kiedy nachylił butelkę po raz trzeci, Anthony nie wytrzymał. Złapał go za nadgarstek, tak, że alkohol zamiast do kubka, trafił na powierzchnię stołu i spłynął po nim, kapiąc na ziemię.
-Powoli... - powiedział Anthony, zabierając chłopakowi butelkę.
Jeremy zachwiał się leciutko i zwrócił półprzytomne oczy na Anthony'ego. Odstąpił o krok, zachwiał się mocniej. Najwyraźniej miał głowę jeszcze słabszą niż Hudson.
-Ja chyba muszę... - wyszeptał, kierując swe kroki do sypialni. Potknął się o porzuconą torbę na zakupy. Zamachał rękoma, próbując odzyskać straconą równowagę, ale Anthony wiedział już że mu się to nie uda. Poderwał się, łapiąc chłopaka pod ramiona i amortyzując jego upadek. Jeremy zwisł na chwilę bezwładnie w jego objęciach, a potem podjął wysiłek stanięcia o własnych siłach.
-Poczekaj... poczekaj... Jeremy! Poczekaj, pomogę ci...
Jasnowłosy uniósł twarz ku Anthony'emu i nagle uśmiechnął się. W jego policzkach pojawiły się dołeczki, o których Hudson już też niemal zapomniał. Jeremy zachichotał.
-Upiłeś się... - mruknął Anthony.
-O to mi chodziło - odrzekł Jeremy tylko lekko bełkotliwie.
-Ok., ale pozwól sobie pomóc.
-Jeff... - zaczął Jeremy, gdy Anthony taszczył go w kierunku łóżka - Powiedział, że nie chce koncertów.... Że nie chce.... Zażartowałem, że to dlatego, że boi się zostać rozdeptany przez fanki... - roześmiał się cicho - W końcu wtedy na pewno zdarłyby z niego tę maskę...
Hudson słuchał jednym uchem, gdyż bardziej był skupiony na usadowieniu chłopaka na posłaniu tak, by w końcu przestał się ześlizgiwać. Kiedy po raz ostatni musiał opiekować się zalanym dzieciakiem?... Nie pamiętał. Nie przypominał sobie też, żeby to kiedykolwiek było takie trudne. - Był śliczny pod tą maską, wiesz...
-Domyślam się - mruknął Anthony, nieobecny duchem.
-Tak... to była noc warta zapamiętania... Ciekawe czy... - pytanie nagle urwało się i Hudson przez moment pomyślał, że może Jeremy zasnął. Ale nie, jasnowłosy nie spał. Patrzył na Anthony'ego niezwykle trzeźwo.
-Musimy uciekać - szarpnął się w uścisku mężczyzny. - Uciekać.
-Jeremy... - musiał użyć siły, żeby go utrzymać na miejscu. - Spokojnie. Nic się nie dzieje. Wszystko będzie dobrze...
-Gould był u Robertsona, nie rozumiesz? - szepnął Jeremy cicho i poważnie - Naprawdę nie rozumiesz? Możemy już nigdy więcej nie zobaczyć Goulda....
-Jeremy... Gould to doświadczony policjant, na pewno nie zdradził się z niczym, co rzuciłoby podejrzenie, że wie coś więcej...
Jeremy prychnął.
-Nie znasz go. - ale posłusznie położył się na łóżku. - Robertsona.
-Musimy zaufać Gouldowi.
Chłopak nie odpowiedział.
Anthony westchnął ciężko i wrócił do pokoju, w którym zostawił kubek i butelkę. Chciał je tylko wziąć i iść do Jeremy'ego, ale poczuł się nagle bezsilny i opadł po prostu na krzesło, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w migający telewizor. Wypił to, co jeszcze znajdowało się w jego kubku i nalał sobie więcej... może jednak nie wszystkie pomysły Jeremy'ego były głupie.
Nagle spadło na niego to wszystko, co zdarzyło się w ciągu ostatnich dni. Od momentu, w którym stał w deszczu po zamachu na Triumwirat i przypadkiem spotkał Jeremy'ego... do momentu, w którym usłyszał, że Waters nie żyje. Nawet alkohol nie chciał przejść przez mocno ściśnięte gardło. Waters nie żyje... czy rzeczywiście sam się zabił, jak twierdzą policyjne raporty? Czy nie mógł znieść upokorzenia? Czy... to, co powiedział mu Anthony, kiedy widzieli się ostatnim razem, mogło mieć wpływ? Czy może jednak... dosięgły go mściwe ręce Burke'a... nawet jeśli miałyby sięgać zza grobu? Nagranie, dla zdobycia którego Anthony naraził siebie i zniszczył karierę Nikolasa... okazało się zupełnie bezużyteczne. Czy dlatego zginął Burke?
Czy to ważne dlaczego zginął?
Zdążył za sobą pociągnąć kogoś, kogo nienawidził. Anthony nawet nie wiedział za co. I już się pewnie nie dowie.
W telewizji pojawił się zwiastun filmu, a potem początkowe napisy.
W butelce zaczęło przeświecać dno.
Anthony uchem czułym na każdy hałas, wychwycił dźwięk cichych kroków.
-To byłem ja... na tym filmie - rzucił w pustkę przed siebie, nie patrząc w kierunku chłopaka - Ja byłem tym, który... - niemal usłyszał dźwięk wciąganego raptownie powietrza - Tym, który strzelił.
-Kto cię... zmusił?
-Dołączyli do nas na dzień przed bitwą. Byli z różnych oddziałów. Ale odtąd mieli tworzyć wraz z nami Eskadrę, Eskadrę... - zająknął się odrobinę. To było trudniejsze niż przypuszczał.
-Słońca... - dokończył za niego Jeremy.
-Tak. Był tam porucznik. Jak ja. On... ja sądzę, że był szalony. Nie wiem, co dzieje się z nim teraz. - zaczerpnął głęboko tchu, wspominając nacisk twardych palców na jego palec, tak lekko i niepewnie spoczywający na spuście - Przepraszam, Jeremy.
Nie zobaczył. Usłyszał, jak Jeremy powoli odwraca się i znika w głębi pokoju. Potem usłyszał stłumione skrzypnięcie sprężyn w starym łóżku. A jeszcze potem przytłumioną kanonadę z ekranu telewizyjnego. Nalał alkoholu do kubka i przełknął, krzywiąc się tylko trochę.


-Czego pan chce?- głos w słuchawce był zniekształcony, wizji nie było w ogóle.
-Mam pana numer telefonu od niejakiego Gary'ego Thornville'a.
-Nie znam kogoś takiego.
-Zakładając, że jednak przypomniałby pan sobie tego człowieka.... Czy pomógłby pan komuś, kto potrzebuje pańskich... fachowych usług?
-Komu?
-To uciekinierzy, dość słynni ostatnio... narazili się Deverellowi Robertsonowi.
-Gdzie oni są?
Gould westchnął głęboko i podyktował adres, modląc się, by jego decyzja okazała się słuszna.
-Skontaktuję się z nimi... gdybym jednak sobie przypomniał.
-Dobrze - detektyw odetchnął z ulgą - Dzięku...
-Proszę więcej nie dzwonić na ten numer. Będzie już nieaktualny.
Przerywany sygnał urwanego połączenia uniemożliwił policjantowi pożegnanie się.
Uśmiechnął się, patrząc na swój wysłużony telefon. Ile wezwań odebrał z tego właśnie aparatu? Dziesiątki, setki? Kiedy był młody, naukowcy-futuryści przepowiadali rychłe wprowadzenie na rynek telefonów wszczepialnych. Aparat znajdowałby się wewnątrz ludzkiego ciała... Nie przeszło. Gould wiedział, że nie kupiłby czegoś takiego. Był zbyt przywiązany do starych rozwiązań.... A nowe nie oznacza lepsze. Ot, choćby wspomnieć jedno z niedawnych rozwiązań kamuflujących... mechanizmy, które projektowały na ścianę budynku idealny, bieżący obraz otoczenia zza niego. Terroryzm od tego momentu stał się niemal niewykrywalny. Dobrze, że jak na razie była to technologia bardzo bardzo zawodna... i nieziemsko droga. Poza tym urządzenia te były produkowane tylko przez dwie firmy na świecie, obie kontrolowane przez Korporacje... i ściśle monitorowane.
Gould, pogrążony w myślach, nie zauważył przechodnia przed sobą. Wpadł na niego i aż stęknął w odpowiedzi na nieoczekiwany ból.
-Najmocniej pana przepraszam... - mruknął, wymijając mężczyznę. I wtedy nagle... zrobiło mu się słabo. Miał jeszcze chwilę, by zastanowić się, czemu niebo zajęło miejsce ziemi, zanim stracił przytomność.
-Ależ nic się nie stało... - mruknął przechodzień i uśmiechnął się - Przepraszam, przepraszam, mężczyzna zasłabł! - nachylił się nad Gouldem.
Wśród ludzi zgromadzonych na przystanku dało się spostrzec zamieszanie.
Ktoś krzyknął, ktoś sięgnął po telefon, ktoś zaczął wołać o karetkę. I rzeczywiście, wyraźnie oznaczony, w pełni zautomatyzowany samochód podjechał po chwili. Jego drzwi się otworzyły i z wnętrza wybiegło dwóch sanitariuszy. Szybko wsunęli pod zemdlonego automatycznie rozkładane nosze i wnieśli go do wnętrza karetki.
Wśród gapiów rozległy się głosy, że choć raz karetka zjawiła się od razu, na czas. I w całym tym zamieszaniu nikt nie zauważył tego, że dziwny, nie zwracający niczyjej uwagi przechodzień, na którego wpadł poszkodowany, nim zemdlał, także wsiada do samochodu i zatrzaskuje za sobą drzwi.

Wieczorne światła przeświecały przez szparki w żaluzjach. Jeff sięgnął po pilota, pragnąc odsłonić okno całkowicie, ale pilot tylko pisnął cicho. Mężczyzna zacisnął usta i rzucił urządzenie w kąt. Podszedł do okna i szarpnął za sznurek od żaluzji. Coś trzasnęło, ale w końcu zasłonka podjechała go góry.
Ciemnowłosy odetchnął głębiej i z wysokości swego mieszkania spojrzał na miasto. W dole poruszały się malutkie ludziki w swych niewielkich samochodzikach, pospiesznie i niestrudzenie, jak małe mechanizmy... tak, jak te, które... "Nie! Nie myśl o tym!" skarcił się w myśli i pozwolił wymknąć się sznurkowi z palców. Żaluzje opadły z szelestem.
-Co jest? - usłyszał za swoimi plecami zaspany głos Matta.
-Nic - odparł, prostując przygarbione plecy i kładąc ręce na biodrach.
-Przecież widzę... - chłopak podszedł do niego cichutko i objął go ramionami w pasie.
Piosenkarz bardzo starał się rozluźnić, ale to po prostu nie było takie proste.
-Nie martw się... nie o mnie... - wyszeptał Matt w plecy Jeffa - Wszystko będzie w porządku. Wystarczy, że zrobimy to, co nam kazali.
-Tak... - mruknął wokalista w odpowiedzi, nie do końca wierząc, że ślepe, naiwne posłuszeństwo jest w stanie zapewnić im wystarczającą ochronę.
-Jeff... - jedna z ciepłych dłoni zawędrowała pod rąbek swetra Jeffersona i dotknęła nagiej, rozpalonej skóry.
Mężczyzna uśmiechnął się gorzko, mrużąc oczy. Dłoń nie zatrzymała się na brzuchu, podążyła wyżej, pieszcząc i muskając w najdelikatniejszym dotyku, który nie był niczym innym, jak prośbą.
-Matt... - szepnął piosenkarz, chwytając jego palce poprzez materiał.
-Mmmm?
-Ja... przepraszam, ale chyba... nie dam rady.
Dłoń poderwała się, jak oparzona i uciekła spod swetra. Jefferson zagryzł wargi.
-Przepraszam...
-W porządku. To ja przepraszam - Matt odsunął się wyczuwalnie - Głuptas ze mnie.
Zachichotał skrępowany. Jeff odruchowo zacisnął rękę w pięść i zgniótł nią żaluzje. Leki, które wczoraj dostał od lekarza... sprawiały, że kręciło mu się w głowie i było mu niedobrze. Ale jaka w tym wina Matta? Matta, który przecież jest zdrowym osiemnastolatkiem i ma swoje potrzeby... odwrócił się gwałtownie i pociągnął chłopaka za ramię, kładąc się wraz z nim na kanapie.
-Jeff... - zaprotestował gitarzysta, zaskoczony. Ale on tylko zamknął mu usta pocałunkiem, tłumiąc tym samym dalsze protesty. Jedną rękę położył na karku kochanka, gładząc palcami szyję, drugą... musnął naprężony brzuch pod cienką koszulką i rozsunął suwak w luźnych jeansach.
-Jeff... co... - zaczął znów Matt wilgotnymi od pocałunków ustami, ale zamilkł, gdy Jefferson wsunął dłoń pod jego bokserki. - Ja... - jęknął cicho.
Mężczyzna uśmiechnął się, patrząc na jego zarumienioną twarz i przymknięte oczy. To był dobry pomysł... chętnie zrobiłby to inaczej... ale było mu tak niedobrze... nie sądził, że Matt zrozumiałby, gdyby tuż po seksie oralnym poleciał do łazienki. Ale chłopak nie wydawał się oczekiwać czegokolwiek więcej niż już dostawał.
-Proszę, ja też chcę... - wyszeptał, otwierając oczy.
-Nie... - odszepnął mu Jeff prosto w usta - Pozwól mi...
Podwinął jego koszulkę i musnął wargami napiętą skórę przy obojczykach, językiem zatoczył małe kółka przy sutkach. Matt jęknął głośniej. Jefferson zaczął poruszać dłonią szybciej. Jeansy chłopaka i jego bokserki zsunęły się, ułatwiając mu dostęp.
-Jeff... - wydyszał gitarzysta i wplótł palce w czarne włosy, z początku zaciskając je delikatnie, a potem coraz mocniej.
Mężczyzna odczuł szarpnięcie, ale nie chciał mówić nic, co przerwałoby, zakłóciło tę chwilę. Patrzył na Matta, z ustami przy jego pępku, chcąc zapamiętać ten obraz na zawsze, żeby zabrać go ze sobą, niezależnie gdzie trafi... do nieba, czy do piekła, gdy go nie wpuszczą wyżej z takimi wspomnieniami.
-Jeff... Jeff... Jeff... - powtórzył chłopak głośniej, zaciskając palce mocniej na włosach Jeffersona. - Jeff! - krzyknął w końcu, szczytując i wyprężając się jak struna. Wokalista cały czas patrzył, przytulony do spoconego, rozpalonego ciała. - Jeff... - wyszeptał Matt, oddychając głębiej, unosząc powieki i cofając dłonie, wciąż jeszcze oplecione pasemkami włosów kochanka.
Jeff z blednącym uśmiechem patrzył, jak ukochane oczy jeszcze przez chwilę zmrużone przyjemnością otwierają się szeroko, jak lśnią w nich pierwsze łzy, a z gardła dobywa się ni to krzyk, ni to szloch.
Matt jęknął i wyrwał się z objęć piosenkarza. Spadł na ziemię i zaczął cofać się w panice patrząc na swoje ręce. Jefferson zobaczył mroczki latające przed oczyma. Wyciągnął bardzo drżącą dłoń w kierunku chłopaka.
-Matt... - szepnął zdławionym głosem, przeklinając Boga - Matt... to... to nic...
-Nic...? - zaszlochał gitarzysta histerycznie, wyciągając dłonie w jego stronę - NIC?!!!
-Matt... to tylko te leki... chodź do mnie, proszę. Chodź... - zsunął się z kanapy, bardzo powoli zbliżając się do niego. - Matt...
Ale Matt cofał się, aż pod stół i zatrzymał dopiero tam, uderzając głową o kant. Zachłysnął się płaczem i wpił palce w dywan. Jefferson przysunął się do niego i objął sztywne, drżące ramiona. Zaczął kołysać go tak, jakby trzymał w uścisku dziecko. Chłopak stopniowo zaczął się rozluźniać, ale jego płacz się tylko nasilił. Zarzucił ręce na ramiona Jaffa, przyciągając go do siebie bliżej, rozpaczliwiej.
-Matt... - szepnął Jeff także przez łzy, które ukrył pod zaciśniętymi powiekami - To nic.... To tylko... - jego włosy zsunęły się z rozluźnionych palców Matta i miękko opadły na dywan. - To tylko...


Dochodziła trzecia, gdy Anthony ocknął się z policzkiem na blacie stołu. Telewizor mrugał nocnym programem. Anthony zaczął już odczuwać pierwsze, słabe objawy kaca. Na oślep sięgnął po torbę z zakupami i wyjął z niej butelkę wody mineralnej. Na podłodze znalazł pilota od telewizora i wyłączył odbiornik. W pomieszczeniu zapanowała ciemność, rozpraszana tylko przygaszonymi lampami pod sufitem i słabą poświatą z pokoju, w którym spał Jeremy. Anthony dźwignął się na nogi i ostrożnie, tak żeby nie wydać najsłabszego dźwięku poszedł do sypialenki. Jeremy spał na boku, niedbale przykryty, wciąż jeszcze w spodniach i bluzie. Jasne włosy opadły mu na twarz. Jego rzęsy zadrżały lekko, gdy mężczyzna się nad nim nachylił. Hudson zsunął spodnie i kurtkę, zostając tylko w bokserkach i koszulce. Ich dziwny azyl nie uwzględniał dwóch mieszkańców. Łóżko było tylko jedno, w dodatku niezbyt duże i niewygodne. Anthony położył się na wznak, wygaszając światło do reszty i poczuł jak wbija mu się w bok jakaś sprężyna. Zaklął pod nosem. I przekręcił się na bok. Ręce aż go zaświerzbiały, żeby objąć ciepłe ciało, które leżało obok... ale Anthony już nie był pijany. Nie udało mu się jednak tak całkowicie uniknąć kontaktu... za miało miał na to miejsca. Plecy Jeremy'ego oparły się o jego klatkę piersiową. W odpowiedzi na ten dotyk chłopak podskoczył i rzucił się pod ścianę, oddychając szybko i nerwowo. Anthony zaklął głośniej.
-W porządku. To tylko ja.
Jeremy nie odpowiedział, ale uspokoił się wyraźnie. W końcu bez słowa powrócił to dawnej pozycji. Tym razem to on zauważalnie starał się unikać wszelkiego, przypadkowego nawet dotyku.
-Jeremy... zdejmij spodnie. Na pewno nie jest ci zbyt wygodnie.
Odpowiedziała mu cisza, ale po chwili chłopak posłusznie położył się na wznak i pozbył się spodni. Zaraz potem w kąt poleciała także jego bluza. Jeremy trochę nerwowo sięgnął po koc, na którym półleżał Anthony. W pomieszczeniu było ciepło, niemal gorąco. Pod ścianami umieszczone były regulatory temperatury, ale Gould przepraszając wyjaśnił, że prawdopodobnie nie działają zbyt dobrze. Anthony oddał Jeremy'emu koc, dziwiąc się jedynie odrobinę.
Na wiele minut zapadła cisza, przerywana tylko ich oddechami. Cisza w podziemiach była zupełnie inna niż cisza gdziekolwiek na zewnątrz. Była absolutna, bo z zewnątrz nie docierał najmniejszy szmer.
-Co? Teraz będziemy sobie opowiadać dowcipy, żeby rozluźnić atmosferę? - zapytał Jeremy kwaśno.
-Mogę się przespać na podłodze, jeśli chcesz.
-Nie. Nie chcę.
I znów cisza. Jaremy westchnął w końcu, odwrócił się plecami do Anthony'ego i mruknął:
-Dobranoc.
-Dobranoc - odrzekł na to Anthony, odwracając się w drugą stronę. Sprężyna werżnęła mu się w bok, ale postanowił to uczucie zignorować.


Gould przychodził do siebie powoli. Czuł suchość w ustach i ból w każdym mięśniu.
-Może trochę przesadziłeś z tym neotrilonem? - usłyszał gdzieś nad uchem i wysilił pamięć, starając się skojarzyć odpowiednią informację związaną z nazwą, którą właśnie usłyszał. - Mam szukać atropiny?
-Niee... - ktoś zaprzeczył, leniwie i ze śmiechem w głosie - Staruszek jest silniejszy niż wygląda.
Policjant pomyślał, że musiał zesztywnieć bardziej, niż się spodziewał, bowiem nie mógł ruszyć ani rękami ani nogami. I w tym momencie przypomniał sobie... neotrilon, współczesna wersja gazu GA, który był użyty jeszcze w czasie drugiej wojny światowej. Współczesna, ulepszona wersja...tabunu.
-O, widzisz... - wyczuł poruszenie nad głową - Już się budzi.
Wiedząc, że teraz już w żaden sposób nie ukryje tego, że odzyskał przytomność, powoli, z ociąganiem uchylił powieki. Było to tym trudniejsze, że zaraz poraziło go oślepiające światło.
-No, nareszcie - ciemna sylwetka człowieka przesłoniła trochę lampę, która raziła go w oczy. Doprawdy metody, jak z ubiegłego stulecia... Mężczyzna lekko poklepał go po twarzy - Zaczynaliśmy się już martwić, staruszku... Już niemal ranek.
Ranek? Pamiętał, że dzwonił do człowieka, którego namiary podał mu Jeremy Michels... ale to było po południu, koło 18-tej. Co było potem? Gdzie umknęła mu cała noc? Kim byli ci ludzie? Czego chcieli? Wracał do domu, z posterunku, kiedy... co się stało? Wtem przypomniał sobie... wpadł na przechodnia... Już wiedział. I zaczął się bać.
-Czego... - wychrypiał - ...chcecie?
-Od razu konkrety - wyczuł śmiech w głosie mężczyzny, który stał na nim - to lubię. Ok. Od razu ci powiem, jak wygląda sprawa... Możemy zrobić to... - zawahał się, szukając odpowiedniego słowa - w miły sposób. Możemy też... być bardzo niemili. To, co masz na głowie...
Faktycznie, teraz Gould wyczuł coś w rodzaju kasku, który uciskał go szczególnie przy skroniach.
-To, co masz na głowie... pozwoli mi znaleźć w twoim umyśle wspomnienia i wiadomości, których szukam. Mój przyjaciel... - tu skinął na swego niewidocznego do tej chwili towarzysza - da ci zastrzyk, po którym się rozluźnisz. I od razu pragnę zastrzec... znajdę te informacje tak czy tak, ale możesz uczynić ten proces znacznie... łatwiejszym do zniesienia. Dla ciebie, rzecz jasna. Więc, jak będzie... zrobimy to w miły sposób?
Gould myślał desperacko. Nie, nie myślał o ucieczce, zdawał sobie sprawę, że była niemożliwa. Myślał raczej o tym, że to dobrze, że nie osieroci rodziny... że może dobrze, że przeżył w tym niebezpiecznym zawodzie tyle lat... i o tym, że mały Jeremy, o którym zaraz będzie starał się usilnie zapomnieć, miał jednak rację. W żaden sposób nie mógł już naprawić błędu, którym było pójście do Robertsona... mógł teraz tylko... kupić im trochę czasu i modlić się, żeby to wystarczyło. Zacisnął zęby.
-Raczej nie - mruknął.
-Hm. Czemu nie jestem zaskoczony... Gdybyś jednak zmienił zdanie... - nacisk na czaszkę Goulda wzmógł się bardziej. Mimo zmrużonych z bólu powiek dostrzegł holograficzny obraz swego mózgu rzutowany na jasną ścianę i nachylonego nad nim mężczyznę z elektronicznym rysikiem. - Widzisz, wszelkie procesy myślowe... to tylko impulsy elektryczne. A wszystkie wspomnienia są tylko danymi zgromadzonymi na nieskończenie pojemnym twardym dysku. Trzeba ten dysk tylko umiejętnie przeszukać i umieć odczytać zapisane w nim dane. Mógłbyś to wszystko ułatwić myśląc intensywnie o tym wszystkim, co sądzisz, że chciałbym wiedzieć. Możesz też uparcie zacierać tropy, ale wtedy będę musiał przedzierać się przez meandry twojej pamięci krok po kroku, kasując niektóre, mniej istotne wspomnienia. Na pewno tego chcesz?....
Pytanie zawisło w ciszy.
"Zapomnieć, zapomnieć, zapomnieć" powtarzał sobie Gould w głębi ducha " Nie zapominać tylko o tym, że należy zapomnieć".
I zwarł szczęki ostatni raz, nim ból mu je rozwarł krzykiem.



Następnego ranka Jeff nie mógł podnieść się z łóżka. Matt siedział przy nim podając mu picie i ocierając pot z czoła, zanim Jefferson zdołał wypowiedzieć na głos jakąkolwiek prośbę.
-To tylko chwilowe osłabienie - powtarzał, uśmiechając się z wysiłkiem - Jutro wstaniesz i poczujesz się lepiej, zobaczysz.
Jeff kiwał głową, myśląc jednocześnie że już chyba nigdy nie stanie na nogi... ale był jeszcze koncert. I tyle jeszcze spraw miał do załatwienia.
Zerknął przez okno, które nie było przysłonięte żaluzjami... poprosił o to Matta, chciał widzieć niebo... niebo, które ukryte było pod ciężkimi popielato-szarymi chmurami.
-Matt... - szepnął, niechcący budząc chłopaka z drzemki - Zadzwoń do Sarah. Zapytaj... czy nie mogliby.... Przyjechać tu razem z Karlem.
-Dobrze - Matt poderwał się natychmiast.
-I Matt... w szufladzie koło łóżka powinien być notes. Podaj mi go.
Przez chwile patrzył, jak chłopak nerwowo przerzuca zawartość jego nocnej szafki, a potem przymknął powieki... Więc tak czuje się... umieranie.
Otworzył oczy, gdy wyczuł w dłoni gładki kształt elektronicznego notesu. Szybko odszukał właściwe nazwisko.
-I zadzwoń jeszcze tu...to mój prawnik. Poproś go, żeby przyjechał najprędzej jak może.
Matt pobladł lekko, ale skinął głową i wyszedł z pokoju. Nie było go długo, dużo dłużej niż wymagały tego dwa telefony. Ale Jefferson nawet nie myślał o tym, żeby go poganiać. Po kilkunastu minutach Matt wrócił. Oczy miał czerwone. Jeff uśmiechnął się blado.
Chłopak klęknął przy jego łóżku, chwytając dłoń piosenkarza.
-Bardzo cię kocham - szepnął - nie wiem, jak...
-Ciiiii - uciszył Jeff dalsze jego słowa. Matt zagryzł wargi, ale posłusznie milczał. A Jefferson... Jefferson wyczuwał śmierć czającą się w kątach pokoju. Zupełnie, jakby powoli wprowadzała się tu, czekając... czekając. Jeff czuł jej zapach w nozdrzach i oddech na twarzy. Był w jego pokoju jakiś cień, którego nie potrafiło przegnać nawet elektryczne światło. Przymknął powieki i musiał zasnąć, bo następne co go obudziło, to ruch w pokoju. Wokół jego łóżka stali Matt, Sarah i Karl. Jeff uśmiechnął się blado i usiadł, opierając na poduszkach.
-Dajcie spokój. Jeszcze nie jestem martwy. - i spoważniał nagle widząc ich spłoszony wzrok - Matt. Weź Karla i zróbcie herbatę. Chciałbym przez chwilę porozmawiać z Sarah.
-Jasne... - mruknął chłopak i bezszelestnie opuścił pokój. Karl podążył za nim w przelocie muskając ramię siedzącej na łóżku Sarah dłonią w pełnym pociechy geście.
-Widzę, że chyba w końcu zdobył się na odwagę... - uśmiechnął się Jeff do kobiety, gdy już zostali sami. Nie próbowała udawać, że nie rozumie. Zarumieniła się lekko - Tak, wczoraj... po tym, cośmy przeszli... on został u mnie. Nie chciałam, żeby odchodził. Po raz pierwszy od śmierci...
-Cieszę się - powiedział szczerze Jeff - Najwyższy czas.
Uśmiechali się do siebie przez chwilę, zanim Sarah zapytała:
-Co z Mattem? Byliście u lekarza?
Jeff spoważniał.
-Tak. Badania nic nie ujawniły... ale ja po prostu - jego głos był zdławiony - Po prostu nie zaryzykuję.
-Oni mogą wrócić.
-Mogą - zgodził się piosenkarz.
-Przeklęty Michels... - wyrwało się kobiecie.
-Przestań. Nie mów tak. To nie wina dzieciaka.
-Może nie... ale to także nie jest wina Matta.
-Więc co? Należy przez to obwinić niewinnych? Daj spokój, już lepiej zrzuć odpowiedzialność na mnie. To moja osoba ich tu przyciągnęła. To, że spotkałem kiedyś Jeremy'ego.
-Jeff... Przepraszam, poniosło mnie.
Jefferson westchnął.
-Po prostu... módlmy się, by nie wrócili. I by Mattowi nic nie było. I omijajmy komisariaty z daleka.
Sarah kiwnęła głową.
-Chciałem, żebyś przyszła, bo...Sarah... Mam do ciebie prośbę. Trudną prośbę... Sarah, zajmij się Mattem, kiedy umrę. - niemal uśmiechnął się, czując że to zdanie niemal wyrwane z melodramatu. Podobnie jak cała ta sytuacja. I nawet jeśli będzie w tym filmie szczęśliwe zakończenie, to on go nie doczeka.
-Jeff...
Mężczyzna nachylił się w jej stronę nagle, chwytając ją za lodowato zimną dłoń.
-Obiecaj mi. Dopilnuj, żeby nie zrobił niczego głupiego. W tym wieku ma się dziwne pomysły... pamiętam.
-Ja... - zamilkła, widząc jak wielkie znaczenie ma to dla niego - Dobrze. Zajmę się Mattem.
Jefferson rozluźnił się wyraźnie.
-I nie daj go skrzywdzić moim rodzicom. Myślę, że na pogrzeb jednak przyjadą. Nie pozwól im powiedzieć jednego złego słowa.
-Jeff! Czy myślisz, że zachowaliby się tak na pogrzebie własnego syna?! - zaprotestowała Sarah gwałtownie. Jeff uśmiechnął się.
-Mam nadzieję, że nie. Ale to nie wystarczy. Nie zostawiaj ich samych, nawet na minutę... oni potrafią być niemili... naprawdę niemili, gdy chcą... to także dobrze pamiętam. - zawahał się wyraźnie - I jeszcze... - zaczął, lecz przerwał, widząc wracających Matta i Karla - O i jest nasza herbata!
-Coś mówiłeś? - zaczął Matt niepewnie- My możemy jeszcze wyjść.
-Nie, to nic takiego - roześmiał się Jeff, puszczając oko do Sarah - Chciałem tylko prosić, żebyście nigdy pod żadnym pozorem nie nazywali pierworodnego Jefferson. Żeby wam taka myśl nawet nie postała w głowie. Ani przez ułamek sekundy. I nie dotyczy to tylko pierworodnego.
Karl zmieszał się wyraźnie, podobnie jak Sarah, ale roześmieli się oboje. W tej chwili zabrzmiał dzwonek do drzwi.
-To pewnie prawnik - poderwał się Matt - pójdę otworzyć.
Po chwili do pokoju wkroczył potężnie zbudowany mężczyzna pod sześćdziesiątkę. Z zawodową ciekwością zerknął na zebranych.
-Witam państwa. Norman Mitchell, miło mi.
-Poczekamy w kuchni... - mruknęła Sarah, łapiąc Karla i Matta za ręce i wychodząc z pokoju. Prawnik powoli podszedł do łóżka Jeffersona, wyraźnie skonsternowany i niepewny jak powinien zachowywać się przy swoim młodym, umierającym kliencie. Jeff uśmiechnął się półgębkiem.
-Jak samopoczucie? - zainteresował się gość, otwierając skórzany neseser.
-Jak pan widzi, nie najlepiej... - westchnął Jeff - wezwałem pana... tak, jak pan się słusznie domyśla, mam testament. Wszystko, co posiadam zapisuję Mattowi, tylko prawo do nazwy zespołu i do wszystkich utworów całej ich trójce. Wszystko ma pan w kopercie, którą znajdzie pan w szafce.
Mężczyzna posłusznie wyszukał odpowiedni dokument. Szybko przebiegł wzrokiem jego treść.
-Wszystko wydaje się być w porządku - powiedział.
-W tej samej szufladzie znajdzie pan kartę kredytową. Jest dla pana. Ma pan tam pół miliona dolarów.
-Ależ... - zmieszał się Mitchell - to zdecydowanie zbyt wiele.
-Nie...-Jeff zerknął w kierunku ona - Nie zbyt wiele. Chcę, żeby zrobił pan dla mnie coś jeszcze. Będzie to wymagało od pana trochę pracy... a ode mnie pieniędzy.
-Tak? - prawnik zmarszczył brwi.
-Chcę zmienić nazwisko.
-Co...? - wyjąkał Mitchell zmieszany - Ależ... po co... ja...
-Hm... doprowadziłem prawnika do stanu, w którym zapomniał języka w gębie. Jestem wielki - zachichotał piosenkarz. Jego rozmówca poczerwieniał. - Proszę mi uwierzyć, mam swoje powody.
-To nie jest łatwa sprawa. W urzędzie stanu cywilnego istnieje masa obwarowań... dopóki nazwisko nie jest wulgarne, lub nie niesie ze sobą negatywnych społecznie skojarzeń... trudno coś takiego załatwić. W dodatku w takim tempie.... Bo czasu, jak sam pan przyzna nie mamy zbyt wiele...
-Po to są właśnie te pieniądze. Chcę, żeby pan w ostateczności przekupił ich wszystkich.... Byle mi pan to załatwił. Cała reszta gotówki jest dla pana.
-Panie Coleman, to... bardzo dziwna prośba, bardzo dziwne zlecenie i przyznam szczerze, że nie wiem jak mam się do niego ustosunkować...
-Proszę pomyśleć o tym, jak o... wyzwaniu - piosenkarz uśmiechnął się drapieżnie - I jako świetnej szansie, by zarobić trochę pieniędzy.
Mitchell wsunął do neseseru testament Colemana i jego kartę i z wahaniem zamknął go, gładząc ciemną skórę.
-Hm... zobaczę, co da się zrobić. Ale nie mogę niczego obiecać.
-Nie chcę pańskich obietnic. Chcę efektów pańskiej pracy.
-Ja... Jak chciałby się pan nazywać?
Jefferson zawahał się na moment, a potem złośliwy uśmiech wykrzywił jego twarz.
-Coleman Jefferson.
-Ależ... czy nie tak nazywa się pan teraz?
-Nie. Teraz nazywam się Jefferson Coleman. Niech mi pan wierzy, jest różnica... - mruknął Jeff zniecierpliwiony tym, że musi tłumaczyć mu wszystko, jak dziecku. "Zwłaszcza dla moich rodziców. No i oczywiście... dla mnie. Choć może nie powinno mieć tu już żadnego znaczenia. Choć może powinienem być... ponad to".
-Dobrze. Postaram się. Moja stara znajoma pracuje w urzędzie.
-Wiedziałem, że mnie pan nie zawiedzie.
Prawnik nie wyglądał na przekonanego. Jednak z nagłą stanowczością ujął neseser.
-Jeżeli to wszystko... chciałbym natychmiast zająć się pańską sprawą.
-Oczywiście. Nie będę pana zatrzymywał... Bardzo miło mi było korzystać z pańskich usług, panie Mitchell.
-Ja... był pan jednym z moich ulubionych klientów. - może to było złudzenie, lecz mężczyzna wydawał się niemal wzruszony.
-Miło mi to słyszeć... - Jefferson uśmiechnął się szczerze i przez moment wyglądał jak dawniej - Do widzenia.
-Do widzenia. - usłyszał, jak cicho trzasnęły drzwi do jego pokoju, a po chwili wyjściowe. Zmęczony opadł na poduszki. Jeszcze tylko koniecznie musi porozmawiać z lekarzem. Może jednak... zdąży, ze wszystkim...


Dochodziło południe, gdy nędznie odziany mężczyzna, wyglądający na ćpuna, w dżinsowej kurtce z oberwanymi nierówno rękawami i pomarańczowym irokezem na głowie zatoczył się i wpadł na jeden z radiowozów zaparkowanych pod komisariatem. Z samochodu wysiadał policjant i może by go zignorował, gdyby nie to, że ten zrzygał mu się na buty...
-A żeż , psia mać... - zaklął wściekły i rąbnął mężczyznę w kark. Narkoman zatoczył się tylko i wpadł na latarnię - Coś ty ćpał człowieku?...
Zaraz też wyjaśniło się, co... gdyż z kieszeni kurtki mężczyzny z irokezem wysypały się jednorazowe strzykawki jakby przygotowane do iniekcji. Ćpun padł na kolana i zaczął niemrawo zbierać to, co zgubił. Tego było zbyt wiele dla policjanta, który miał za sobą nocną służbę. Niezbyt delikatnie złapał mężczyznę za ramiona i wepchnął go na chodnik, prowadząc do komisariatu i nie bawiąc się nawet w zakuwanie go. Nie zastanowił się ani przez moment skąd u człowieka, który wyraźnie sypiał na ulicy, taka ilość niewątpliwie drogiego narkotyku w niewątpliwie nieużywanych, jednorazowych strzykawkach. Niemal wciągnął go do środka i rzucił na ławkę, natychmiast o nim zapominając i składając oficerowi dyżurnemu raport.
-Cholerna służba... - zaklął - Przegapiłem transmisję z meczu...
-Właśnie się kończy.
-To co tu robisz?
-Przyjmuję od ciebie raport.
-Spadaj z powrotem. Ja już znikam. Może się chociaż wyśpię. Cześć - odwrócił się z zamiarem wyjścia.
-Ty! A ten to co za jeden?! -zatrzymał go jeszcze dyżurny, wskazując mężczyznę z irokezem.
-Zwykły ćpun... - mruknął policjant, machając ręką.- Wsadź go do którejś celi, niech oprzytomnieje. Ale przedtem obszukaj. Tylko uważaj... - zaklął, wskazując swoje buty - Jest uzbrojony i niebezpieczny.
Dyżurny skrzywił się wyraźnie i zerknął na aresztanta. Ten wydawał się drzemać, aczkolwiek zdradliwa zieleń na jego policzkach świadczyła, że zagrożenie bynajmniej nie minęło.
-Cholera... -mruknął i podszedł do niego. Kopnął go lekko w nogę. Mężczyzna drgnął, nie otwierając oczu i pochylił się w bok. Oficer dyżurny z rosnącą niechęcią wciągnął w nozdrza zapach mężczyzny.
-Mike!... - dobiegło w tej chwili gdzieś z tyłu. -Chodź, Sanchez będzie strzelał rożny. Musisz to zobaczyć.
Dyżurny zerknął na aresztanta i widać było, że jest w rozterce. Ale posadzony na ławeczce facet wydawał się być zupełnie nieprzytomny... i w końcu policjant doszedł do wniosku, że może poczekać tych kilka minut.
-Mike! - rozległo się ponaglenie.
-Idę już! Idę!
I pospiesznie udał się do pokoju numer 4. Była tam reszta obecnych na posterunku policjantów i z napięciem wpatrywała się w ekran telewizora, w niejakiego Pablo Sancheza, który miał strzelić bramkę swego życia, wygrywając mecz dla swej drużyny. W efekcie czego z kilku gardeł wydarł się ryk triumfu. Kiedy kilka minut później oficer dyżurny wrócił na swe miejsce zauważył nie dający się przeoczyć brak aresztanta. Nerwowo rozejrzał się wokół, ale wszystko zdawało się być na miejscu.
"Pewnie nawiał" pomyślał policjant, oddychając głębiej "Tak, na pewno".


Po pewnym czasie Gould marzył już tylko o tym, żeby ta męczarnia skończyła się... niestety w tym momencie, nawet gdyby chciał się skupić na informacjach, których poszukiwał jego oprawca, nie wiedziałby które to i ... jak to zrobić. Zupełnie stracił poczucie czasu... to zwykle robi z ludźmi ból. Mijająca chwila równie dobrze mogła być godziną, co... wiekiem.
Paradoksalnie najwyraźniej pamiętał teraz to, o czym myślał, że już dawno zostało zapomniane... i wszystko wracało do niego takie wyraźne. Widoki, smaki, zapachy. Sposób w jaki pachniały róże w ogródku jego ciotki, gdy był jeszcze małym chłopcem. Taki banalny zapach... róże. Ale nigdy później nie trafił na róże, które pachniałyby tak słodko. I czy to źle kochać zapach róż?
-Jakie to wzruszające... - usłyszał kpiący głos nad głową, ale nie wiedział już, czy ktoś to rzeczywiście powiedział, czy to tylko jego zawodna pamięć.
Pamiętał kolor liści, które jesienią opadły na grób jego matki... pamiętał, że były złocisto-brązowe i że szeleściły w jego dłoniach, kiedy je odgarniał. Pamiętał starszego mężczyznę na powyginanym rowerze, którego minął kiedyś, jadąc na wakacje na południe... Czemu akurat to wspomnienie?
Pamiętał gorzką słodycz pocałunków Sue Drown, która w końcu zawiodła go w miejsce zakazane. W miejsce, gdzie przetrzymywano ludzi objętych programem ochrony świadków... tylko takich już dawno nie było. Z jakichś powodów to ostatnie wspomnienie go zaniepokoiło. Dlaczego? Czy dlatego, że Sue była żoną jego najlepszego przyjaciela.... Czy może...? Nagle zamigotała w jego wspomnieniach ładna twarz chłopaka, który z ulgą ocierał komórkę z kurzu, który ze zdziwieniem patrzył na ujmującą go za ramię rękę mężczyzny... Który mówił mu "Pospiesz się, proszę". I jeszcze... delikatna sylwetka owada. Ale ... srebrna? Srebrna ćma?
Nacisk na jego czoło i skronie stał się wprost nieznośny.
A potem przypomniał sobie wszystko.
Nacisk ustąpił. Cisza zawyła mu w uszach. Nie wiedział, że to dlatego, że sam w końcu przestał krzyczeć. W czarne oko wymierzonej w niego lufy pistoletu spojrzał, jakby patrzył w oczy dawno nie widzianego przyjaciela. Z ufnością i ulgą.
Mężczyzna, który strzelił podniósł się z obrotowego stołeczka.
-Mimo wszystko przykro mi, że nie wybrałeś... milszego sposobu.


Anthony był jeszcze w łazience, gdy coś zachrobotało do drzwi w okolicach zamka. Jeremy poderwał głowę znad talerza z resztkami śniadania. Przez chwilę zerkał ku drzwiom z niedowierzaniem, jakby się przesłyszał, ale po paru sekundach dźwięk powtórzył się. Brzmiał trochę jak szczęk, a trochę jak odmowny sygnał wejścia.
Chwilowe zaskoczenie zabrało chłopakowi cenne sekundy. Miał ich tylko kilka na podjęcie decyzji: biegnie po Anthony'ego... czy raczej po pistolet, do sypialni. Po chwili poderwał się, przewracając krzesło i pognał do drugiego pokoju. Nerwowo przerzucił porzuconą kupkę ubrań Anthony'ego, pamiętając jak przez mgłę, że to tam chyba mężczyzna kładł broń. Z tej odległości nie słyszał, co dzieje się przy drzwiach. Z niespodziewaną dla siebie ulgą poczuł w dłoni chłodną stal pistoletu... i pobiegł z powrotem do pokoju. Bał się krzyknąć, żeby nie ostrzec stojącego za drzwiami... kogo? Goulda? Napastnika?
Zakradł się cichutko pod sam próg i stanął pod ścianą.
Oddychał szybko i głośno, myśląc o tym, że przez tak grube drzwi... ktokolwiek tam stoi... nie usłyszy tego oddechu... Prawda?
Tymczasem na zewnątrz panowała cisza. Zupełnie, jakby nikogo tam nie było. Zanim jednak Jeremy w to uwierzył, drzwi drgnęły leciutko i uchyliły się, zasłaniając jednocześnie Jeremy'ego przed wzrokiem każdego kto za nimi stał. Chłopak przełknął ślinę, czując jak pocą mu się dłonie i szaleńczo łomocze serce. Drzwi były już otwarte na oścież... ale nikt się nie pojawiał w pokoju. Wolno upływały sekundy. Jeremy zacisnął powieki i policzył do trzech... a na trzy jednym rzutem ciała wyskoczył z kryjówki, celując w tego, kto stał na progu.
I zamarł.
Jakaś część jego świadomości zarejestrowała fakt, że drzwi od łazienki otwierają się i do pokoju zaraz wejdzie Anthony, ale nie był w stanie drgnąć. Nie był w stanie nawet zamknąć ust otwartych w zdziwieniu. Za progiem... stał... osobnik, który na pewno nie był Gouldem, ale raczej na pewno nie był także mordercą... jako, że sam ledwie się na nogach trzymał.
Na widok oszołomionego Jeremy'ego oderwał się od ściany, o którą się opierał i pogładził wystrzępioną, jeansową kurtkę.
-Laurie Dowson... - przedstawił się, wyciągając w kierunku chłopaka rękę.
Jeremy raz jeszcze obrzucił wzrokiem jego sylwetkę, od pomarańczowego irokeza na głowie do zdartych czubków adidasów, zanim podał mu swoją dłoń, zapominając że trzyma w niej pistolet. Odruchowo przełożył broń do drugiej ręki i uścisnął prawicę gościa.
-Jeremy M... - zaczął i urwał.
W tej właśnie chwili do pokoju wszedł Anthony, odziany tylko w ręcznik zawinięty na biodrach. I stanął jak wryty na widok sceny rozgrywającej się w pokoju. Jeremy słysząc jego kroki, odwrócił się, wciąż oszołomiony, wciąż trzymając dłoń gościa w uścisku własnej ręki.
-Może jednak pozwolą mi panowie wejść, nie czuję się najlepiej - powiedział wesoło Laurie Dowson i wszedł do środka, puszczając dłoń chłopaka.
Jeremy jakby trochę oprzytomniał, bo czym prędzej zamknął za gościem drzwi.