Ukryty trop 10
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 02 2011 19:38:06
CZĘŚĆ DZIESIĄTA - SKRZYŻOWANIA




Anthony zatrzymał się tuz za skrzyżowaniem, na pierwszym wolnym miejscu. Kilku przechodniów obejrzało się za nim ciekawie. Radio brzęczało cicho profesjonalnie obojętnym głosem spikera, tuż przy lusterku tańczyła figurka seksownej dziewczyny, całej w różu.
Ręce Anthony'ego spokojnie spoczywały na obitej skórą kierownicy, miękkiej od wielokrotnego dotyku.
Czemu spodziewał się, że Jeremy pobiegnie za nim?
Oparł głowę o zagłówek.
Czemu miałby za nim pobiec? Czemu w ogóle chciałby z nim przebywać?
Może wystarczy już poszukiwania usprawiedliwień, obwiniania rządu, polityków, sytuacji rzekomo bez wyjścia. Przecież podobno zawsze jest jakiś wybór. Zawsze jest tylko palec na spuście.
Zerknął we wsteczne lusterko.
To nie jest świat do którego chciał wrócić. To nie jest to słońce, które go żegnało. Zmienił się świat, czy on sam? A może i jedno i drugie. Jakakolwiek była prawda, faktem było, że nie znajdował tu już dla siebie miejsca. Zarzucił Jeremy'emu, że to wszystko wina takich, jak on. Całe to piekło na ziemi i w niebie. Ale...
Zawsze jest tylko palec na spuście.
Jeremy...
Co Jeremy znajdzie tam?
Zapomnienie, może w końcu ulotne poczucie bezpieczeństwa. Kto będzie go szukał właśnie wśród tłumu podobnych sobie nastolatków? Pozbawionych opieki i nadzoru.
Może to właśnie azyl, którego Jeremy potrzebuje. Może to azyl, którego szuka. Czemuż dziwić się, że zaniechał szukania go w towarzystwie mordercy?
-Jesteś mordercą - wyszeptał Anthony prosto we własne, odbite w lusterku oczy. - Dość wymówek.
Jeśli nie jest w stanie pomóc Jeremy'emu i sobie, tak jakby chciał, pomoże mu tak, jak potrafi.
Silnik forda zapalił od razu. W komputerze wyszukał lokalizację obiektu, którego szukał.
Anthony nie czuł strachu. A może po prostu zapomniał, jak to jest.

Nitta skrzywił się na widok gości. Jednak przyszli. Jeden z mężczyzn był tak wysoki, że musiał schylić się, gdy wchodził do pokoju, drugi z kolei tak niski, że sięgał Nittcie do ramion.
-Szef nas przysłał - mruknął ten wysoki i położył na stole długą, czarną walizkę. Otworzył ją, pokazując ukryty w niej karabinek snajperski.
-Twoja duma i kochanie? - zapytał białowłosy drwiąco.
Usta mężczyzny nawet się nie skrzywiły.
- A ty co...? - Nitta zwrócił się do drugiego z przybyłych - Nożownik?
Pulchna twarz rozjaśniła się w uśmiechu.
-A tak się składa, że rzeczywiście.
Nitta skierował wzrok w sufit i odchylił się wraz z krzesłem, na którym siedział w tył, tak bardzo, że milimetrów brakowało, by stracił równowagę.
-Nigdy nie przestanie mnie fascynować... - wyszeptał albinos bardziej do siebie niż do nich - kalejdoskop ludzkich postaci.
-Co robimy? - niski mężczyzna zapytał zacierając ręce.
Nitta bardzo powoli wrócił z krzesłem do normalnej pozycji. Światło wpuszczane przez zakratowane okienko w suficie wydobyło jego twarz z cienia.
-Mamy pewien adres, pod który powinniśmy się udać, aby odnaleźć... Panowie wiedzą, kogo szukamy?
-Wiemy - wysoki osobnik po raz pierwszy zabrał głos.
-Czy mogę zerknąć? - jego towarzysz wyciągnął ciekawie rękę po kartkę z adresem, którą trzymał w palcach albinos. - To... ten dom? - zapytał po dłuższej chwili. Nitta kiwnął głową i znów wychylił się wraz z krzesłem w tył, patrząc w niewielkie okienko.- Ale to przecież nora.
Białowłosy zamknął oczy i uśmiechnął się.
-Prawda. Mysia norka.
Nowoprzybyli wymienili spojrzenia.
-Nie czekajmy dłużej. Dzień jest tak krótki - szepnął Nitta i nie ruszył się z miejsca, zawieszony między podłogą, a sufitem na chybotliwym krześle.


Jeremy nie był w stanie się podnieść. Nie był w stanie wykonać żadnego ruchu, jakby nagle zabrakło mu sil.
Jack trzymał rękę wsparta na jego ramieniu, ale prawie nie czuł tego ciężaru.
-Chodź - wyszeptał chłopak stojący nad nim, ciągnąc go jednocześnie w swoją stronę.
-Nie. Nie. Nie chcę. Nie...-Michels wyrwał się spod dłoni Jacka i postąpił niepewny krok naprzód.
"Co ja zrobiłem?"
-Anthony... - jego szept był cichszy niż westchnienie, był jak gasnący oddech i nie miał żadnej siły sprawczej.
W biegu wypadł na ulicę, rozpędzał się.
Bieg znał.
W biegu był bezpieczny.
Nikt go nie mógł zatrzymać.
Anthony gdzieś w tłumie obcych ludzi, odległy tak, jakby go dzieliły mile świetlne, a nie ziemskie.
Jeremy zatrzymał się sam, gdy zabrakło mu tchu.
Co mógł zrobić? Dla siebie?... Dla Anthony'ego?
Olśnienie sprawiło, że dał się potrącać przechodniom, nie reagując na ich komentarze. W końcu rozejrzał się, na nowo spokojny. Chociaż...
Bał się. Jego nikt nie nauczył nie odczuwać strachu.


Gould zacisnął dłoń, która trzymała chustkę tuż przy nosie. Smród był okropny. Młody funkcjonariusz policji, który go prowadził był sino-zielony. Gdy detektyw zerknął na zwłoki, przestał się temu dziwić.
-Kto go znalazł? - zapytał odwracając wzrok od ciała i ekipy policyjnej, która zbierała ślady.
Młody funkcjonariusz zerknął do notatnika.
-Niejaki Robert Jackson. Co rano chodzi tu z psem.
-Ekipa wzięła odciski jego butów i palców?- zapytał detektyw, obserwując specjalistę, który właśnie wgrywał odcisk buta, zostawiony na leśnej ściółce do bazy danych.
-Tak.
-Czy są już jakieś podejrzenia co do tożsamości ofiary?
-Ta-ak - zawahał się młody mężczyzna - Miał przy sobie dowód.
-Więc...-ponaglił go Gould - Kto to jest?
-Według jego papierów... To znaczy... najprawdopodobniej... jest to... a raczej był... admirał Burke.
Gould zamarł z papierosem w pół drogi do ust.
-Cholera jasna! Prasa nie może się o tym...
Jakiś grymas na twarzy młodego policjanta, zdradził mu, że na to jest już za późno.
-Już wiedzą? - zapytał. Jego rozmówca tylko skinął głową.
-Powstrzymaj ich tak długo się da... - zerknął na zmasakrowane ciało - I, na Boga, nie pozwól im robić zdjęć.

Jeff odliczył pigułki leżące na kuchennym blacie, wsłuchany w odgłosy prysznica dobiegające z łazienki. Dwie niebieskie, jedna różowa, trzy białe różnej wielkości. I, oczywiście, wieczny Hidrorizanol. No, ale to w zastrzykach.
Wrzucił wszystkie tabletki do ust i popił wodą. Zamknął powieki wyobrażając sobie ich drogę przewodem pokarmowym do żołądka, powolny rozpad i w końcu bezskuteczną walkę z postępującą chorobą. Zerknął na swoje odbicie w kuchennej szafce.
-Już niedługo... - szepnął - Ale jeszcze nie dziś.
-Mówiłeś coś? - zainteresował się Matt, odziany tylko w ręcznik zawinięty na biodrach, wchodząc do kuchni.
-Nie. Głośno się tylko zastanawiałem, ile czasu możesz jeszcze spędzić w łazience.
-Siedziałem tam za długo? - błyskawicznie zmieszał się chłopak.
Jeff roześmiał się.
-Skądże. Możesz tam siedzieć ile chcesz. Tylko jesteśmy już spóźnieni. Pozwolisz, że teraz ja skorzystam.
Odsunął się od szafki i skierował w stronę łazienki, nieświadomy dłoni wyciągniętej w jego kierunku, a potem cofniętej trwożliwie.
W westchnieniem zamknął drzwi kabiny prysznicowej i puścił strumień gorącej wody na głowę. W głośnym szumie zdało mu się nagle, że coś słyszał. Zakręcił wodę i wyjrzał z kabiny. Matt siedział na pralce, wciąż tylko w ręczniku.
-Stało się coś? - zagadnął Jeff zlizując krople z warg.
-Nie. Tak przyszedłem posiedzieć z tobą. Przeszkadza ci to?
Uczynił ruch, jakby chciał zeskoczyć z pralki.
-W żadnym razie - uspokoił go piosenkarz i zamknął drzwi prysznica. Woda wyganiała z jego ciała zmęczenie i cień bólu, który rzadko go już opuszczał. Oparł się dłonią o ścianę i pozwalał ciepłu spłynąć po jego barkach i plecach. Mógłby tak stać godzinami, ale żal mu było czasu.
Po kilku minutach zakręcił wodę już na dobre i wyszedł. Sięgnął po ręcznik, świadomy uważnego spojrzenia chłopaka prześlizgującego się po jego nagim ciele. Uśmiechnął się pod nosem. Wziął z kubka, stojącego przy lustrze, szczoteczkę do zębów i pastę. Matt wbił wzrok w jasnozielony dywanik, zmichrany na kafelkach łazienkowej podłogi. Jeff westchnął cicho i zaczął szorować żeby. Minęły dwie minuty ciszy. Piosenkarz wypłukał usta.
-Matt... - zagadnął. - Co się stało? - bo, że coś się stało nie ulegało wątpliwości - Żałujesz czegoś?
-Nie! - głowa chłopaka poderwała się do góry w proteście, po czym znów opadła - Ale... zastanawiało mnie, czy ty...
-Czy ja co? - Jeff odłożył szczoteczkę na miejsce.
-Czy może ty... nie żałujesz.
Jeff westchnął głośniej zanim zdążył się powstrzymać. Podszedł do chłopaka i kucnął, próbując zajrzeć w jego oczy.
-Dlaczego miałbym żałować? I czego?
-Bo ja... zastanawiałem się... czy było ci... dobrze. Ze mną.
Jefferson z wrażenia aż usiadł.
-Dlaczego miałoby mi nie być dobrze? - zapytał, uśmiechając się.
-Śmiejesz się ze mnie - Matt przygryzł dolną wargę.
-Nie...- Jeff dotknął nogi chłopaka i przesunął dłoń po jego łydce, aż na udo. Podniósł się ziemi, wstał i dotknął twarzy Matta, unosząc ją do góry.
-Było mi z tobą bardzo dobrze w nocy. Mogę ci mówić to tak często, jak tylko zapragniesz.
-Jeff... - wyszeptał Matt z oczyma lśniącymi, dotykając ręki piosenkarza.
-Chodź, ubierzmy się, zanim Sarah zdąży wysłać po nas specjalne jednostki.
-Ok...- mruknął chłopak, wyraźnie rozczarowany.
Jeff roześmiał się i przygarnął go do siebie. Czul po palcami miękkie włosy chłopaka i jego oddech na piersi. Jedna z dłoni Matta prześlizgnęła się w pieszczocie po jego boku, nie gorzej niż woda wypędzając słabość i ból.
-Chyba, że wolisz jeszcze zostać... i spóźnić się trochę bardziej.
Matt nie musiał odpowiadać. Jeff ujął jego twarz w dłonie i pocałował zapraszająco rozchylone usta.
-Chodź... - pociągnął go za sobą do sypialni. Zatrzymał się na chwilę w przedpokoju i sięgnął po telefon.
-Co?... - zaczął Matt i nie skończył, bo Jefferson już wybrał numer.
-Sarah? To ja. Spóźnimy się - mrugnął do chłopaka. - Czy ja wiem... Bardzo? - zapytał go, odchylając słuchawkę.
Matt uśmiechnął się szeroko.
-Rozumiem - oddał chłopakowi uśmiech - Bardzo. Bye... - pożegnał Sarę, najpewniej przerywając jej w pół słowa i rozłączył się. - Jesteśmy usprawiedliwieni - podszedł bliżej do chłopaka i sięgnął do ręcznika, który Matt miał na biodrach. Zawahał się jednak i cofnął, wyciągając wtyczkę telefonu ze ściany.
-Jesteśmy usprawiedliwieni i niedostępni.


-Detektywie.. - do jego gabinetu zajrzała ciemnowłosa funkcjonariuszka, Anna.
-Tak? - zerknął na nią znad zdjęć i raportu patologa.
-Przyszedł tu mężczyzna. Podaje się za Anhtony'ego Hudsona.
-Kolejny? Spław go.
-Detektywie... Nie wydaje mi się, by kłamał.


-Przepraszam... - młody chłopak, który zaczepił ją, delikatnie łapiąc za ramię, wydał się jej znajomy.
-Tak? - ponagliła go. Spieszyła się. Nie miała czasu na pogawędki.
Chłopak zmieszał się. Nieposłuszny kosmyk blond włosów opadł mu na twarz. Kiedy się uśmiechnął zauważyła dwa urocze dołeczki w policzkach. Wbrew sobie oddała ten uśmiech.
-Czy wie pani może... - zająknął się - Gdzie znajduje się najbliższy komisariat policji?
-Policja? - zawahała się - Pójdziesz prosto, potem skręcisz w lewo, jeszcze kawałek prosto i na prawo.
-Dziękuję - ręka chłopaka puściła rękaw jej nowego zimowego płaszcza.
Uśmiechnął się raz jeszcze i zniknął w tłumie.
Policja? Nagle olśniło ją, dlaczego jego twarz wydała jej się znajoma. To był przecież... Obejrzała się, lecz po jasnowłosym chłopaku, synu Terrence'a Michelsa, nie było już śladu. Machnęła ręką i poszła w swoją stronę. Spieszyła się.


-Więc mówi pan, że nazywa się pan Anthony Hudson i jest pan odpowiedzialny za morderstwo Terrence'a i Theresy Michels, tak?
Anthony uśmiechnął się blado.
-Dokładnie. - "Cóż z tego, że to nieprawda".
-Mówi pan także, że Jeremy Michels nie miał z tym nic wspólnego?
-Tak.
-Rozumiem... - Gould szczerze mówiąc rozumiał coraz mniej. Hudson nie wyglądał na mordercę. A takie rzeczy Gould wyczuwał z daleka. Może to kwestia praktyki, może wrodzonej intuicji.
-I zrobił to pan z zemsty, za uwięzienie Grega Watersa?
-Pułkownika Watersa - poprawił Anthiny delikatnie - To był jeden z powodów.
-Mhm.
Detektyw zerknął na monitory, które wyświetlały każdą funkcję życiową przesłuchiwanego. Hudson był idealnie spokojny. Nienaturalnie spokojny, można by rzec. Jakby pogodzony z losem. No, ale to jeszcze żaden dowód.
-Zatem musiała pana zmartwić informacja o pułkowniku Watersie.
-Informacja? - skomplikowana maszyneria wykryła wreszcie ślad niepokoju - Jaka informacja?
-No cóż, było o tym dość głośno w mediach...
-Nie miałem ostatnio czasu, by regularnie oglądać wiadomości.
Tempo bicia serca przesłuchiwanego wzrosło znacznie. Gould od początku nie wątpił, że to możliwe, by Hudsona łączyła z przełożonym jakaś więź. Wątpił jedynie w to, by mogła ona popchnąć do mordu takiego człowieka, jakim okazał się być Hudson.
-Przykro mi zatem, że to ja muszę być posłańcem złych wieści.
-To znaczy jakich wieści?
Gould był pewien, że Anthony słyszy wyraźnie coraz szybsze pikanie urządzenia, które rejestrowało jego tętno. Miało to w założeniu dawać pewien efekt psychologiczny... przesłuchiwani, "słysząc" swoje zdenerwowanie, denerwowali się jeszcze bardziej. Policjant westchnął ciężko, czując się niemal tak, jak za każdym razem, gdy rozmawiał z rodzinami ofiar. Nerwowo przygładził rzednące włosy.
-Pułkownik Waters popełnił samobójstwo parę dni temu. Powiesił się na pasku uplecionym z materiału więziennego uniformu.
-Powiesił się? - szok odmalował się na twarzy Hudsona. Gould doszedł do wniosku, że teraz jest najlepszy moment na uderzenie, które zdradzi mu prawdę.
-Przecież dlatego zabił pan admirała Burke'a.
-Burke'a? - Hudson był zaskoczony. Więcej, był zszokowany.
"Mam cię, ptaszku" pomyślał detektyw. "Nie miałeś o tym zielonego pojęcia, czyż nie?"
-Zostawił pan przecież kartkę przy jego ciele. Pogrzebaliśmy trochę w przeszłości admirała, tak jak nam pan sugerował i rzeczywiście wykryliśmy, że Burke miał powody nienawidzić Watersa i sprzyjać osadzeniu go w więzieniu, co ostatecznie doprowadziło pułkownika do śmierci.
Hudson wstał. Urządzenia pisnęły ostrzegawczo, ale on tylko podszedł do weneckiego lustra i wpatrywał się w odbicie własnej twarzy, nic nie widząc.
-Greg... - po raz pierwszy ośmielił się nazwać przełożonego po imieniu. - Greg... samobójstwo... Nie! - rzucił nagle ostro, odwracając się - To niemożliwe! Greg nigdy by...
-Niestety... - detektyw odczuł rzeczywisty żal, co go mocno zdumiało -Śledztwo nie wykazało żadnych śladów, mogących wskazywać na morderstwo. - nie powiedział przesłuchiwanemu, że teoretycznie cele są nieustannie moniotorowane...i że w tym przypadku, ktoś to wyjątkowo zaniedbał. Tak bardzo, że nie uchowało się nawet nagranie...
-Burke! - Hudson rzucił to nazwisko, jakby było przekleństwem - On musiał...
-Ale Burke'a już pan przecież ukarał, czyż nie?
Anthony gniewnie zacisnął szczęki, we wzroku zalśniła mu wściekłość.
"Nie, nie ukarałeś go. I żałujesz, że to nie byłeś ty". Gould pozwolił sobie na blady uśmiech. Miał już pewność, przeczucie po raz kolejny go nie zawiodło. Anthony Hudson z jakichś powodów krył Jeremy'ego Michelsa.
-Taaak...teraz może opowie mi pan o szczegółach zajścia... - zaczął policjant, lecz przerwało mu wejście młodej funkcjonariuszki - Przecież prosiłem, by mi nie przeszkadzać! - sarknął, lecz gdy wysłuchał niewiarygodnego komunikatu wyszeptanego na ucho, spuścił z tonu. - Przepraszam na chwilę... - rzucił w stronę przesłuchiwanego.
Wraz z policjantką wyszedł na korytarz.
-Kto przyszedł? - zapytał, nie dowierzając uszom.
-Chłopak, który podaje się za Jeremy'ego Michelsa. Mówi, że chce się przyznać do zamordowania rodziców.


Pukanie do drzwi wywabiło Karla zza perkusji.
-To pewnie Jeff - krzyknęła do niego Sarah z łazienki - Najwyższy czas.
"Dlaczego puka?" - zastanowił się przelotnie Karl.- "Przecież drzwi nigdy nie są zamknięte."


-Dobra... - powiedział detektyw Gould po dwóch godzinach rozmowy z jasnowłosym, zmęczonym, znerwicowanym chłopakiem, który niesłychanie plątał się w zeznaniach, ale który niewątpliwie był Jeremym Michelsem. - Powtórzmy to jeszcze raz...
"Za co?" myślał w tym samym momencie "Jeszcze trzy miesiące i odszedłbym spokojnie na emeryturę. Po co mi takie kłopoty?"
"I dlaczego do tej pory nie zawiadomiłem nikogo o tym, że mam na posterunku dwóch najbardziej poszukiwanych ludzi w kraju?"
-Więc mówisz, że wystrzeliłeś trzy razy, tak? I że tylko ty miałeś broń?
-Ttak... - potwierdził Jeremy.
-Rozumiem.
-Posłuchaj... - zniecierpliwił się chłopak, aparatura aż się rozwyła. Ukryte w ścianach pociski obezwładniające przeszły w tryb gotowości - Nie pamiętam ile razy strzeliłem. Nie chcę odpowiadać na takie pytania! Czy nie wystarczy wam, że tu jestem? Że się przyznałem? Ja chcę tylko...
-Co chcesz? - Gould spojrzał na niego z pierwszym lekkim drgnięciem uczucia w sercu. Jego pewność, że on jest mordercą rozwiała się, podobnie jak wcześniej w przypadku Hudsona. W domu Michelsów strzelano pięć razy. Nie dwa, jak stwierdził początkowo Jeremy. I nie trzy.
-Chcę po prostu powiedzieć, że Anthony Hudson nie miał z tym nic wspólnego - Michels usiadł na miejscu, zakładając za ucho kosmyk jasnych włosów.
"A, tu cię mam" uśmiechnął się Gould "A raczej was obu".
-W to ostatnie akurat jestem skłonny uwierzyć - powiedział na głos.
Jeremy drgnął zaskoczony. Monitory wyolbrzymiły obraz jego rozszerzonych źrenic.
Jedno pytanie nawiedzało detektywa Goulda w ciągu kilkunastu następnych minut, kiedy, będąc już w pomieszczeniu sam, zastanawiał się co zrobić.
Skoro ani Hudson ani Michels nie zabili Michelsów i Bourke'a, to kto to uczynił?


Szarpnął za klamkę, stając twarzą w twarz z białowłosym mężczyzną, ubranym w czarny, skórzany płaszcz. Mężczyzna trzymał w dłoni pistolet wycelowany w... niego.
-Nie zaprosisz mnie do środka? - wymruczał, uśmiechając się.
Karl bezwiednie cofnął się o krok, wpuszczając do środka białowłosego i jego dwóch towarzyszy. Sarah w tej chwili wyszła z łazienki i zamarła. Albinos przyjrzał się im obojgu i głową dał znak swoim towarzyszom, by obszukali mieszkanie. Nie było wiele do obszukania.
Wysoki partner białowłosego wyjrzał po chwili z mniejszego pokoju, kręcąc przecząco głową.
-Dobrze - mruknął jego szef - Gdzie on jest?
-Kto? - odważył się wyszeptać Karl.
Uśmiech albinosa poszerzył się.
-Jak to kto. Jefferson Coleman oczywiście.
"W coś ty się znów wmieszał, Jeff?" pomyślał Karl, przymykając oczy.
-Nie ma go tu...-powiedział słabo.


-Co pan robi? Gdzie mnie pan prowadzi? - zapytał Jeremy z lękiem w głosie. Gould nie odpowiedział mu, głównie dla tego, ze sam dobrze nie wiedział, co robi.
-Cicho - mruknął tylko, szukając właściwego klucza. W końcu przesunął kartę nad zamkiem, który błysnął lekko i zwolnił blokadę. Ciężkie, nie przepuszczające dźwięku i fal elektromagnetycznych drzwi otworzyły się.
Jeremy przymknął oczy.
"A więc tak to się skończy" pomyślał "To jest człowiek Robertsona i sprowadził mnie do tej piwnicy, żeby..." Wolał się nie zastanawiać, po co Gould go tu sprowadził.
-Właź! - policjant wepchnął go do środka pomieszczenia.
Jeremy uniósł wzrok... i zamarł.
-Co ty tu... - jak echo powtórzył to pytanie poirytowany głos Anthony'ego Hudsona.
-Oszczędźcie mi tych czułości - sarknął Gould - Chcę prawdy.
Jeremy i Anthony spojrzeli na niego, a w oczach mieli zdumienie tak podobne, że detektyw niemal się nie roześmiał. Niemal, bo tak naprawdę to wcale nie było mu do śmiechu. - Słucham.


-Może by tak śniadanie... - wymruczał Jeff, przeciągając się w łózku.
-No...
-Nie chce mi się iśc do sklepu. Pójdziesz?
-No wiesz... - sarknął chłopak, ale z uśmiechem - A niby kto jest tutaj gościem?
-Spałeś w łóżku gospodarza. Z gospodarzem. Jesteś już domownikiem.
-Czyżby?
-Tak
-Czemu mam wrażenie, że wymyśliłeś te zasadę na poczekaniu?
Jeff uśmiechnął się półgębkiem.
-Wcale nie...
-Aha. Oznacza to, że korzystałeś z niej już wcześniej? - Matt zmarszczył brwi. Szare, zimne światło dnia wpadało do pokoju i osiadało na miękkich barwach granatowej narzuty na wpół zrzuconej z łóżka i kremowo-niebieskim dywanie. Jeff leżał na brzuchu, z twarzą wciśniętą w poduszkę. Nie zdradzał najmniejszej ochoty podniesienia się.
-Matt... - zaczął, nagle speszony - Ja...
-Daj spokój -mrugnął chłopak, wciągając spodnie - Nigdy nie wątpiłem, że nie jestem pierwszym naiwnym.
-Matt! Ty złośliwcze...
-Cicho. To ja idę po śniadanie. Nie drażnij mnie.
-... jestem zraniony do głębi.
-Tak, właśnie widzę.
-Moje serce cierpi... - odpowiedziało mu prychnięcie, stłumione, bo chłopak właśnie zawiązywał buty - No, ale mój żołądek cierpi na pewno...
-Idę już, idę.. - roześmiał się Matt.
-Bardzo słusznie. Idź już, idź.
Chłopak rozbawiony westchnął i skierował się do drzwi.
-Wracaj... - Jeff, nagi wstał i podszedł do niego - A buzi na pożegnanie?
Matt wywrócił oczyma, ale przywarł do ust Jeffersona aż nader chętnie. Piosenkarz przycisnął go własnym ciałem do ściany, opierając się o nią ramieniem.
-Jesteś pewien, że chcesz żebym wychodził? - wymruczał chłopak parę minut później.
Jeff zastanowił się przelotnie.
-Tak. Ale wracaj szybko...
-Jeff...
-Yhm?
-Puść mnie.
-Co? A tak, jasne....
Matt roześmiał się i wyszedł z pokoju.
-Wracaj...! - dobiegło zza jego pleców.
-Szybko. Tak, tak, wiem... inaczej umrzesz z głodu.


-Nie oczekujecie chyba, że w to uwierzę? - Gould patrzył to na Jeremy'ego to na Anthony'ego niedowierzająco.
Obaj umknęli spojrzeniami w bok.
Najgorsze jest to, że im wierzył. Gdzieś zrodziło się w nim przekonanie, że tak nieprawdopodobnego kłamstwa nikt by nie wymyślał, bo to głównie prawda jest nieprawdopodobna. Splótł ramiona na piersi i także spojrzał w bok. Hudson i Michels siedzieli po jednej stronie dość starego stołu, on siedział po jego drugiej stronie. W tym pokoju nie było nic więcej. Tylko odrapane ściany, zdobne w wilgotne zacieki i naga podłoga. Na lewo od stołu były drzwi, prowadzące, wiedział to, do drugiego pokoju, w którym stało jedno przeraźliwie skrzypiące łóżko i dwa fotele... skrzypiące zresztą nie mniej. Poza tymi dwoma pokojami, znajdowała się tu jeszcze niewielka kuchnia i obrzydliwa łazienka. Gould nigdy wcześniej nie korzystał z tego pokoju, wiedział tylko, że się tu znajduje. Teoretycznie był przeznaczony do użytku stricte służbowego, ale wiedział, że sporo policjantów korzysta z niego... w innych celach. W dzisiejszych czasach mało było świadków, których trzeba było ukryć przed całym światem, tak, żeby byli nie do wytropienia.
"Nawet przez mój własny, rodzimy komisariat..." pomyślał detektyw i potarł zmarszczone czoło. Czuł nadchodzący ból głowy. "Dobrze, że nikomu jeszcze o tym nie powiedziałem. Dobrze, że ci którzy wiedzą o tym, że dzisiejszego ranka zjawili się u mnie mężczyźni podający się za Anthony'ego Hudsona i Jeremy'ego Michelsa mają u mnie długi...". Zastanowił się przelotnie, ile wielkich afer i przekrętów udało się tylko dzięki szczęściu i sprzyjającym okolicznościom, całkowicie nielogicznym i statystycznie mało możliwym.
Musiało być ich więcej niż dotychczas sądził.
-Zawsze jeszcze może pan uwierzyć, że to ja zamordowałem rodziców - mruknął chłopak podający się... nie, niewątpliwie będący Jeremym Michelsem.
-Tak, zawsze jeszcze mogę w to uwierzyć. To mówisz, ze ile razy strzelałeś wtedy w domu?
-On tego nie wie - sarknął - Anthony Hudson.
-Dlaczego? - zapytał Gould poirytowany - Dlatego, że to ty strzelałeś? I Burke'a też zabiłeś?... - bacznie obserwował reakcję chłopaka. Jeremy pobladł, jego usta rozchyliły się, jakby chcąc zadać jakieś pytanie, lecz po chwili zacisnęły się stanowczo. Jasne włosy zakryły poszarzałą ze zmęczenia twarz. "Pięknie, on też nie wiedział" Gould sklął w myślach cały świat.
-Ja... - rzekł Anthony, ale nie skończył.
-Tak i oczywiście zostawiłeś na miejscu zbrodni kartkę, tak? Jakże mogłem zapomnieć?! - detektyw poderwał się i zaczął krążyć po pokoju, całkowicie wyprowadzony z równowagi.
-Tak. - warknął Hudson.
-Na litość boską, tam nie było żadnej kartki! - wrzasnął policjant, po czym uspokoił się tak nagle, jak się wściekł.
Anthony zacisnął wargi i pochylił głowę. Jeremy zerknął na niego z boku.
-Zacznijmy jeszcze raz... - westchnął Gould po paru chwilach, siadając - Kim był dla ciebie Deverell Robertson?
-Znajomym mego ojca...- szepnął Jeremy, starając się przypomnieć sobie jak najwięcej - Kiedyś bywał w naszym domu bardzo często, potem rzadziej... Miałem wrażenie, że ojciec nie lubi go tak bardzo, jak kiedyś... od czasów wojny. Przez tych parę lat nie widziałem go u nas ani razu... Aż pewnego dnia... przyszedł do nas. Kłócił się z ojcem. Dziwnie na mnie patrzył.
-Co to znaczy dziwnie? - Gould uczepił się zdania, którego wcześniej nie usłyszał z ust chłopaka. Jeremy zaczerwienił się.
-Dziwnie... - mruknął - Miał głód w oczach. Dopiero później zrozumiałem o co mu chodzi. Ale nie ufałem mu od samego początku. Może gdybym powiedział coś ojcu, coś zrobił. Może gdybym był mądrzejszy...
Tym razem to Anthony zerknął na Jeremy'ego z boku. Na parę chwil zapadła ciężka cisza.
-Co to znaczy "dopiero później zrozumiałem o co mu chodzi"?
Chłopak milczał.
Detektyw przeciągnął się, aż trzasnęło mu w kościach.
"Kawy" stwierdził "Stanowczo potrzeba mi kawy. Pieprzyć lekarzy. I cierpliwości. Jeszcze bardziej niż kawy trzeba mi cierpliwości. Cierpliwości świętego".
-Czy nie wyraziłem się jasno, kiedy powiedziałem, że chcę usłyszeć wszystko?
Jeremy wciąż milczał.
-Daj mu spokój - wtrącił się nagle Anthony - Chyba stać cię na to, by wyobrazić sobie czego chciał od niego taki psychopata, jak Robertson.
Owszem, stać go było. Do jasnej cholery, jeszcze jak go było stać. Ale nie stać go było, ich nie stać było na zgadywanki, cackanie się i zabawy w ciuciubabkę. O czym chciał ich poinformować zjadliwym tonem, tylko że Jeremy odezwał się pierwszy.
-Robertson chciał mnie. Od pierwszej chwili chciał mnie. Na samym początku... jak tylko dowiedziałem się, że to on... że to przez niego moi rodzice nie żyją, pomyślałem... przeleciała mi przez głowę myśl, że to może... przeze mnie. Ale to nie przeze mnie. Ja byłem tylko... bonusem. I w dodatku bonusem, który sam do niego przyszedł.
-Wtedy cię uwięził, tak?
-Tak.
-I powiedział ci to, o czym mi opowiedziałeś? O prowokacji? O Ćmach?
-Tak.
-Wiesz kto jest przywódcą Ciem?
-Nie.
Gould westchnął, zerknął na Anthony'ego, który nie oddał mu spojrzenia.
-Czy zrobił ci coś jeszcze?
-Nie.
Detektyw przymknął powieki. Nawet jeżeli w ciemnym pokoiku w piwnicy opuszczonego budynku zaszło cos więcej, to nie potrzebował teraz szczegółów.
-Dobrze... - podniósł się z krzesła i sięgnął po płaszcz, przerzucony przez oparcie - Pójdę trochę poszperać. Wy tu zostańcie.
-Nigdzie się nie wybieramy - zapewnił go Hudson, blado uśmiechnięty.
-Jak wrócę, przyniosę wam jedzenie. - policjant podszedł do drzwi, ale zawahał się jeszcze. Myślał. "A, co mi tam" - stwierdził i zawrócił. Wyjął z kabury pistolet i położył go na blacie stołu.
-To na wszelki wypadek.
Ciemna brew Hudsona podjechała wyżej.
-Dzięki - mruknął.
-Nie dziękuj. Spraw, żebym nie musiał tego żałować.
I wyszedł, wbrew zdrowemu rozsądkowi czując zimne ciarki na grzbiecie, kiedy odwrócił się do nich, i do pistoletu, plecami.
W zamkniętym pokoju przez długą chwilę panowała cisza. W końcu Jeremy wstał. Szurnięcie krzesła zabrzmiało jak wystrzał. Chłopak podszedł do ściany.
-Przepraszam... - szepnął - Za to, że byłem głupi. Przepraszam... Przepraszam za to, że nie powiedziałem mu, że wiem kto był szefem Ciem. Ja... wiem... - jego głos załamał się - to był drań. Ale to był mój ojciec.
Krzesło Anthony'ego dla kontrastu nie szurnęło ani trochę. Mężczyzna podszedł do Jeremy'ego i niepewnie dotknął jego ramienia, po czym, nieoczekiwanie nawet dla siebie samego przycisnął go do piersi.
-Szszszsz... to ja przepraszam. To ja byłem głupi.
Jeremy przywarł do niego, drżąc mimo ciepłej bluzy i zaduchu w pomieszczeniu.


-Przepraszam... -uśmiech sekretarki na ekranie telefonu był jakby zażenowany - Panie dyrektorze...Jakiś policjant do pana. Mówi, że nazywa się Gould. Czy mam go wpuścić na górę?
Robertson zmarszczył brwi, ale świadom uważnego spojrzenia sekretarki, zaraz się rozpogodził.
-Oczywiście. Powiedz mu, że czekam.
-Dobrze, proszę pana.
Robertson usiadł w fotelu i pogładził czarną skórę. Mimowolnie sprawdził czy miniaturowy, srebrny Smith&Wesson jest na miejscu, nawet jeżeli nie miał z niego skorzystać. Wygodniej usadowił się w fotelu, którego oparcie automatycznie ustawiło się do pozycji jego ciała. Robertson czekał.
Zaraz też usłyszał cichy pisk, znak, że winda osiągnęła najwyższe piętro budynku. Chwilę potem rozległo się dyskretne pukanie do drzwi.
-Proszę - mruknął Robertson, ciekawie spoglądając na pojawiającą się za ochroniarzem sylwetkę policjanta. Nie znał go. Niedobrze.
-Możesz nas zostawić samych - mruknął w stronę ochroniarza. Mężczyzna skinął głową i bezszelestnie zniknął za drzwiami. Policjant, starszy, łysiejący o przenikliwych oczach gliniarza, odczekał parę sekund, po czym podszedł bliżej.
-Dzień dobry. Nazywam się Gould. To miło, że zgodził się pan spotkać ze mną, mimo, że nie byłem umówiony.
Robertson uśmiechnął się.
-Zawsze chętnie pomagam policji. Jeśli mogę. Czy tym razem mogę?
-Mam nadzieję... - westchnął Gould. Polityk wskazał mu fotel naprzeciwko siebie. Detektyw skorzystał z zaproszenia i wyciągnął z kieszeni palmtopa. -Czy mogę? - zapytał.
-Ależ oczywiście. Napije się pan czegoś?... - Robertson zawiesił głos.
-Nie, dziękuję.
-Na służbie? - uśmiechnął się wyrozumiale polityk, bacznie obserwując gościa.
-Nie. Właściwie nie jestem na służbie.
-Zaciekawił mnie pan. W czym mogę pomóc?
-Przyszedłem, bo...- zaczął detektyw, a potem nagle zdecydował się - Będę szczery.


Matt... chyba czuł się szczęśliwy. Nie myślał w tej chwili o tym, że szczęście zawsze trwa krótko, a jego szczęście będzie trwało krócej nawet, niż to bywa zwykle.
Było chłodno, zima nadciągała coraz prędzej, a spadająca temperatura i drzewa oddzierane z liści przez lodowaty wiatr, stanowiły jej forpoczty. Ale zima nie wszędzie jeszcze przyszła, nie wszystko zmroziła bezlitosną ręką. Matt miał w sercu wiosnę. Jak wszyscy zakochani. Żadna pogoda nie mogła zepsuć jego dobrego humoru.
Co innego z ludźmi.

Nitta naprawdę lubił duże samochody. Dobrze czuł się tylko w vanie, jeepie czy wojskowym Hammerze. Nigdy nie zastanawiał się jak wielki wpływ na to kim był, miały przedmioty.
Nitta po prostu był.
Nie zastanawiał się nad tym, czy zawsze taki był i czy będzie taki zawsze.
Dla Nitty czas był pewnym pozorem, może największym pozorem ze wszystkich, a to, co się zdarzyło, od tego, co się dzieje i od tego, co zdarzy się w przyszłości, oddzielała tylko cienka zasłona, na tyle cienka, że zastanawiające, jak mogła mieć aż tak duże znaczenie. Ale może w ludzkim życiu zasłony mają większe znaczenie, niż prawda.
Sam też nie lubił zdzierać na siłę zasłon, które tak skutecznie zakrywały to, czego nie chciało widzieć ludzkie oko, czy serce. Na przykład przeszłość.
Wiedział, że sam ma przeszłość, lecz wolał, kiedy była ona nieokreślona i pogrążona w mroku, który ludzie nazywają niepamięcią. Wspomnienia niosły ze sobą niewygodne uczucie, że coś jest nie tak, nie tak jak być powinno.
Że daleko od miejsca, gdzie się teraz znajdowali, stoi duży dom, zamieszkany przez cichych ludzi i ich jasno odzianych opiekunów. Że żyje tam kobieta, która dawno temu głaskała go po włosach z uczuciem, którego nie umiał nazwać. Że nie widział jej bardzo, bardzo dawno.
Samochód przystanął przy krawężniku, nie zwracając niczyjej uwagi.
Wysoki mężczyzna, jeden z tych, których przysłał mu do pomocy Robertson, John jakiś tam spojrzał na niego, wykręcając głowę do tyłu.
-Jesteśmy na miejscu - mruknął.
Nitta skinął głową i sięgnął do klamki, która otwierała tylne drzwi vana. Światło wpadło do wnętrza samochodu jednocześnie z trzech stron.
Albinos wyskoczył z vana i naciągnął na dłoń rękawiczkę bez palców. Ulica była niemal pusta. Dzielnica była spokojna, mieszkali tu dość bogaci ludzie. Zza najbliższego wieżowca wyłaniały się upstrzone oknami oblicza kolejnych, trzech czy czterech. Chodniki były czyste, przy każdej klatce był niewielki, zadbany trawniczek. W chwili, gdy Nitta obserwował okolicę, drzwi najbliższej klatki otworzyły się i ze środka wyszedł młody, brązowowłosy chłopak. Białowłosy wymienił z nim spojrzenie, kiedy chłopak minął go, z rękoma w kieszeniach i uśmiechem na twarzy. Jego uśmiech zbladł lekko, gdy zajrzał w źrenice albinosa, ale nie znikł zupełnie. Nitta odczekał, aż chłopak skręci w prostopadłą ulicę, a potem odwrócił się i zajrzał do wnętrza samochodu. Uśmiechnął się.
John i ten drugi, grubas, Matthew bodajże, Nitta nie miał pamięci do imion, stanęli obok.
-No, wychodzić - albinos uczynił zapraszający ruch dłonią. We wnętrzu samochodu coś się poruszyło.
-Szybciej, nie mamy całego dnia - warknął grubas, otwierając drzwi furgonetki na całą szerokość.
Nitta zamknął drzwi za tymi, którzy wysiedli i przepuścił ich przodem. Niewielka grupka skierowała swe kroki ku klatce schodowej. Białowłosy gestem kazał im iść przodem, a sam rozejrzał się wokół, skupił wzrok na oknach. Lśniły w przedpołudniowym słońcu, jasne, ślepe, odbijające światło oczy.
Uniósł dłoń w geście oznaczającym pozdrowienie, lecz nie doczekał się żadnej odpowiedzi.
Pierwszy wszedł w półmrok klatki schodowej.


-Dlaczego... - zapytał Jeremy po przedłużającej się chwili ciszy - Dlaczego tu przyszedłeś?
-A ty? - odpowiedział mu pytaniem Anthony - Dlaczego nie zostałeś?
-Ja... sam nie wiem. Po prostu nie wydało mi się to... właściwym rozwiązaniem.
-Mnie za to wydawało się to znakomitym rozwiązaniem dla ciebie.
-Czy to dlatego tak długo czekałeś w tym fordzie? - Jeremy usiadł na stole przed Anthonym, który miał dłonie zaplecione na blacie. Były żołnierz uśmiechnął się blado.
-Czekałeś...
-Na dźwięk silnika... pewnie, że czekałem. A każda sekunda była jak przysłowiowy wiek. Banalne, czyż nie?
-Życie jest banalne.
Jeremy prychnął i dłonią przetarł twarz, nieświadom uważnego spojrzenia, które przemknęło po jego palcach, brwiach, policzku i ustach.
-Ty, taki obrońca życia... twierdzisz, że ono jest banalne.
-To nie jest cecha pejoratywna.
Chłopak zamrugał, czując na powierzchni dłoni trzepot własnych rzęs.
-Zazwyczaj jest.
-Nie według mnie.
Anthony westchnął i spuścił ręce wzdłuż krzesła na którym siedział. Wzrok wbił w spękany, poznaczony zaciekami sufit. Nad nimi były kolejne poziomy piwnicy, a potem niezliczone piętra wieżowca. Setki ton gruzu, dziesiątki ludzi. Nagłe, niemal klaustrofobiczne uczucie ścisnęło mu pierś.
-Żeby życie oceniać trzeba żyć, czyż nie? Choćbym miał je ocenić jako banalne, chciałbym móc mieć te możliwość. Chciałbym... - żołnierz przymknął powieki. Jeremy pohamował impuls, by dotknąć jego policzka... dłonią, a najchętniej ustami.
-Anthony... co teraz będzie?
-Nie wiem.
-Myślisz, że możemy mu ufać?
-Gouldowi? Pewnie tak... gdyby chciał nas wydać, już by to zrobił.
-Sądzisz, że nam uwierzył?
Hudson prychnął.
-A ty byś uwierzył?
-Nie wiem...
-Może się jednak przekona... może rzeczywiście ma możliwości, żeby nas sprawdzić.
Na parę chwil zapadła cisza. Siedzieli, każdy z nich pochłonięty własnymi myślami. W końcu chłopak szepnął:
-Anthony...
-Tak...? - ponaglił go mężczyzna, gdy Jeremy zamilkł, niepewny.
-Dobrze jest móc znów z tobą porozmawiać.
Źrenice Hudsona rozszerzyły się.
-To znaczy... ja wiem, ty nigdy nie przepadałeś za rozmową ze mną. Paradoksalnie... przy nikim nie czułem się tak głupio, jednocześnie pragnąc tego kontaktu z całych swoich sił. Jednak...
-Jeremy - przerwał mu Anthony - nie jesteś głupcem. Nigdy nie byłeś. Myślę, że to ja... - zawahał się, mimo wszystko nie potrafiąc kontynuować myśli - Ale obiecuję, że jeżeli tylko wyjdziemy cało z tej afery, nigdy już nie zachowam się w taki sposób.
-Tony... - chłopak po raz pierwszy ośmielił się zdrobnić jego imię - ty wciąż jeszcze masz nadzieję?
Hudson uśmiechnął się.
-Tak. Wygląda na to, że tak.
Powoli wargi Jeremy'ego także ułożyły się w niemal zapomniany kształt.


-Tak szybko z powrotem? - roześmiał się Jeff, wciągając na biodra spodnie i podchodząc do drzwi, zza których dobiegało pukanie. Nawet nie wyjrzał przez wizjer, tylko odblokował zamki i szarpnął za klamkę.
Zza progu spojrzały na niego przepraszające oczy Karla i wściekłe, przerażone Sarah. A także jasne, bezlitosne białowłosego mężczyzny, którego Jeff nie widział nigdy wcześniej.
Albinos pchnął naprzód przyjaciół piosenkarza, oboje skutych kajdankami i wszedł za nimi. Jego śladem postąpili dwaj mężczyźni, każdy z bronią w dłoni.
-O co chodzi? - zapytał Jefferson, odzyskując głos.
Nikt nie raczył mu odpowiedzieć.
-Czy tak zachowuje się dobrze wychowany gospodarz? - zagadnął tylko obcy - Nie powinieneś nas najpierw zaprosić do środka?
-Co? - wściekłość zabłysła we wzroku piosenkarza - Co ty sobie właściwie wyobrażasz?
-Jeff... - przerwał mu Karl - Nie kłóć się z nim, to niebezpieczny człowiek...
-Pięknie dziękuję - Nitta skłonił się dwornie.
-Znasz go? - zagadnął w tej samej chwili Jefferson.
-Nie - Karl skrzywił się zabawnie - Myślałem że ty go znasz. Przyszedł do nas, szukając ciebie.
-Mnie? - ciemna brew wokalisty podjechała wyżej.
-Bardzo miło się was słucha - białowłosy uśmiechnął się samymi ustami - Ale niestety nie mamy całego dnia. Gdzie on jest?
Wściekłość we wzroku Jaffa zastąpiło zdumienie.
-Kto?
-Nie udawaj kretyna, bo będę cię musiał potraktować jak kretyna. A nie chcesz wiedzieć, jak traktuję kretynów - do rozmowy włączył się wysoki towarzysz albinosa.
-Bardzo mi przykro - wycedził Jeff - jednak nie wiem o co wam chodzi.
Nitta roześmiał się i dźwięk ten wywołał chwilowe milczenie wszystkich obecnych.
-Ależ oczywiście, że wiesz. Kogo mogliby szukać u ciebie ludzie tacy jak my?
-Nie... - zaczął Jefferson, lecz zamarł - Chyba nie szukacie... Jeremy'ego Michelsa?
Albinos uśmiechnął się, ukazując zęby i zdjął ciemne okulary.
-Widzę, że się jednak dogadamy. Zatem... gdzie on jest?
Jefferson przymknął oczy, zastanawiając się, czemu choć raz w jego życiu coś nie mogłoby się potoczyć bezproblemowo.
-Pojęcia nie mam.
Nic nie zmieniło się w sposobie, w jaki białowłosy się uśmiechał, a jednak piosenkarz poczuł na plecach ciarki.
-Czyżbyś nie chciał z nami współpracować? - zagadnął Nitta i zanim ktokolwiek zdążył zareagować, uderzył Karla w twarz. Sarah krzyknęła, na co gruby towarzysz albinosa pchnął ją na sofę.
-Zamknij się!
-Zastanów się dobrze - szepnął Nitta - gdzie jest Jeremy Michels?
"Nie mogło być gorzej" pomyślał Jeff, czując jak miękną mu nogi i nagła słabość zmusza do osunięcia się na oparcie stojącego nieopodal fotela "Doprawdy...".
W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi i Jefferson musiał zmienić zdanie.


Robertson był wściekły. Gniew, który ostatnimi czasy wibrował mu w żyłach, przyczajony, teraz zwarł mu szczęki i zalśnił w oczach. Był wściekły ze względu na wszystkie te nieoczekiwane przeszkody, które wyrastały znikąd, stanowiąc rysy na pięknym planie, który nie mógł się nie powieść.
Jednakże Robertson umiał kontrolować swój gniew. Umiał go okiełznać i sprawić, by stał się sprzymierzeńcem, nie wrogiem.
Kto powiedział, że nie można się uśmiechać szczerze, czując ogień w sercu? Ogień który nie spala, a jedynie rozgrzewa.
-Więc zasugerowano panu, że ktoś mógłby stać za Michelsem i Hudsonem, tak? - powiedział, nie pozwalając by dłoń zaciśnięta na szklaneczce z rżniętego szkła, zadrżała. -Kto to panu zasugerował?
Policjant, Gould, nie spuszczał oczu z opalonej, szlachetnej twarzy.
-Niestety nie mogę powiedzieć, kto. Tak, mniej więcej to mi poddano pod rozwagę.
-Widzi pan... -zaczął Robertson, przywdziewając minę pełną melancholii - Mówi się o nas różne rzeczy...O politykach. Że jesteśmy cyniczni. Wyrachowani. Że w historii ludzkości nikt nie miał tak splamionych krwią rąk, jak politycy... ludzie paradoksalnie występujący w imię... lepszego porządku dla wszystkich.
-Coś w tym jest...
Robertson odstawił szklaneczkę na ciemny blat biurka, na którym leżały starannie rozłożone papiery. Gould powiódł wzrokiem po dokumentach, obejrzał wzór na szkle, ręczny malunek na niewątpliwie bardzo drogim piórze, ramkę ze zdjęciem. Malunek wschodni, stylizowany na tradycyjną, średniowieczną sztukę... japońską, chińską? Gould szczerze wątpił, by na całym świecie było drugie takie pióro.
Skóra, którą obity był fotel Robertsona cichutko skrzypnęła, gdy mężczyzna odsunął się od biurka.
-To nie jest prawda... nie w moim przypadku. Mnie... naprawdę zależało na Jeremym Michelsie - wzrok Robertsona lekko się zamglił. Gould pobladł, czując że po raz pierwszy polityk jest z nim szczery. A znaczyło to, że... - Naprawdę mi na nim zależało. To nie był głupi dzieciak. Ani zły. Tylko zbuntowany...
-Mówi pan o nim tak, jakby już nie żył.
Robertson drgnął i spojrzał przenikliwie na policjanta.
-Tak... rzeczywiście. Gdyby nie wojna... gdyby nie to, że Hudson musiał walczyć, może do niczego by nie doszło... Ile takich dramatów rozegrało się przez egoizm i głupotę paru ludzi u władzy? Mam nadzieję, że w następnych wyborach ludzie wybiorą rozsądniej.
Gouldowi zrobiło się słabo. Naprawdę, nie podejrzewał się już o zdolność do takich uczuć. Był pewien, że jest już obojętny. W wystarczającym stopniu obojętny. Teraz... teraz nie wiedział, co powiedzieć.
-Wybaczy pan... - mruknął tymczasem Robertson, wstając - Mój czas jest ograniczony. Boleję nad tym, jednak... jeżeli nie ma pan więcej pytań... - wyczekująco zawiesił głos.
Gould zebrał z biurka swoje rzeczy i także wstał. Skierował swe kroki w kierunku drzwi. Zatrzymał się, mając już klamkę w dłoni.
-Dziękuję za rozmowę.
-Mam nadzieję, że pomogłem panu choć trochę.
"Nie bardzo" pomyślał Gould.
-Miałbym jeszcze jedno pytanie. Nie związane ze tematem naszej rozmowy. Gdyby pan był łaskaw...
Twarz Deverella Robertsona stężała na ułamek sekundy, zaraz jednak się rozpogodziła.
-Tak, słucham?
-Ma pan syna, prawda? Jakiś czas temu doszły mnie słuchy, że to ... wyjątkowo niepokorny młody człowiek. Delikatnie mówiąc. Miał na swoim koncie... napad z bronią w ręku, czyż nie? I pobicie? Dobrze pamiętam?
Oczy polityka zwęziły się niebezpiecznie.
-Do czego pan zmierza?
-Nic, to tylko moja osobista ciekawość...Czy te problemy się skończyły?
-Tak, przecież gdyby byłoby inaczej, jestem pewien, że pan by o tym wiedział - mruknął Robertson zjadliwie - Właściwa szkoła nauczyła mego syna... posłuszeństwa.
-Miło słyszeć.
Gould uśmiechnął się zdrętwiałymi wargami. Wiedział już wszystko, co powinien wiedzieć... choć niekoniecznie to, co wiedzieć chciał. Nie powiedział mu tego Robertson. Powiedziało mu to jego biurko.
Skinął głową swemu rozmówcy i wyszedł. Serce biło mu mocno.
Robertson odczekał dłuższą chwilę, zanim stonowany dźwięk windy uświadomił mu, że są na tym piętrze już sami, tylko on i jego ochroniarz, po czym spokojną dłonią ujął szklankę i cisnął nią o ścianę.
Zaniepokojony ochroniarz zajrzał do pokoju, nim alkohol zdążył spłynąć na dywan.
-Czy wszystko w porządku? - zapytał.
Robertson uśmiechnął się i usiadł w fotelu.
-Ależ oczywiście. - zaczął myśleć intensywnie. Kto mógłby go podejrzewać? Gdzie było to słabe ogniwo? Robertson nie wierzył w tajemniczego ktosia, który mógłby teoretycznie stać za Michelsem i Hudsonem. Gould musiał podejrzewać jego, w przeciwnym wypadku, czemu przychodziłby właśnie tu? Gdzie było to ogniwo...? Gdzie? Zapatrzył się w biel dokumentów leżących na jego biurku. Zamyślony pogładził pióro, nasadzając skuwkę na stalówkę. Gdzie? Jego wzrok, nieobecny, odległy przemknął po innych przedmiotach zgromadzonych na blacie przed jego nosem i skupił się na ścianie, spryskanej trunkiem, nie dostrzegając jej jednak.
Gdzie? Gdzie? Gdzie?...