Pies 6
Dodane przez Aquarius dnia Grudnia 05 2016 19:01:53


***

Jarvis przez cała drogę jechał posępnie zamyślony. Nie reagował na zaczepki innych, albo odpowiadał półsłówkami i niezbyt miło, że w pewnym momencie tamci zrezygnowali i przestali go nagabywać. To było na rękę Jarvisowi. Nie miał ochoty z nikim gadać i gdyby nie to, że zobowiązał się wykonać robotę, już dawno by się stąd zabrał. Serce go bolało, gdy widział jak Ksantu jedzie obok Ormana, wpatrując się w niego błyszczącymi oczami i uśmiechając się. Dlaczego do niego nigdy się tak nie uśmiechał? Chociaż jeden raz… Jeden raz by wystarczył by mieć nadzieję, że jego uczucia kiedyś może zostaną odwzajemnione. A tak.. ten uśmiech przeznaczony dla innego powiedział mu wszystko. I serce załkało z bólu.
Z trudem wytrzymał dwie noce w drodze wiedząc, że właśnie w tej chwili Ksantu w tamtym namiocie oddaje się innemu, innemu szepcze te dwa słowa które Jarvis tak bardzo pragnął usłyszeć z jego ust.
Kiedy dojechali do Parnas o Orman powiedział, że resztę dnia mają wolną odetchnął z wyraźną ulgą. Poczekał aż Orman oddali się od Ksantu i podszedł do niego.
- Tu koniec mojej roboty – powiedział siląc się na spokój, chociaż najchętniej wyciągnął by miecz i zatopił we wnętrznościach tego, który skradł mu Ksantu.
- Jesteś pewien? Gdybyś popłynął z nami zarobiłbyś o wiele więcej.
- Jestem pewien. Chciałeś żeby bezpiecznie doprowadzić was do Parnas i tak się stało. Wypłać więc co mi się należy.
- Jak chcesz. Poczekaj chwilę. – Orman odszedł w sobie tylko znanym kierunku, lecz wrócił po chwili niosąc mieszek z pieniędzmi. Podał go Jarvisowi. – Gdybyś jeszcze kiedyś szukał roboty, zgłoś się do mnie. Jesteś dobry, chętnie cię przyjmę, może nawet na stałe.
- Będę pamiętał – odparł Jarvis, po czym nie żegnając się odszedł. Skierował swe kroki do karczmy. Niestety zaraz po wejściu zobaczył Ksantu siedzącego przy jednej z ław i serce ścisnęła ogromna obręcz. Wyszedł szybko czując, że zaczyna się dusić.
Biegł przed siebie zupełnie ignorując potrącanych po drodze ludzi. Nie patrzył dokąd biegnie, aby tylko uspokoić serce i wyrzucić z umysłu wciąż pojawiająca się tam twarz uśmiechniętego Ksantu. Jednak ona nie chciała zniknąć. To go zirytowało do tego stopnia, że aż zaczęła go świerzbić ręka by wyciągnąć miecz i coś rozwalić. Resztki rozsądku powstrzymywały go przed tym szaleństwem. Jednak doskonale wiedział, że nie uspokoi się sam z siebie, że musi jakoś wyładować swój gniew. Z tą myślą zagłębił się w ciemne uliczki miasta, gdzie nawet strażnicy miejscy nie zapuszczali się pojedynczo, gdzie królowała przemoc, a jej towarzyszem były bieda i śmierć.
Jak można było się spodziewać dość szybko został otoczony przez groźnie wyglądających mężczyzn. Nie czekając na ich ruch, czując jak wzrasta w nim wściekłość, wydobył miecz i rzucił się na pierwszego z nich zabijając go jednym pchnięciem. Napastnicy, w pierwszej chwili zaskoczeni, szybko się otrząsnęli i rzucili na Jarvisa by pomścić kompana. Najemnik wiedział, że wszystkim naraz nie da rady, jednak mimo to wrzasnął rzucił się w sam środek bandy krzycząc ile miał sił w płucach. W ten krzyk włożył cały swój gniew i ból. Niestety jedno i drugie przysłoniły racjonalne myślenie i dość szybko popełnił błąd, który kosztował go utratę przewagi. Nie minęła chwila, gdy zamiast atakować musiał się cofać odpierając ataki. Złość i ból dodawały mu sił. Niestety nie wystarczyło to i wkrótce uległ pod wpływem przeważającej siły wroga. W pewnym momencie, gdy jego oddech stał się coraz bardziej urywany, ramię trzymające miecz pod wpływem zmęczenia opadło zbyt nisko i nie zdążyło się podnieść odpowiedni szybko by sparować cios. I poczuł piekący ból w prawym ramieniu. Jednak nie przejął się tym zbytnio. Ostatkiem sił spróbował zaatakować. Tym razem poczuł ból w dole brzucha. Zaskoczony spojrzał w dół i zobaczył jak jeden z bandytów, uśmiechając się w zadowoleniu, wyciąga powoli z jego brzucha zakrwawiony nóż. Miecz wypadł mu z dłoni. Odruchowo złapał się za brzuch, jakby chciał zatrzymać wypływającą z niego krew. Jednak nie był w stanie i chwilę potem leżał na ziemi.
- Ksantu – zdążył jeszcze wyszeptać zanim jego oczy zamknęły się.

***

- Niedługo świta – powiedział Orman wpatrując się w okno. – Trzeba będzie się zbierać.
- Zostań jeszcze trochę – wyszeptał sennie Ksantu przytulony do piersi kochanka.
-Nie mogę – odparł łagodnie. – Muszę wszystkiego dopilnować.
- Ale nie spałeś całą noc.
- Czyja to niby wina? – mruknął Orman całując Ksantu w czubek głowy.
- Przepraszam, ale to samo jakoś tak wyszło. Tak mi ciebie brakowało, że nie mogłem się powstrzymać.
Orman roześmiał się rozbawiony.
- Jeszcze to kiedyś powtórzymy, ale nie w najbliższym czasie. Jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo wszystkich i nie mogę sobie pozwolić na chwilę nieuwagi tylko dlatego, że mój kochanek nie dał mi spać przez całą noc.
Ksantu roześmiał się rozbawiony.
- Ale podobało ci się? Przyznaj.
- Jak diabli – odparł Orman całując Ksantu w usta. Ten oddał pocałunek jednocześnie kładąc rękę na kroczu Ormana. Kilka szybkich ruchów i jego członek był gotowy do dalszej zabawy.
Orman sapnął, jednak Ksantu widział, że nie jest niezadowolony. Wykorzystując to błyskawicznie znalazł się nad Ormanem i zanim tamten zdążył zaprotestować wbił się na jego naprężony członek.
- Och ty – sapnął Orman czując ciasne wnętrze oplatające jego coraz bardziej pulsującą męskość.
Ksantu tylko uśmiechnął się i zaczął się powoli poruszać, z uwaga patrząc jaką to wywołuje reakcję kochanka. Chcą go podniecić jeszcze bardziej odchylił się do tyłu i powoli zaczął pieścić własnego członka.
- Cholera, Mervel, doprowadzasz mnie do szaleństwa – warknął Orman, po czym złapał Ksantu za biodra i mocno pchnął własnymi zagłębiając się w kochanka tak daleko jak tylko można było.
Ten niespodziewany atak wyrwał z piersi Ksantu krzyk i wyprężył jego ciało jeszcze bardziej. Nie czekając aż dojdzie do siebie Orman błyskawicznie przewrócił go na plecy nie przerywając połączenia i zaczął się w nim poruszać. Doszedł błyskawicznie. Chwilę potem Ksantu.
- Jednak tym razem muszę się zbierać – wysapał opadając na poduszkę obok kochanka. – Ty też.
- Dobrze – odparł Ksantu całując Ormana w usta.
Kiedy tylko uspokoili oddechy, ubrali się i wyszli z izby. Ksantu zamówił jedzenie, a Orman poszedł dopilnować przygotowań do dalszej podróży.
Kiedy już wszystko było gotowe podjechali do portu, gdzie czekał już na nich wynajęty statek. Zaczęto wnosić wszystko na pokład. Na koniec Orman ostrożnie wniósł chorą, przez cały czas wysłuchując „tylko ostrożnie” wypowiadane przez jej męża.
- Gotowy? – zapytał Orman. – Zaniosłeś już wszystkie swoje rzeczy na pokład?
- Niewiele tego było, więc szybko mi poszło.
- Świetnie.
- Za ile odpływamy?
- Jeszcze tylko chwilę. Czekam na kogoś.
- Na kogo? – zapytał Ksantu z niepokojem.
Orman nie zdążył mu odpowiedzieć, gdy podeszła do nich blondwłosa kobieta w zaawansowanej ciąży.
- Tu jesteś, kochanie – uśmiechnęła się do Ormana. – Bałam się, ze nie zdążę. – Po czym pocałowała go, a serce Ksantu zaczęło walić jak oszalałe. – Matka nie chciała mnie puścić. Bała się, że dziecku może się coś stać.- Troskliwie pogłaskała się po brzuchu. – Ale ja się uparłam i oto jestem. Nie mogłam przecież pozwolić być odpłynął na nie wiadomo ile, nie zobaczywszy się ze mną.– Uśmiechnęła się z zadowoleniem i przytuliła do Ormana.
Ksantu rozszerzonymi ze zdumienia oczami obserwował jak jego ukochany przytula tę kobietę i uśmiechając się do niej całuje ją. W tym momencie jego serce potrzaskało się na milion kawałków. Nie mógł już tego wytrzymać. Nic nie mówiąc odwrócił się i pobiegł w stronę statku. Właśnie schodził z trapu, prowadząc swojego konia, gdy podbiegł do niego Orman.
- Mervel? Co robisz? – Zdziwił się.
- Chyba widzisz – odparł z trudem powstrzymując łzy.
- Ale mówiłeś, że popłyniesz ze mną.
- Po co? Jako kto? – w końcu spojrzał na Ormana załzawionym wzrokiem. – Kim dla ciebie jest ta kobieta?
- To moja żona.
- Żona? – potłuczone na kawałki serce Ksantu zaczęło boleć jeszcze bardziej. – Więc kim dla ciebie jestem ja? Myślałem, że po tym, co nas łączyło… - głos uwiązł mu w gardle. – Widzę jednak, że byłem w błędzie, w ogóle ci na mnie nie zależy – powiedział spokojnie i ruszył przed siebie chcąc jak najszybciej oddalić się z tego miejsca.
Jednak Orman podbiegł do niego i złapał za ramię zmuszając do zatrzymania się. Ksantu próbował się wyrwać, lecz Orman trzymał mocno.
- Puszczaj, ty cholerny zdrajco! – wykrzyknął białowłosy jednocześnie uderzając przeciwnika z całych sił w pierś.
Orman nie puścił, jednak uderzenie było na tyle mocne, że skrzywił się, a chwilę potem, kiedy Ksantu szamotał się próbując uwolnić z uścisku, jego twarz wykrzywiła się z wściekłości.
- Chcesz wiedzieć kim dla mnie jesteś? – warknął, a Ksantu znieruchomiał zdziwiony ta nagłą zmiana w postawie dawnego kochanka. – Chcesz wiedzieć? Od dnia gdy się okazało, że Alvina jest w ciąży, nie mogłem nic z nią zrobić. Na dodatek medyk kazał jej unikać jakiegokolwiek wysiłku. Zabroniła mi się zbliżać do siebie, rozumiesz? To jej pierwsze dziecko i nie chce go stracić. Ja jestem zwykłym facetem, który ma swoje potrzeby. Mam żyć w celibacie dopóki to cholerne dziecko się nie narodzi?
- Jesteś żałosny – Ksantu spoliczkował Ormana. – Wcześniej nie byłeś taki. Nie w takim tobie się zakochałem.
- Nie? – Orman uśmiechnął się drwiąco łapiąc za piekący policzek. – Cały czas byłem taki sam. Byłem z tobą bo tak mi było wygodnie. Nie musiałem się przejmować, że jakaś głupia baba złapie mnie na ciążę i będę musiał się ożenić zaprzepaszczając tym samym karierę wojskową – wykrzyczał nie przejmując się zupełnie gapiącymi się na nich ludźmi.
- Nie wierzę!
- To już twój problem – odparł drwiąco Orman. – Ale taka jest prawda. Pieprzyłem cię, bo miałem pewność, że nie zajdziesz w ciążę, a ja będę spokojnie mógł się wykazać w bitwie. Teraz, gdy nastał pokój ustatkowałem się, ożeniłem, ale dzięki temu, co wtedy zdobyłem, teraz mogę żyć w spokoju i nie martwić się o przyszłość. Ty po prostu byłeś jeszcze jednym zabezpieczeniem.
- Nie wierzę! Nie wierzę! – krzyczał Ksantu. Nie zastanawiając się nad tym co robi, wskoczył na konia i pogalopował przed siebie. Nie wiedział dokąd pędzi, łzy przesłaniały mu widok. Pędził przed siebie aż w końcu minął bramy miasta. Gnał, a łzy zalewały mu cały widok. Nie miał już siły, schylił się, kładąc na końskim karku. Chciał umrzeć, nie dbał ot o, dokąd pędzi. Nagle coś spłoszyło konia i gwałtownie zatrzymał się stając unosząc w górę przednie kopyta. Nieprzygotowany na coś takiego jeździec spadł. I chociaż upadek był bolesny, to jednak Ksantis nie podniósł się, tylko skulił się i łkał dalej. Aż w końcu wymęczony płaczem zasnął.
Obudził go deszcz, który spadł nagle z nieba. Powoli otworzył oczy i spojrzał w niebo. Było zachmurzone, lecz spokojne, a to znaczyło, że szybko przestanie padać. Jednak Ksantu nie przejął się tym specjalnie. Otępiałym wzrokiem rozejrzał się w koło i ze zdziwieniem zobaczył własnego konia stojącego obok i spokojnie się pasącego. Wstał powoli i krzywiąc się z bólu, gdy prawa ręka zabolała go, podszedł do konia. Próbował na niego wsiąść, lecz boląca ręka odmawiała mu posłuszeństwa, dźgając go bólem przy każdej próbie poruszenia, czy nawet schwycenia czegokolwiek. Westchnął ciężko. W takim stanie daleko nie zajedzie. A może powinien… lewą ręką wyciągnął z juków nóż i przytknął go do brzucha. Nacisnął, lecz zatrzymał się w ostatniej chwili. Spróbował jeszcze raz i znowu się zatrzymał. Cholera! Wściekle odrzucił nóż. Dalej jest tchórzem, który nawet nie potrafi odebrać sobie życia! Gdyby wiedział, że to wszystko tak się potoczy, nie ratowałby Jarvisa, tylko został z Albanu pozwalając się upadlać aż w końcu by umarł. Dlaczego wtedy poszedł za Jarvisem? Dlaczego go uratował? A może Jarvis też był z nim, by mieć pewność, że niechciana ciąża kochanki mu zagrozi? Nie, co za idiotyczna myśl. W czym niby mogłaby mu zagrozić? Przecież Jarvis jest człowiekiem bez korzeni, ciągle w drodze, od zlecenia do zlecenia. Niemożliwe żeby też tak do tego podchodził. Jarvis… Serce Ksantu uderzyło mocniej. Tak naprawdę tylko Jarvis był wobec niego miły, dbał o niego nawet po tym, kiedy dowiedział się prawdy. Nie patrzył na niego z pogardą, nie wyrzucał, że nic nie potrafi, nie nazywał nic nie wartym śmieciem. I przypomniały mu się słowa, które tamten wypowiedział w chwili szczerości, gdy Ksantu chciał się poddać: „Ważne jest, że jesteś. I mam gdzieś jaki byłeś kiedyś.” I łzy popłynęły z oczu. Jarvis… byłeś dla mnie tak dobry, a ja skrzywdziłem cię odrzucając cię. Ale może jeszcze nie jest za późno? Czy wybaczysz mi i przyjmiesz mnie? Czy pozwolisz bym spróbował odwzajemnić twoje uczucie?
Podniecony tą myślą próbował znowu wsiąść na konia, lecz zraniona ręka przypomniała o sobie zwielokrotnionym bólem. Zaklął zirytowany. Trudno, będzie szedł na pieszo. Nie wiedział jak daleko od miasta się znajduje, ale na pewno kiedyś w końcu do niego dojdzie. I odszuka Jarvisa. A jeśli on już opuścił miasto? Niepokój wkradł się do jego serca, jednak szybko został z niego wyparty. To będzie węszył, aż go wywęszy. Przecież jest psem! Wywęszył Albanu, to i Jarvisa wywęszy!
Z tym mocnym postanowieniem, ignorując coraz mocniejszy deszcz ruszył w stronę miasta prowadząc za sobą konia. Nie wiedział jak długo szedł, nie obchodziło go to, przed oczami miał tylko twarz Jarvisa. Niestety nie doszedł do miasta. Kiedy już był na skraju lasu, a mury miasta widać było zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej, nagle stracił przytomność upadając niczym ścięte drzewo.
Kiedy się ocknął, nie mógł się zorientować gdzie jest. Było ciemno, a on nic nie widział. Wiedział tylko, że leży na czymś miękkim i deszcz już nie pada na niego. Wyciągnął rękę chcąc pomacać w koło, lecz krzyknął z bólu gdy uderzył w coś twardego. I przypomniał sobie, że przecież podczas upadku z konia uszkodził sobie prawą rękę.
Nagle gdzieś niedaleko niego coś zaszeleściło. I usłyszał głos:
- Ocknąłeś się już?
Zanim zdążył o cokolwiek zapytać ktoś zapalił świecę. A potem w jej świetle pokazała się stara pomarszczona twarz mężczyzny otoczona siwymi włosami i brodą.
- Jestem Nemad, a ty? Jak się czujesz? – Duża i ciepła dłoń znalazła się na czole Ksantu. – Gorączka spadła. To dobrze. – Mężczyzna uśmiechnął się. – Dwa dni leżałeś nieprzytomny, myślałem, że zioła nie zbiją gorączki i mi zejdziesz.
- Dwa dni? Przepraszam, nie chciałem…
- Daj spokój, dzieciaku. – Nemad machnął ręką. – To żaden problem. Pomagałem już wielu takim jak ty. To jak, powiesz mi jak masz na imię?
- Ja? Mer… - Nie, tamten człowiek już nie istnieje. – Jestem Ksantu. Gdzie ja jestem?
- U mnie. Znalazłem cię nieprzytomnego gdy poszedłem do lasu po chrust. Myślałem żeś trup, ale na szczęście tylko byłeś nieprzytomny. Więc cię tu przytargałem.
- Dlaczego?
- Co? – zdumiał się starzec.
- Dlaczego to zrobiłeś? Przecież mnie nie znasz. Może jestem groźnym bandytą, który lepiej by było żeby był martwy?
Słysząc to Nemad wybuchnął rubasznym śmiechem.
- Ty groźnym bandytą? No weź, dzieciaku. Z takim wyglądem? Ty prędzej byś się nadawał na kobietę niż na bandytę. Już prędzej tamtego bym posądzał, że jest bandytą.
- Tamtego? – zdziwił się Ksantu.
- Dzień wcześniej w jednym z zaułków znalazłem jakiegoś ledwo żywego golca. Dychał jeszcze to go przytargałem do siebie. Pewnie wdał się w bójkę z bandą Zajana i przegrał.
- Zajana?
- To taki wredny typ, który trzyma w garści większość oprychów w mieście. Jego królestwem są dzielnice w których mieszkają ci biedni.
- I nie bałeś się tam zapuszczać? – zapytał Ksantu z podziwem. – Nie bałeś się, że cię ukatrupi?
Nemad roześmiał się.
- Nie bój się dzieciaku, mnie nie tkną. Chociaż nie jestem bandytą, jednak moje zioła uratowały niejednego z nich przed śmiercią. Zresztą cały czas do mnie przychodzą, gdy zbytnio dadzą się poharatać. Ja ich łatam na ile potrafię, a oni odwdzięczają mi się zostawiając mnie w spokoju. Czasami nawet podrzucając coś dobrego do jedzenia.
- A więc jesteś medykiem?
- Medykiem to za dużo powiedziane. Moja matka była zielarką. Pomagała tym, których nie stać na medyka. Była naprawdę mądrą kobietą, mimo iż pochodziła z biednej części miasta. Zanim zeszła z tego świata zdążyła mi przekazać swoją wiedzę. Do tej pory to jakoś mi ona wystarczała, niestety przy tym rannym jest ona bezsilna. Tu naprawdę potrzebny byłby medyk.
- Może ja mógłbym pomóc?
- Jesteś medykiem? – w głosie Nemada można było usłyszeć nadzieję.
- Nie, ale znam się bardzo dobrze na ziołach. Uczył mnie pewien bardzo mądry zielarz u którego leczyli się bardzo możni ludzie.
- Więc spróbuj, może twojej wiedzy wystarczy by go uratować. Tylko ostrożnie – dodał gdy Ksantu podnosił się z posłania. – Rękę miałeś złamaną, musiałem w łubki wsadzić.
- W łubki? – Dopiero teraz Ksantu przyjrzał się uważniej swojej ręce. Tak, jak powiedział Nemad, była ściśnięta dwiema deseczkami i owinięta ciasno jakimś materiałem.
- Trochę potrwa zanim się zagoi, ale powinno być w porządku. Znaczy, nie będzie krzywa ani niesprawna. Tak myślę – stwierdził starzec.
- Dzięki za to. Możesz mi pokazać tego człowieka?
Nemad wziął kaganek i podszedł do drugiego krańca iżby, gdzie Ksantu zauważył kolejne łóżko, a na nim…
- Jarvis! – Krzyknął przypadając do leżącego na łóżku mężczyzny.
- Znasz go? – Zainteresował się Nemad, lecz Ksantu nie odpowiedział. Nie słyszał go, jego umysł zajmował w tym momencie nieprzytomny najemnik.
- Długo już tak leży? – Ksantu spojrzał na Nemada.
- U mnie trzy dni, nie wiem ile tam.
- Tam? – Ksantu nie rozumiał.
- W tej uliczce gdzie go znalazłem. Ale sądząc po ranie, to mógł leżeć nawet i dwa dni.
- Nie, tyle nie leżał.
- Skąd wiesz?
- Widzieliśmy się trzy dni temu - odparł Ksantu głaszcząc nieprzytomnego po głowie.
- Czyli znalazłem go niedługo po tym jak go dopadli. To dobrze, znaczy, że krwi nie zdążyło z niego uciec zbyt wiele. Może jeszcze uda się go uratować.
- Musimy go uratować – powiedział Ksantu łamiącym się głosem, a z oczu pociekły łzy. – On musi żyć, rozumiesz? - Spojrzał na starca. – Musi, inaczej ja…
- Aż tyle dla ciebie znaczy? – zapytał cicho.
- Jest najważniejszy na świecie – odparł Ksantu przytulając dłoń Jarevisa do policzka. – Tylko on mi został…
- Zatem, dzieciaku, – stwierdził raźno Nemad kładąc rękę na ramieniu Ksantu – musimy sprawdzić by wrócił do nas. Chodź, pokażę ci mój zapas ziół, może ty wyczarujesz z nich coś, co przywróci tego umrzyka do świata żywych.
Ksantu z wielkim bólem serca zostawił Jarvisa i przeszedł za staruszkiem do sąsiedniej izby, gdzie na półkach tały równo poustawiane gliniane garnuszki. Zaglądał do każdego z nich albo wąchając zawartość, albo sprawdzając ją językiem.
- Nie masz Bielunki – stwierdził, kiedy już sprawdził wszystko.
- Niestety nie. Nawet nie wiedziałem, ze może być przydatna. Toć to zwykłe zielsko.
- Przydatna i to bardzo. A rośnie gdzieś w pobliżu?
- A pewnie. Jest takie jedno miejsce w mieście gdzie rozpleniła się niczym chwast. Ma ładne kwiatki, więc kobiety często plotą z niej wianki, dlatego jeszcze się uchowała, bo normalnie to by ją pewnie kozy zeżarły już dawno.
- A mógłbyś mnie zaprowadzić tam gdzie ona rośnie? – Ksantu popatrzył prosząco na Nemada.
- Teraz? – zdumiał się.
- Teraz.
- Mógłbym, ale może lepiej ty tu zostań i weź się za zioła. Nocą ulice bywają niebezpieczne. Mógłbym cię nie ochronić. Ja pójdę i zerwę.
- Dobrze. – Ksantu kiwną twierdząco głową. – Ale nie zrywaj, tylko wykop mi korzenie.
- Korzenie? Ile?
- Na razie powinno wystarczyć pięć, ale możesz więcej, to nauczę cię jak wykorzystać jego właściwości.
- Dobra. To idę.
Nemad wyszedł, a Ksantu wziął się za przyrządzanie maści i wywarów, które miały przywrócić Jarvisa do życia.

***

Z trudem podniósł powieki. Ciążyły mu niczym najcięższy miecz. Były takie ociężałe. Jednak musi je otworzyć, musi. Próbował kilka razy, aż w końcu z trudem mu się udało. Niestety nic nie zobaczył, obraz rozmywał się. Próbował go zogniskować na jednym punkcie lecz nie mógł nic dostrzec z powodu panującej ciemności. Spróbował podnieść się, lecz tylko jęknął rozdzierająco, gdy ból promieniujący gdzieś z brzucha przeszył całe jego ciało.
- Nie ruszaj się – usłyszał jeszcze zanim ból odebrał mu świadomość.
Kiedy znowu próbował otworzyć oczy powieki nie były już tak ciężkie, ale wciąż nie chciały się otworzyć do końca. Na szczęście wszystko widział tym razem wyraźnie. I zobaczył czarny od brudu sufit. Powoli przekręcił głowę w prawo i zauważył, że leży obok brudnej i odrapanej ściany, tak samo czarnej jak sufit. Nic mu to nie mówiło poza tym, że znajduje się w jakimś pomieszczeniu. Tylko jak się tu znalazł? Ostatnie co pamiętał, była walka z tymi oprychami w jakiejś uliczce i przejmujący ból brzucha. Jak wtedy, z Albanu, przemknęło mu przez myśl i odruchowo złapał się za brzuch. Poczuł opatrunek. A więc znowu ktoś go uratował. Tylko kto? Przekręcił głowę w lewo i jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia, a serce zabiło jak oszalałe. To nie możliwe, Ksantu tutaj? Przecież on i Orman… Nie, to już nie jest jego Ksantu, to jest książę Mervel, który odzyskał swego utraconego kochanka. Jego tu nie ma, to tylko to, co chciałby zobaczyć wracając do życia. Ból ścisnął serce i wycisnął z oczu łzy. Przymknął oczy pozwalając pociec łzom, a z gardła wydostał się niekontrolowany szloch.
- Jarvis? – Usłyszał nagle i przeraził się, a serce znowu zaczęło bić jak oszalałe. Próbował niezdarnie otrzeć łzy, lecz nie zdążył, gdy poczuł, jak ktoś klęka przy łóżku i łapie go za dłoń. Otworzył oczy.
- Mervel? To jednak ty? Co tu robisz? I gdzie ja jestem?
- Wychodzi na to, że znowu ratuję cię przed śmiercią. – Ksantu uśmiechnął się przez łzy, które pojawiły się w oczach. – Chyba jesteś na mnie skazany.
- Ale jak.. Dlaczego? Myślałem, że ty i Orman…
- Ja też myślałem – stwierdził cicho Ksantu. – Myślałem, że skoro stał się taki cud, że odzyskałem Ormana, to los mi przebaczył i mogę w końcu zaznać szczęścia. Ale okazało się, że wszystko to było kłamstwem, całe moje życie, jego uczucie. I wtedy i teraz. Może i był miły i delikatny, ale tak naprawdę nie liczył się niczym do Albanu. Potrzebował mnie do zaspokojenia własnej chuci. Nie chciał robić tego z kobietami, żeby przez przypadek nie zaszły w ciążę szkodząc mu tym w karierze wojskowej. A teraz… teraz tylko potrzebował kogoś do tego samego, bo jego żona oczekiwała dziecka i nie mogła tego robić. Tak naprawdę nigdy mnie nie kochał.
- Och, Mervel… Tak mi przykro. - W głosie Jarvisa słychać było ból.
- Dlaczego? Przecież to nie twoja wina. Tak na dobrą sprawę tylko ty byłeś wobec mnie szczery. Kiedy się dowiedziałem prawdy chciałem skończyć ze sobą. Ale wtedy przypomniało mi się to, co powiedziałeś, gdy leżałem ranny.
- Wybacz, ale nie pamiętam co wtedy powiedziałem. Tyle tego było…
- Powiedziałeś, że nie obchodzi cię, kim byłem i co zrobiłem, tylko kim jestem teraz. I że po prostu jestem. To sprawiło, że znowu chciałem żyć. Dla ciebie.
- To znaczy, że… - zapytał Jarvis z nadzieją.
- Nie mogę ci obiecać, że odwzajemnię twoje uczucie tak jak byś tego chciał, może nawet potrwa zanim będę znowu chciał się zbliżyć do ciebie w ten sposób. Ale chciałbym zostać przy tobie już na zawsze, jeśli tylko wciąż mnie pragniesz.
- Cały czas – wyszeptał Jarvis i pocałował Ksantu w rękę. – Cały czas tak samo mocno, Mervel.
- Nie Mervel. Mervel odszedł już dawno temu. Jestem Ksantu, pies, którego ocaliłeś od śmierci – powiedział białowłosy uśmiechając się przez łzy.


Koniec