Do ciebie 1
Dodane przez Aquarius dnia Listopada 08 2014 12:33:07


Pod moim oknem jeżdżą tramwaje. Dzieje się to niemal nieustannie, z krótką przerwą między jedenastą wieczór a czwartą rano. Wtedy wietrzę w pokoju i zabieram się do pisania. Czasami piszę, głównie o ludziach, których widuję. Których gdzieś widziałem, którzy mnie zainteresowali. O tej madame z fujarką na moście, fałszującą tak słodko, że mięknie mi serce. O tej hiszpańskiej senioricie z baru mlecznego, całej w czarnych koronkach kiedy wychodzi z pracy późnym popołudniem, nosząc na sobie karminową szminkę i aksamitne szpilki, a wokół jej głowy płyną wdzięczne, wygłodniałe gołębie. Pisuję czasem o dzieciach kąpiących się beztrosko w fontannie,
w tym mieście bez miejskiej plaży, o dzieciach w błyszczących w słońcu strojach kąpielowych, które siusiają do wody, pływają w wodzie a nawet i piją tęże wodę. Napisałem cały kratkowany zeszyt o Mirku, o moim pierwszym nauczycielu, pierwszym i jedynym gwoli szczerości, którego pogrzebałem tak uroczyście w lesie i za co niemal mnie uwięzili. Zeszyty pełne haiku, smaków, chwil, zapachów, plam świateł. Zeszyty pełne krwi, chirurgicznej nici, przeciwbólowego proszku
i tych proszków na kolorowe sny. Zapomniałem już ich nazw i nie mam ochoty sobie przypominać. Przyjechałem tutaj, bo chcę zacząć nowe życie. Chcę, żeby już nikt nie poniewierał mojego nazwiska i nie kojarzył go ze złymi, brudnymi snami. Jestem spokojny. Zdecydowałem.

Tu, w mojej norze w starym bloku jest ciepło i przytulnie. Przetrwam tutaj zimę, a potem, kto wie? Wyjadę znowu. Nie czuję żadnego związku z tym miastem. Nie czuję żadnej bożej iskry, żadnego powołania, żadnej czułości ani rozrzewnienia. To miasto i ja jesteśmy sobie obcy i zdaje się, że ono udaje, że mnie nie widzi. Udaje, że wcale mnie tu nie ma. Może to i dobrze, przecież o to mi chodziło.

Trzeci zeszyt poznański ma w sobie tylko jedną osobę, i mam w planach wyrzucić go jak tylko stąd wyjadę. Wyrzucę go gdzieś na dworcowym śmietniku, albo czekając na stopa, wczesną wiosną, kiedy razem z pęczniejącą roślinnością pęcznieje mi serce. Niczego nie pragnę tak bardzo jak końca tej ponurej, miejskiej zimy, tak mocno przypominającej mi zimowe noce w leśnej chacie Mirka, nasze oczy wpatrzone w ogień jak ślepia ledwo wyrosłych z małp protoplastów ludzkości. Ta zima przypomina mi o wielkiej samotności i rozpaczy.

Trzeci zeszyt to jak trzeci bohater dramatu. Jedyną osobą, która zapełnia jego kartki jest Miłko. Jest ten oschły mężczyzna o twarzy i ciele ascety, o ostrym, krytycznym spojrzeniu, mówiący tak cicho
i niepewnie, że sam zmuszam się przy nim do milczenia. Trzeci zeszyt jest świadkiem tajemnicy, sekretu albo i wielu sekretów najpewniej, których nie zdołałem i nie wiem czy zdołam z niego wydobyć. Miłko jest żyzną ziemią, jest gęstym, ciężkim czarnoziemem pełnym wojennych rupieci. A tak się składa, że ja jestem pasjonatem dawnych wojen.

Nie mam zamiaru kłamać i nigdy tego nie zamierzałem. Jeśli czasem mijam się z prawdą, jest to zupełnie niezamierzone. Wszystko zwykle w moim życiu układa się samo, elementy wskakują na swoje miejsce jak magnetyczne klocki, a ja mogę jedynie patrzeć z podziwnem na to dzieło losu, Boga, świętej Entropii. Wiedziałem, że jesteśmy sobie bliscy odkąd zobaczyłem go tamtej wilgotnej, wczesnowiosennej nocy. Wiedziałem odkąd popatrzył na mnie tak zupełnie bezbronnie, zupełnie zagubiony. Wiedziałem, co zrobić, i on przyjął to wtedy z wielką ulgą. Przez jedną, marcową noc byliśmy sobie najbliższą rodziną, najserdeczniejszymi przyjaciółmi, najbardziej wyrozumiałymi kochankami. Potrzebował tego, a kim byłem ja, by odmawiać spokoju
i zaspokojenia mojemu drogiemu przyjacielowi?

Nawet kiedy udawał, że mnie nie zna, ja nie zapomniałem. Ja czułem się w obowiązku, żeby przypomnieć mu o sobie. Zresztą, Miłko ma świetną pamięć, i nie trwało to na tyle długo, by mnie znudzić. To nie tak, że przypadek i cokolwiek mogłoby mnie wtedy... ukoić. Ja szukałem skarbu. Ja zawsze szukam skarbu, i kiedy już go znajdę, nigdy nie pozwalam, by zmienił właściciela.

Palce mi drżą, jak w tamtych dawnych, młodych latach, kiedy piłem zbyt wiele po śmierci Mirka
i zbyt łatwo uzależniłem się od picia. Nad moją głową przetacza się jazz, przetaczają się gęste, gradowe chmury, przetaczają się zapachy jak opar rankiem nad rzeką, jak zapach jego miejsc intymnych, dawno niesmakowanych, do których mi się tęskni coraz mocniej. Jestem cierpliwy. Poczekam aż wypełni się obrządek.

Palce mi drżą po ostatniej walce w tym obsurnym klubie z dyskotekową muzyką, z nagimi kobietami i przaśną wódką. Palce mi drżą, i patrzę na nie, staram się rzucić jakiś urok, jakiś czar nadodrzańskiej babki-szeptuchy, jakiejś starej Ukrainki co ledwo pamiętam ją z dzieciństwa, ale nie działa najwyraźniej. Potrzebuję odpoczynku. Siniaki muszą zejść ze mnie, a czuje je nawet pod cudownie rozlazłą materią swetra. Potrzebuję by zdjęli mi szwy i by opuchlizna zeszła mi z twarzy. Teraz jednak kiedy wyglądam nienajlepiej on przychodzi do mnie prawdziwie zmartwiony, on daje odczuć mi swoją braterską troskę, leje setkę a potem drugą na znieczulenie. Teraz, kiedy znowu ze mną nienajlepiej, kiedy znowu miesza mi się trochę w głowie i zaczynam wyobrażać sobie różnie niestworzone bajki i baśnie, on interesuje się mną z braterskiego obowiązku, z przyjacielskiego przyzwyczajenia, i trwa to już Bóg jeden wie, który miesiąc.

Mógłbym modlić się do jego spoconej skóry i obmywać ją w powolnych pocałunkach.

Muszę zaraz iść, dzisiaj urodziny jej matki, jak ja tej kurwy nie znoszę, ale no co, mus to mus, kwiaty kupię i zapierdalam, niech się suka nimi udusi.

Twoja żona? Ta bezpłciowa sierotka? Jak długo będziesz jeszcze udawał, że zależy ci na niej? Że jest ci tak bliska jak ja jestem? Że może być tak blisko ciebie, jak ja będę, kiedy wyjedziemy stąd razem i znowu będziesz tym, kim należy. Znowu będziesz wolny.

Taką mam ochotę powiedzieć mu to na ucho, cicho, jak sekret i tajemnicę. On cały jest sekretem. Dezorganizuje pracę wszystkich moich zmysłów. Uśmiecham się z wyuczoną cierpliwością i nie mówię zupełnie nic.

Miłko wychodzi, zostawiając mnie tu, na poddaszu z wielką Niechęcią, z niedopitą szklanką czystej wódki i gołębiami tańczącymi na parapecie. Wyglądam przez okno, a ptactwo zlęknione widkokiem mojej pokracznej głowy wzbija się w powietrze, w to mroźne, listopadowe już niemal, wilgotne
i zapowiadające rychły śnieg. Nieopodal biją dzwony. Kładę się na tapczanie, pamiętającym chyba jeszcze czasy Gierka i nasycam się atmosferą tego jesiennego popołudniowego wieczoru, naciągam jego zapachem jak bibułka różanym olejkiem, niemal nacieram się nim i szoruję.

Cierpliwości, mówię sobie, dopijając alkohol i zaraz ponownie zakopując się pod kołdrę. Bądź cierpliwy, bo masz już to niemal w ręku. Ostatnie karty zostały do rozegrania, ostatnie spojrzenie na przeciwnika, na przyjaciela, na pobratymca twojego, zlepionego z tej samej gliny i tej samej krwi co i ty. Ostatni raz popatrz na tego pięknego człowieka podobnego Bogu, popatrz na jego wielkość
i małość, popatrz i rozważ każdy swój następny krok, bo nie dane będzie ci postawić go ponownie.

Cierpliwości, mówię sobie, wspominając przedostanią noc kiedy dał zaprowadzić się do mojego podniebnego gołębnika, ten anioł dał wtargać się pod niebo samemu diabłu, i leżał ze mną pijany jak niebożę, plotąc głupoty póki nie usnął, ufny i bezbronny, zupełnie jak dziecko. Cierpliwości, mówię, wspominając jego poranne skonfudowanie, lekkie rozczarowanie.

Było coś? Stało się coś?

A liczyłeś na coś?

Ptaki ponownie zaczynają swój hiszpański taniec na moim blaszanym parapecie.