Iluzje 1
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 01 2011 20:39:12
Dzień miał się już ku końcowi, kiedy przybyli ostatni uczestnicy Zgromadzenia. Jak zawsze przy tej okazji, wszędzie panował tłok i zamieszanie. Ludzie z różnych klanów witali się, przyjaciele ściskali, rodziny świętowały ponowne spotkanie. Pełno było rozbawionej dzieciarni. Powietrze drżało od śmiechu, wrzawy, pokrzykiwań.
Zgromadzenie było odwieczną tradycją. Odbywało się raz na pięć lat, za każdym razem na terenach innego klanu. Dla przywódców klanów była to okazja, by dyskutować o poważnych sprawach, takich jak polityka, czy gospodarka, lecz dla młodych był to przede wszystkim czas dobrej zabawy. A dla wszystkich obywateli był to czas radości i święta. Czas wspólnoty. Na tą okazję wygasały wszystkie spory między klanami. Kłótnie były łagodzone, a odwieczni wrogowie pogodzeni. Okres trwania Zgromadzenia był różny. Bywało, że większość klanów rozjeżdżała się po miesiącu, czy dwóch, bywało, że Zgromadzenie trwało rok. Uczestnictwo w Zgromadzeniu było dobrowolne, lecz rzadko zdarzało się, by klan nie wysłał tam chociaż swego przedstawicielstwa, a najczęściej przyjeżdżały wszystkie rodziny, także starcy i malutkie dzieci, by uczestniczyć w wydarzeniu. Dlatego na ten czas teren całej posiadłości zasłany był namiotami, najpierw lekkimi, letnimi, potem ciężkimi, zimowymi. Uprzywilejowani członkowie klanów zamieszkiwali na ten czas w domostwie przywódcy klanu, na terenie którego odbywało się zgromadzenie. Tam też miała miejsce Rada Międzyklanowa, gdzie gromadzili się najstarsi i najmądrzejsi z rodów, by dyskutować o sprawach najwyższej wagi.
W tym roku miejscem Zgromadzenia były tereny naszego klanu, klanu Hokkether. Jego przywódcą był mój wuj- mekhari Der'athern. Stojąc wraz z nim, jago małżonką - mekhara Dayalną i ich synem Jossethonem, obserwowałem zamieszanie przede mną. Pełno było podenerwowanych wierzchowców i różnobarwnych wozów, w których podróżowały kobiety, dzieci i starcy. Chociaż miałem już 17 lat, po raz pierwszy uczestniczyłem w Zgromadzeniu. Moja matka, będąc jeszcze młodą dziewczyną pokochała cudzoziemca i odeszła z nim. Została uznana winną zdrady naszego ludu i jako taka nie miała prawa do uczestnictwa w życiu Klanów. Podobnie mój ojciec i ja. Dopiero, kiedy oboje umarli, a stało się to przed trzema laty, podczas epidemii gorączki błotnej, a ja sam zostałem adoptowany przez wuja, zostałem pełnoprawnym członkiem klanu Hokkether. Dopiero teraz zobaczyłem po raz pierwszy na własne oczy to, o czym wielokrotnie opowiadała mi matka...Matka, tak chciałbym, że by była tu teraz ze mną... Wuj i ciotka dali mi dach nad głową, kiedy myślałem, że już koniec ze mną, zapewnili mi byt, o jakim przez całe życie mogłem tylko marzyć, a jednak oddałbym to wszystko za możliwość powrotu do małej chatki na ustroniu, do matki i do ojca. Czułem się tu przeraźliwie samotny. Tłum obcych ludzi przerażał mnie, a choć wuj był dla mnie bardzo dobry, wielu Hokkether uważało, że ponieważ jestem mieszańcem, nie mam prawa tutaj być i trzeba było zostawić mnie wtedy, po śmierci moich rodziców, własnemu losowi. Wuj zawsze kwitował te sugestie machnięciem ręki. Myślę, że bardzo kochał Eyelenę, moją matkę, a swoją siostrę i miał wyrzuty sumienia, że przed blisko dwudziestu laty nie zrobił czegoś, co zapobiegłoby jej wygnaniu. Ratując mnie chciał choć po części spłacić swój dług. Niestety wielu ludzi z Klanów nie uważało tego za dobry pomysł. Wielu z nich nie obawiało się powiedzieć mi tego w twarz, lecz jeszcze więcej nie miało tej odwagi i szeptało tylko za moimi plecami. Tych nienawidziłem jeszcze bardziej. Niestety i jednym i drugim przewodził mój brat wujeczny, Jossethon. Jossethon był moim równolatkiem. Był niesamowicie rozpieszczony. Często zastanawiałem się, jak taki mądry człowiek jak Der'athern może mieć tak ograniczonego syna. Może było tak dlatego, że on i jego małżonka bardzo długo bezskutecznie czekali na dziecko. Kiedy Jossethon w końcu się urodził, był tak słaby i mizerny, że uzdrowiciele wątpili, czy przeżyje. Jednak przeżył, chyba dzięki łasce boskiej. Szczęśliwi wujostwo nadali mu imię Jossethon, co oznacza "błogosławiony" i skakali nad jedynakiem, pozwalając mu niemal na wszystko. Efektem tego Jossethon był przekonany, że wolno mu wszystko i niewiele odbiegało to od prawdy. Teraz stał obok wuja dumnie wyprostowany, jakby wszyscy ci ludzie byli tu specjalnie dla niego.
Pobliska łąka, należąca do posiadłości wuja była wypełniona niemal do granic możliwości, a na drodze pojawiali się wciąż nowi goście. Ciotka wyraziła obawę, czy starczy miejsca dla wszystkich, lecz Der'athern uśmiechnął się tylko
-Nie martw się, zmieszczą się - powiedział
W tej chwili na drogę wjechał orszak składający się z kilu wozów. Na ich czele jechał wysoki mężczyzna na ciemnokasztanowym pięknym wierzchowcu. Na jego widok zaświeciły mi się oczy. Ojciec nauczył mnie cenić dobre konie. Na jego widok Der'athern uśmiechnął się szeroko i wybiegł mu na powitanie.
-Korathanie, tyle lat -zawołał
Mężczyzna w siodle także uśmiechnął się i zeskoczył z końskiego grzbietu. Obaj uścisnęli się serdecznie.
-Stanowczo zbyt wiele, Der'athernie- odparł nowo przybyły
-Kto to?- zapytałem ciotkę mimowolnie zaciekawiony. Jossethon spojrzał na mnie z wyższością.
-To Korathan mekhari Yielstrahn, przywódca klanu Yielstrahn - powiedział, tonem, jakby tłumaczył coś oczywistego niedorozwiniętemu dziecku.
Poczułem, jak krew uderza mi do głowy, lecz tylko zacisnąłem wargi, nakazując sobie spokój. Kłótnie z Jossethonem nigdy nie kończyły się dobrze dla mnie. Zamiast patrzeć na złośliwy uśmiech mego kuzyna, spojrzałem ponownie przed siebie. Słońce zbliżało się powoli ku zachodowi i coraz mniej ludzi wjeżdżało na drogę. Wydawało się, że przybyli już właściwie wszyscy. Mój wuj zbliżył się tymczasem do nas. Korathan przywitał się a ciotką, a potem z nami, po czym Der'athern wprowadził go do środka domostwa.
-Chłopcy, zajmijcie się przez jakiś czas sobą. Muszę porozmawiać z Korathanem - i oboje z Dayalną oddalili się, zostawiając mnie z Jossethonem. Zamierzałem właśnie odejść, chcąc jak najszybciej zejść z oczu krewniakowi, jednakże on złapał mnie za rękę i pociągnął w tłum
-Hej, odmieńcu, nie odchodź jeszcze -zawołał -Chodź, poszukamy, może znajdzie się tu jakiś jeszcze inny wyrodek, oprócz ciebie...
Z tymi słowy, śmiejąc się pociągnął mnie za sobą. Zatrzymaliśmy się dopiero tuż przy drodze. Nieopodal ludzie zaczęli już rozbijać namioty, najpewniej dochodząc do wniosku, że przyjechali już wszyscy najważniejsi goście. Przy każdej innej okazji, przypatrywałbym się im, ciekaw wszystkiego, teraz jednakże ciekaw byłem tylko, co nowego wymyśli Josse, aby mnie dręczyć. A on rozglądał się wokół z miną wielce zaaferowaną.
-Popatrzmy tylko- mruczał- Czy jest tu może jakiś odmieniec?... Oj nie, chyba nie ma...Wygląda na to, że jesteś tu jedynym odmieńcem, mój odmieńcu- roześmiał się głośno, dumny z siebie - Chyba tylko ty pozostajesz, aby cię dręczyć. A szkoda, bo ostatnio zacząłeś mi brzydnąć. Chyba będę musiał poprosić ojca, że by przywiózł mi kolejną zabawkę z lasu...
Roześmiał się ponownie i odwrócił, zamierzając odejść. Wtedy właśnie okrzyki zdumienia kazały nam obu skierować wzrok ku drodze. Słońce już zachodziło, barwiąc trakt na czerwono. Spomiędzy drzew wyłoniło się nagle dwóch jeźdźców, rzucając na ziemię długie cienie. Wokół zrobiło się nagle bardzo cicho. Mrok zgęstniał i wyglądało to tak, jakby to przyjezdni go przyciągali. Nowi zbliżali się wolno, jakby nigdzie się nie spieszyli, lub jakby ich konie były zbyt zmęczone by iść prędzej. Po chwili oboje wjechali na teren obozowiska. Postępujący zmrok powstrzymał na chwilę blask rozpalanych ognisk, dlatego mogliśmy się dokładnie przyjrzeć przyjezdnym. Pierwsza była kobieta. Ubrana w wygodny i nie krępujący ruchów strój podróżny, ze spiętymi na karku długimi włosami, którym zachodzące słońce nadało krwawe refleksy. Jechał na potężnym, brzydkim karym wierzchowcu, za którego oddałbym wszystko, co posiadam i czego nie posiadam. Za nią jechał młody chłopak, zgarbiony nad końskim karkiem, jakby był ranny. Jego długie, bardzo jasne włosy opadały na twarz, zasłaniając ją przed ludzkimi oczyma. Kiedy przejeżdżali obok nas, chłopak na chwilę podniósł głowę rozglądając się wokół nieprzytomnie, a światło ogniska padło na jego twarz. Usłyszałem jak stojący obok Jossethon wciąga ze świstem powietrze. Sam miałem na to ochotę i tylko zdumienie mnie powstrzymało. Mijający mnie chłopak miał bardzo bladą twarz, jakby zupełnie pozbawioną barwnika i, co było widoczne nawet stąd, jasne, czerwone oczy.
-Chyba jednak mam szczęście- powiedział po chwili Josse, śmiejąc się cicho- Jeszcze jeden odmieniec.
Tajemniczy goście tymczasem zatrzymali konie. Do kobiety podszedł jeden z przywódców z klanów, chcąc ją powitać. W tej chwili wyczułem obok siebie ruch. Obejrzałem się i zobaczyłem, że Josse trzyma w dłoni naciągniętą procę i celuje w stojącego na uboczu wierzchowca nowoprzybyłego. Chłopak wciąż zwieszał się w bezruchu nad jego karkiem. Spojrzałem jeszcze raz na Jossego, potem na obcą kobietę, której właśnie kłaniał się przywódca klanu i ostrzegawczy krzyk uwiązł mi w gardle. Josse ze złośliwym uśmiechem puścił gumkę procy, a ja zafascynowany patrzyłem jak niewielki kamyczek, z przewrotną precyzją trafia w koński zad. Wszystko działo się w przedziwnie wolnym tempie. Usłyszałem jak koń obcego rży głucho, lecz dźwięk ten dotarł do mnie jak z oddali. O tym, co się za chwilę wydarzy byłem tak doskonale pewien, że byłbym gotów postawić na to własne życie. Nie przegrałbym go. Zraniony koń stanął dęba, jego półprzytomny jeździec stracił równowagę. Na ułamek chwili obaj zamarli w powietrzu, przerażony wierzchowiec i chłopak młodszy chyba ode mnie, a potem obcy wypadł z siodła i grzmotnął ciężko o ziemię. Na ten dźwięk jakby wszystko wróciło do życia. Kobieta towarzysząca chłopakowi odwróciła się gwałtownie, trafiając właśnie na moment, kiedy Josse z pewnym siebie uśmiechem próbował wcisnąć mi do ręki nieszczęsną procę. Później jej wzrok padł na leżącego na ziemi chłopaka i drepczącego obok nerwowo konia. Wszystko, co nastąpiło potem potoczyło się z zawrotną prędkością. Zanim policzyłem do trzech kobieta zeskoczyła z siodła, pokonała dzielącą nas odległość i stanęła przed nami. Była niższa od Jossego o parę dobrych centymetrów, a mimo to wiedziałem, że to on powinien się teraz obawiać. Jednak Josse, którego chyba nigdy nie spotkała kara za żadne przewinienie, nawet nie spuścił wzroku.
-No, co?- zapytał butnie
Złe błyski zapłonęły w siwych oczach nieznajomej. Ruchem szybszym niż myśl, uderzyła go pięścią w twarz. Josse zachwiał się, ale nie upadł. Uderzyła go jeszcze raz. Josse powoli opadł na kolana. Wtedy kopnęła go w żołądek, raz a potem drugi. Popatrzyła na niego przez chwilę, odetchnęła i odeszła na krok, lecz niespodziewanie wróciła i kopnęła go ponownie, silniej niż poprzednio. Dopiero wtedy odwróciła się i podeszła do leżącego na ziemi chłopaka. Troskliwie się nad nim nachyliła, a po chwili pomogła mu wstać. On wsparł się na niej całym ciałem. Oboje skierowali się do domostwa Der'atherna, a tłum zgromadzonych wokół ludzi rozstąpił się przed nimi.
Spojrzałem za nimi, a potem zwróciłem wzrok na krztuszącego się Josse. Ktoś już pobiegł po wuja. Bardziej z poczucia obowiązku, niż ochoty, nachyliłem się nad kuzynem. Leżał zwinięty na ziemi, a z jego zakrwawionych ust wydobywał się chrapliwy oddech.
-Josse...-zawołałem do niego cicho
-Przeklęta suka- wychrypiał Jossethon- Pożałuje...
Westchnąłem ciężko i wyprostowałem się. Potarłem dłonią czoło. Od strony zamku usłyszałem zgiełk i zamieszanie, a po chwili na miejsce wpadł zaczerwieniony i zdyszany wuj Der'athern.
-Co tu się stało?- krzyknął, a widząc swego syna na ziemi, podbiegł do niego- Synu mój!- rozejrzał się wokół- Co tu się stało?- powtórzył ostrzej
Ktoś streścił mu ostatnie wydarzenia, oczywiście nie ujmując w nim wypadku z procą. Wuj skierował na mnie zmrużone oczy.
-Widziałeś to?- zapytał
Spojrzałem na niego klęczącego, z góry
-Tak- odparłem cicho
-Czy masz coś do dodania?
"-Tak-pomyślałem- Mam ci, wuju, wiele do powiedzenia, ale nie teraz i nie tutaj..."
Pokręciłem głową przecząco. Der'athern przez chwile spoglądał na mnie badawczo, a potem zakrzątnął się przy synu. Natychmiast znalazły pomocne dłonie, które dźwignęły Jossethona i uniosły go, prowadząc do domu. Poszedłem za wujem w pewnym oddaleniu, ściskając w dłoni zapomniany przez wszystkich przedmiot, procę...

-Elena... -głos wuja był proszący, niemal błagalny - Elena, proszę...
Odpowiedziało mu milczenie.
Staliśmy z Jossethonem w korytarzu za drzwiami., dlatego to, co mówił wuj, było stłumione. Josse stał, oddychając ciężko, oparty o ścianę, a na jego twarzy wykwitły ciemnofioletowe siniaki. Wcześniej...
Wuj odtransportował Jossethona do domu, a jego oczy miotały śmiercionośne błyski. Ciotka na widok swego skatowanego jedynaka wpadła w histerię, jednak Der'athern nie okazał mu nawet cienia współczucia.
Po chwili wyrwał niemal syna z objęć zapłakanej matki i postawił na nogi. Przez cały ten czas tkwiłem w drzwiach, ściskając w ręku procę.
-Pójdziesz ze mną - wycedził wuj do Jossego.
-Ale tato... - próbował protestować chłopak.
-Zamknij się.
Wuj nic więcej nie powiedział. Mijając mnie skinął dłonią, więc posłusznie podążyłem za nimi. Poszliśmy długim korytarzem do komnat gościnnych. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami zamkniętymi na głucho. Wuj kazał nam obu czekać, a sam zapukał i wszedł do komnaty.
Przez chwilę panowała cisza.
-Elena... - rzekł wuj.
-Witaj, Der'athernie - usłyszeliśmy odpowiedź.
-Wróciłaś - w ściśniętym głosie wuja wyczytaliśmy wiele emocji.
-Na czas Zgromadzenia...
I znów cisza. Jossethon jęcząc osunął się po ścianie i usiadł na podłodze. Widok cierpiącego oprawcy przyniósł mi przyjemność, ale mniejszą niż się spodziewałem.
-Tak długo cię nie było...-usłyszałem znów głos Der'atherna.
-Podróżowałam... uczyłam się.... Pokory głównie. Jak widać wciąż nieskutecznie... - to kobieta, ta, która pobiła Jossego, jak się domyśliłem.
-A to? - zapytał wuj z wyraźnym wahaniem - To kto?
Musiało tu chodzić o tego młodego mężczyznę, który spadł z konia.
-To... - odrzekła kobieta zwana Eleną - To, mój drogi, jest mój ca'tra.
Ca'tra... na dźwięk tego słowa zdrętwiałem. Ca'tra, najważniejszy, ukochany uczeń maga. Jego dziecko. Więc Elena... włada mocą... I to nie byle jaką. Ca'trę mieli tylko najlepsi. Ca'tra był jeden na całe życie. Złączeni więzami tak silnymi, że nawet śmierć nie jest w stanie ich zerwać.
Bogowie...
-Ach... - sadząc po głosie wuja, ta wieść musiała wstrząsnąć nim nie mniej niż mną.
Znów milczenie.
-Eleno... - odezwał się wuj ponownie -Ktoś cię dziś napadł.
Zdrętwiałem i po nagłym jęku z dołu poznałem, że i Josse to usłyszał.
-Tak - Elena potwierdziła - Młody krótkowłosy chłopak użył procy i koń mojego Ca'try wyrzucił go z siodła.
-Jesteś pewna, że chłopak miał krótkie włosy? - zapytał Der'athern.
Poczułem, że coś mi w sercu pęka. Josse miał włosy ścięte tuż przy skórze, moje sięgały za ramiona.
Usłyszałem ciche kroki i przymknięte drzwi uchyliły się. Elena spojrzała na mnie. Długo badała wzrokiem moją twarz, po czym skierowała go na Jossethona. Jej usta wykrzywiła pogarda. Ten wyraz niewiele się zmienił, gdy spojrzała na wciąż stojącego w pokoju Der'atherna.
-Jestem pewna - powiedziała - To twój syn, prawda?
Milczenie wuja było najlepszą odpowiedzią.
-Bogowie... - wyszeptała Elena tonem, jakby się dławiła - gdybym tego nie widziała, nie uwierzyłabym.
-Eleno... - odezwał się wuj - Eleno, proszę....
Ona nic nie mówiła.
Znów spojrzała na mnie. Gestem zaprosiła nas obu do środka. Podźwignąłem Jossego na nogi i wprowadziłem do pokoju.
Wuj stał przy oknie. Miał zafrasowaną twarz. Na łóżku, w głębi komnaty, leżał ca'tra Eleny. Pogrążony był w głębokim śnie.
Serce biło mi mocno.
Wuj unikał patrzenia na mnie i na syna. Gorycz rozlała mi się w ustach, a wargi mimowolnie wykrzywiły. Spuściłem wzrok. Zapomniałem, że jestem uważnie obserwowany.
Elena nagle podeszła do Der'atherna. Choć sięgała mu najwyżej do ramienia, ustąpił z lękiem.
-Jak często ostatnio zdarzały się wypadki, za które odpowiedzialnością obarczano tego chłopca? - zadała pytanie.
Wuj zamrugał zaskoczony.
-Rodon...? - wyszeptał - O co ci chodzi?
Przez chwilę mierzyli się wzorkiem.
Kiedy Elena się w końcu odezwała, jej głos wezbrał smutkiem.
-Nie poznaje cię Der'athernie. Jesteś... zaślepiony.
Wuj pochylił głowę.
-Jestem gotowa dać sobie uciąć prawą dłoń, że dziewięć na dziesięć tych czynów popełnił twój syn - zapadła niezręczna cisza - A ty pomogłeś mu zrzucić winę na Rodona.
Der'athern skurczył się nagle. A mnie ziemia zawirowała pod stopami w reakcji na te nagłą, zupełnie nieoczekiwaną prawdę. Właśnie tak postępował Josse, najpierw psuł, potem zwalał winę na mnie. Łzy zalśniły mi w oczach, zaskakując mnie samego. Wuj patrzył na mnie krótko, sumienie nie pozwoliło mu patrzeć dłużej.
-Bogowie...-szepnął - Jak mogłem...?
Zakrył twarz dłońmi.
-Trzeba było ciebie-szepnął do Eleny -Żebym w końcu przejrzał.
Nikt się nie odzywał przez bardzo długi czas.
Spojrzałem na Jossethona zdumiony jego milczeniem. Ale on wzrok, gorejący, wściekły, skupiony miał na Elenie. Zrozumiałem nagle, że Josse milczy... bo się boi. Tajemnicza czarodziejka o siwych oczach to pierwsza osoba na świecie, przed która mój brat wujeczny odczuwał lęk. Dziwna to była świadomość.
-Za bardzo mu pobłażaliśmy - powiedział tymczasem wuj - Teraz to wiem.
Elena nic nie odrzekła.
-Eleno... - zaczął ponownie . Nagle ożywił się, a w oczach zagościł blask -Wiem! Eleno weź go na naukę - mówił szybko - Choć na czas Zgromadzenia. Ty go wyprowadzisz na prostą ścieżkę... W domu...
-Nie! - przerwała mu Elena gwałtownie -Nie zamierzam naprawiać twoich błędów! I nie będę ich naprawiać.
Usłyszałem bardzo ciche westchnienie ulgi, które wyrwało się z ust Jossethona.
"Głupiec" pomyślałem. "Odrzucać taką szansę"
Dostrzegłem, że Elena długo i z dziwnym napięciem wpatruje się w leżącego na łóżku ucznia. Przez jej jasne oczy przemknął cień.
-Myślę natomiast... - powiedziała cicho, kierując wzrok na mnie - Że chętnie wzięłabym na nauki Rodona.
Wuj aż otworzył usta ze zdziwienia, a we mnie serce zamarło. Tak bardzo tego pragnąłem. Der'athern westchnął ciężko i przełknął zawód. Spojrzeniem pełnym wstrętu obrzucił swego syna. Jakąś częścią swego umysłu pomyślałem, że przecież sam winien jest tego, kim Josse się stał.
-Chcesz tego? - zapytał mnie tymczasem mój opiekun.
-Tak...- ośmieliłem się szepnąć tak cicho, że sam ledwie się usłyszałem.
Der'athern już nic więcej nie powiedział, tylko podźwignął syna na nogi. Już zza drzwi usłyszałem
-Przyślę tu twoje rzeczy.
Schowałem głowę w ramionach.
-Nie martw się. Przejdzie mu - usłyszałem nagle. Elena patrzyła na mnie uśmiechniętymi oczyma - Ma poważniejsze zmartwienia. Natomiast chciałabym wiedzieć.... Znałam twoją matkę. Nie miała w sobie mocy. Co potrafił twój ojciec?
-Mój ojciec... - pozwoliłem, by na parę sekund porwały mnie wspomnienia - Miał rękę do koni - powiedziałem najprościej, jak umiałem.
-Ty też masz rękę do koni?
Uśmiechnąłem się. Gdyby znała mego ojca!...
-Nie. Nie tak, jak on.
Jej uśmiech poszerzył się.
-Ale zwierzęta cię lubią?
-Lubią... ja je lubię. Zwierzęciu niewiele więcej trzeba.
Roześmiała się.
-O nie...mylisz się. Kudłacza kupiłam kiedyś za ostatnie pieniądze. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Jadł lepiej ode mnie, spał lepiej ode mnie. Ale nie znosił mnie. Długi, długi czas.
-Twój, wierzchowiec, pani?
-Tak... - jej oczy zamgliły się.
-Pozwolę sobie zauważyć, że to piękny koń... wart z pewnością każdej ceny.
-Twój ojciec stanowczo miał oko, prawda? - mrugnęła porozumiewawczo - Piękny... Mało kto nazwałby go pięknym, ale rozumiem co masz na myśli. I całkowicie się z tym zgadzam. Na całe szczęście w tej chwili mnie pokochał, za to wciąż nienawidzi całej reszty podziwiającego go świata. Dlatego udam się do stajni, zanim pojawią się większe kłopoty. Wspominałam co prawda stajennym, żeby go nawet nie próbowali dotykać... jednak doświadczenie uczy mnie, że ludzie mało kiedy zważają na takie zakazy do momentu, kiedy jest już za późno
-A ja...? - zapytałem, nagle niepewny.
-Ty zostań tu. Poczekaj na mnie. Jak wrócę zastanowimy się nad przyszłością.
Skierowała lekkie kroki ku drzwiom. Zerknąłem na uśpionego chłopaka w łóżku.
-A...on? - wyszeptałem, zaniepokojony koniecznością przebywania z nim w jednym pokoju.
Jej rysy ściągnęły się, niemal niezauważalnie.
-Powinien spać... Gdyby się jednak obudził, nie pozwól mu wstać i przekaż, że zaraz wrócę.
Z tymi słowami znikła za drzwiami.