Jesienny wiatr 9
Dodane przez Aquarius dnia Maja 17 2014 13:26:12


Sierpień

Struny tańczyły pod jego palcami, wydając z siebie głośne, pełne narzekań dźwięki. Nie starał się grać niczego konkretnego, pozwalał myślom krążyć wolno i zahaczać się na dowolnych nutach odpowiadających jego emocjom. Niżej i niżej, dłużej i ciężej. Gitara wyła, wypluwając z siebie żal do świata, nienawiść do losu i strach przed przeznaczeniem, w które przecież nie wierzył. Płakała, niosąc z sobą tęsknotę za czymś nieokreślonym. Tęsknotę podszytą lękiem i napędzaną uczuciami, które za nic nie można było nazwać czystymi. Był zły. A gdy był zły, jego muzyka stawała się drapieżna. Niebezpieczna niczym dzikie zwierzę, starające się zapędzić ofiarę w ślepy zaułek, by tam bezlitośnie ją zabić.
Jarek zaklął pod nosem, nieco za gwałtownie kończąc kolejny riff. Sprzężenie powstałe na kablu rozniosło się po Burdelu wwiercającym się w czaszkę, wysokim piskiem. Mężczyzna odpiął pasek od gitary, odstawiając ją na stojak i podchodząc do kanapy. Gniewnym ruchem zapalił papierosa, odchylając głowę na oparcie mebla. Zaciągnął się głęboko.
Obudził się z paskudnym przeczuciem, że dzień będzie można zaliczyć do kiepskich. Nieczęsto mu się to zdarzało, ale dziś miało to swoje poparcie w faktach. Była to pierwsza próba od pamiętnej popijawy z powodu zdanej przez Kasztana matury. Wcześniejszy weekendy uciekły im z bliżej niewyjaśnionych powodów Kubka i z najnormalniejszego strachu Jarka. Targały nim sprzeczne emocje. Z jednej strony chciał zobaczyć Zygę, chciał wiedzieć, co działo się u długowłosego basisty i potrzebował informacji na temat tego, na czym obecnie stali. Po numerze, jaki po pijaku pozwolił sobie ostatnio odwalić, nie dziwił się, że mężczyzna nie odbierał jego telefonów i nie wykazywał najmniejszej chęci porozmawiania. Z drugiej jednak strony, nie był pewien czy czasem owo zachowanie nie przekreśliło ich długoletniej przyjaźni.
Wiedział z doświadczenia i ze wszystkich lat znajomości z Zygą, że praktycznie było to niemożliwe. Basista był zbyt łatwowierny, gdy już komuś zaufał. Zdecydowanie za łatwo dało się nim manipulować, znając jego podejście do życia i wyznawane zasady. Jarek był pewien, że do załagodzenia konfliktu potrzebował jedynie ładnych przeprosin i miny zbitego psa. Tak, to zdecydowanie było jedną z cech, które najbardziej lubił w Zydze.
Drgnął lekko, słysząc dźwięk otwieranych drzwi. Jego mięśnie automatycznie spięły się w oczekiwaniu na konfrontację. Spod półprzymkniętych powiek spojrzał w kierunku drzwi, w których stał jedynie samotny Kasztan.
– Hej – rzucił krótko chłopak. Zamknął za sobą drzwi i od razu skierował się w stronę jednego z wzmacniaczy. Jarek parsknął pod nosem, krzywiąc się brzydko.
– Gdzie Zyga? – zapytał w odpowiedzi. Widział dokładnie, jak Kasztan spina się po tym pytaniu i jak spogląda na niego kątem oka, wzrokiem pełnym otwartej pogardy.
– Zaraz przyjdzie – warknął w odpowiedzi młodszy gitarzysta, starając się skupić swoją uwagę tylko na podłączeniu sprzętu. Nie miał ochoty wchodzić w słowne utarczki z Jarem. Nie chciał powiedzieć też za dużo, szczególnie biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej widział go po raz ostatni. Na samą myśl o ich tamtej próbie Kasztan czuł przyśpieszającą swój bieg krew i niewytłumaczalne, ciężkie uczucie zazdrości i złości wypełniające jego ciało. – A poza tym, to raczej nie twoja sprawa. – Nie zdążył ugryźć się w język, emocje były jednak o wiele silniejsze od racjonalnego, trzeźwego myślenia.
Kasztan niemal namacalnie poczuł napięcie, jakie zawisło w pomieszczeniu. Wolno podniósł głowę, spoglądając na starszego gitarzystę. Jarek leniwie podniósł się z kanapy. Na ustach błąkał mu się paskudny, przyprawiający o ciarki uśmiech. Jego kroki były wolne i pewne mimo tego, że każdy mięsień na ciele napiął się do granic możliwości. Maturzysta mocno zmarszczył brwi, w pełnym skupieniu obserwując jak mężczyzna do niego podchodzi i staje zdecydowanie za blisko. Górował nad nim wzrostem, przez co chłopak musiał nieznacznie unieść głowę by móc spojrzeć mu w oczy.
– Wyobraź sobie – zaczął cicho Jarek, nadal nie porzucając paskudnego uśmiechu – że jednak to jest moja sprawa.
Aura, jaką promieniował mężczyzna, tłamsiła i przyprawiała o lekkie zawroty głowy. Była w niej nienawiść i złość oraz coś, co podnosiło włosy na karku i sprawiało, że temperatura w pomieszczeniu wyczuwalnie się ochładzała. Kasztan odpowiedział równie paskudnym uśmiechem, bezczelnie i wyzywająco spoglądając mu w oczy.
– Jakoś ciężko mi to sobie wyobrazić. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że to ja z nim mieszkam.
Jarek prychnął głośno. Jedna z jego dłoni uniosła się wolno i spoczęła na ramieniu chłopaka, ściskając je dość mocno. Maturzysta z całych sił walczył z chęcią strącenia jej z siebie, niczym niechcianego, natrętnego robaka.
– Wiesz, co powinieneś zrobić? – zapytał Jaro, mocniej zaciskając dłoń i szybkim ruchem popychając chłopaka na ścianę, znajdującą się zaraz za nim. Kasztan zacisnął mocno zęby, by nie wydać z siebie najmniejszego odgłosu i nie pokazać słabości. – Powinieneś się spakować i grzecznie się od niego wyprowadzić, zapominając, że w ogóle ktoś taki istniał.
– Grozisz mi? – Młody gitarzysta poczuł jak jego oddech przyśpiesza, a ciało zaczyna płonąć żarem podsycanym złością i irytacją.
– Groźby mogą być bez pokrycia. – Jarek, o ile było to możliwe, uśmiechnął się jeszcze wredniej. Nachylił się mocniej w stronę chłopaka. Kasztan chciał się cofnąć, lecz za sobą miał ścianę. – Ja po prostu stwierdzam fakt.
– A jeśli nie mam zamiaru tego robić? – Maturzysta czuł, że stąpa po kruchym lodzie, jednak brnął przed siebie, dając się kierować targającym nim emocjom.
– Jesteś śmieciem – wysyczał nisko gitarzysta. – A on zasługuje na coś lepszego niż bezwartościowy śmieć. Nie jesteś w stanie dać mu niczego, co byłoby mu potrzebne. Jesteś nikim.
Kasztan warknął głośno. Każde wypowiedziane przez Jarka słowo paliło żywym ogniem, otwierało rany, które były już prawie zasklepione. Chłopak zacisnął pięści, by na oślep nie uderzyć starszego gitarzysty.
– Gówno wiesz – odpowiedział na jego zarzuty. Był świadom, jak żałośnie musiało to zabrzmieć. Jednak wolał walczyć niż poddać się ogarniającemu go uczuciu pustki i bezradności.
– Wydaje ci się. – Spokój Jarka jeszcze bardziej go denerwował. Kasztan miał ochotę zedrzeć mu z twarzy ten paskudny uśmiech. Najlepiej przy użyciu szlifierki. – Wiem wystarczająco dużo… – Mężczyzna nachylił się jeszcze bardziej, owiewając oddechem policzek chłopaka. – I wiesz, co ci powiem? Jemu nie zależy. Jesteś mu całkiem obojętny. Przygarnął cię ze współczucia. Jak psa.
Kasztan, nie myśląc długo, wyprowadził krótki cios, trafiając prosto w brzuch starszego gitarzysty. Brak miejsca i niewygodna pozycja znacząco wpłynęły na siłę uderzenia, sprawiając, że Jarek jedynie chrapliwie się zaśmiał, rozbawiony marnym popisem maturzysty. W odpowiedzi złapał go silnie za nadgarstek i jednym, mocnym ruchem obrócił, wykręcając mu rękę na plecach i przyciskając go twarzą do ściany. Młody gitarzysta syknął, czując tępy ból w barku. Szarpnął się w narastającej złości i panice.
– Nie wyrywaj się, bo połamię ci łapę – syknął mu gitarzysta wprost do ucha.
– Pierdol się!
– Bardzo chętnie, choć to chyba nie najlepszy moment. – Jaro zaśmiał się pod nosem. Kasztan ponownie się szarpnął. Tym razem jednak został przyciśnięty do ściany całym ciałem starszego gitarzysty z o wiele większą siłą. Sapnął głośno, przymykając oczy z bólu.
– I po co walczysz? – kontynuował Jaro, z ustami znów niebezpiecznie blisko ucha chłopaka. – Przecież wiesz, że mam rację. Chyba, że to jego tak zażarcie bronisz… – Mężczyzna z zainteresowaniem obserwował jak mina Kasztana robi się jeszcze bardziej groźna i jak chłopak walczy z targającymi nim emocjami. Znów zaśmiał się pod nosem.
– Nie mów, że już zdążył ci się wypiąć… – Tym razem Jaro musiał użyć niemal całej swojej siły, by przytrzymać maturzystę w miejscu. – A jednak.
– Spierdalaj, kurwa – warknął chłopak, czując jak na jego policzki wypełza wściekły rumieniec, powstały zarówno z zażenowania jak i złości. Chciał bardziej panować nad sobą, marzył, by w tym momencie móc trzymać emocje na uwięzi, tak jak potrafił to Zyga. Jednak słysząc sposób, w jaki Jarek mówił o basiście, nie był w stanie tego dokonać.
– Cały Zyga. Mocno prosił, byś go przeleciał? – Głos Jarka przeszedł do szeptu. Słowa cięły niczym noże. Kasztan czuł, że z gniewu i frustracji zaczyna się trząść. – Pewnie jęczał pod tobą, niczym rasowa suka. Błagał, byś jebał go mocniej, prawda?
Kasztan mocno zacisnął powieki, czując jak oczy zaczynają go piec. Wypełniająca go złość z każdą chwila zmieniała się w rezygnację, zabarwioną znajomym uczuciem bezradności. Jęknął cicho, żałośnie.
– Nie jesteś nikim specjalnym – podsumował gitarzysta. – Zyga po prostu zatęsknił za chujem w dupie, a ty byłeś pod ręką.
Chłopak ponownie sapnął, gdy Jarek uwolnił jego dłoń i puścił go wolno, odsuwając się o kilka kroków. Już się nie uśmiechał. Na jego twarzy widniał jedynie brzydki grymas obrzydzenia i wstrętu. Przez chwilę patrzyli na siebie w ciszy, której żaden nie chciał przerywać. Nie mieli sobie nic więcej do powiedzenia. I każdy był świadom, kto w tym starciu został przegraną stroną.
Jak na komendę odwrócili się w stronę drzwi, słysząc nasilające się za nimi głosy. Po chwili prób Burdelu przekroczył rozgadany Kubek i Zyga w milczeniu potakujący głową.
– Siemka! – rzucił radośnie perkusista, aż promieniując radością. Nie często widziało się go w takim stanie. – Mam dla was zajebistego newsa.
Kasztan i Jaro odburknęli pod nosem ciche przywitania. Starszy gitarzysta wolnym krokiem wrócił do kanapy i ponownie się na niej ułożył. Przez następne pół godziny cała trójka w milczeniu słuchała wieści, jakie przyniósł ze sobą Kuba. Kasztan starał się skupiać na słowach perkusisty, odrzucając od siebie myśli krążące wokół wypowiedzianych przez gitarzystę słów. Udawał także, że nie widzi, jak Jarek obdarzał Zygę spojrzeniem zbitego, samotnego psa. Ale bardziej nie chciał oglądać, jak Zyga pod wpływem tego spojrzenia wolno przeczesuje swoje długie włosy, bijąc się z myślami. Widocznie te, mówiące o pojednaniu z przyjacielem z dzieciństwa wygrywały. Maturzysta zacisnął pięści. Tak, zdecydowanie nie chciał tego oglądać.

• * *

Nie potrafił się skupić. Kawa miała zdecydowanie zbyt gorzki smak. Na porannej zmianie skończył się cukier i nikt nie kwapił się, by na ochotnika kupić nową paczkę. Słowa siedzącej przed nim pani naczelnik zlewały się z szumem aut za oknem, notorycznym cykaniem starego zegara wiszącego na ścianie oraz z wściekłym wyciem wentylatora, który teoretycznie miał ochładzać duszne pomieszczenie ale szło mu nieszczególnie. Jego zmiana kończyła się za pół godziny.
– Pawle, czy ty mnie w ogóle słuchasz? – Kobieta spojrzała na niego karcąco znad kubka pełnego zielonej herbaty. Zyga ocknął się z zamyślenia, spoglądając na nią przepraszająco.
– Przepraszam, pani Moniko. Ciężko mi się dzisiaj skupić.
Pani naczelnik Poczty Polskiej we Wrocławiu uśmiechnęła się konspiracyjnie.
– To do ciebie niepodobne, takie rozkojarzenie. Czyżby kłopoty sercowe? Jak dla mnie tak to wygląda.
Monika Gąszcz była jego przełożoną od paru dobrych lat. Gdy dopiero zaczynał pracę na poczcie, dorywczo i w ramach znalezienia dodatkowych funduszy na opłacanie studiów, był główną szefową placówki numer pięćdziesiąt dwa. Zawsze starała się dobierać do zespołu rzetelnych i pracowitych ludzi, przez co wyższe władze nie raz nagradzały ją pochwałami za sprawne działanie i wyniki wyższe niż przyjęte w standardzie. Prawie dwa lata temu zaproponowali jej awans na naczelnika. Zyga był pierwszym, który się od tym dowiedział. Jednocześnie, bez cienia wahania, kobieta wyznaczyła właśnie jego do przejęcia jej wcześniejszych obowiązków. Nie był w stanie odmówić, mimo tego, że był świadomy jak wysoko podniosła poprzeczkę. Monika Gąszcz miała opinię osoby rządzącej twardą ręką. Tylko ludzie bezpośrednio z nią pracujący wiedzieli, jak bardzo kobieta lubiła plotkować i jak mocno swoim charakterem przypominała matkę kwokę, starającą się wszystkich ochronić swoimi skrzydłami. Możliwe, że wynikało to z jej samotności. W końcu dzieliła dość duże mieszkanie w jednej z wrocławskich kamienic jedynie z dwoma perskimi kotami, które były dla niej całym światem. Nigdy nie wyszła za mąż ani nie dorobiła się dzieci. Obecnie miała pięćdziesiąt jeden lat i nic nie zapowiadało, by jej styl życia miał się w jakikolwiek sposób zmienić.
– Pani Moniko, nie jest to nic, czym można by było się martwić. – Zyga starał się by jego głos brzmiał miło ale jednocześnie stanowczo. Nie zwykł to przynoszenia swoich prywatnych spraw do pracy. Nie było to w jego stylu, choć sam nie raz robił za chętne ucho, gdy któryś z jego pracowników miał zły dzień lub jakiś ciężki do rozwiązania problem.
– Oj, Paweł, Paweł. – Monika westchnęła ciężko. – Jak zawsze skryty i tajemniczy. A ja tam swoje wiem. Tydzień temu Zbyszek mówi mi, że przy odbiorze uśmiechnąłeś się do niego i życzyłeś mu miłego dnia. – Ciemne oczy kobiety zabłysnęły chytrze. Zyga czuł jak jego policzki robią się cieplejsze pod wpływem rumieńca.
Zbyszek był jednym z najstarszych listonoszy, regularnie odbierającym od nich wszystkie polecone przesyłki. Jakby tego było mało, był także sąsiadem Moniki, mieszkającym dokładnie w klatce obok. Znali się tak z pracy jak i w życiu prywatnym. Zbyszek był niezrównanym źródłem informacji na temat wszystkich pracowników Poczty Polskiej we Wrocławiu. Nic dziwnego, że znalazł z panią naczelnik wspólny język.
Poza tym to był fakt. Wcześniejszy tydzień należał do jednych z najprzyjemniejszych jakie basista przeżył od długiego czasu. Mimo tego, że ciężko było mu to przyznać, seks stanowił idealne źródło rozładowania stresu i napięcia – nawet tak niezręczny i pełen niedopowiedzeń jaki był pomiędzy nim a Kasztanem. Chłopak też chodził wyraźnie mniej spięty, częściej się uśmiechał i sięgał po gitarę, cicho ćwicząc nowe riffy. Zyga nigdy by nie pomyślał, że spędzenie wspólnie jednej nocy potrafi tak dobrze wpłynąć na domową atmosferę.
Było dobrze. Do próby.
Zyga nie miał pojęcia, co się stało, ale podejrzewał, że dużo wspólnego miał z tym Jaro. Kasztan przez większość próby był dziwnie nieobecny. Mylił chwyty, gubił się w melodii i skali. Kubek patrzył na niego wzrokiem pełnym niezrozumienia i lekkiej irytacji. Młody gitarzysta jedynie odburkiwał coś pod nosem i starał się jak najbardziej wtopić w tło. Reszta tygodnia wyglądała dokładnie tak samo. Chłopak ani razu nie wyszedł z inicjatywą powtórzenia ich wcześniejszej łóżkowej przygody, a dodatkowo stronił od dotyku i towarzystwa Zygi. Coś było zdecydowanie nie w porządku. Basista chłonął panujący w domu klimat niczym gąbka, przez co także chodził zmarkotniały i cichy. Znów brał wszystkie możliwe nadgodziny, nie śpiesząc się z powrotem do mieszkania.
– Nocka ładnie dała radę. Wszystko było zrobione na czas. Niczego nie musiałem poprawiać. Oczywiście, że miałem dobry humor. – odpowiedział szybko Zyga. Pociągnął solidny łyk kawy. Miał nadzieję, że kubek zakryje jego zarumienioną twarz.
– Bujać to my, ale nie nas. – Kobieta uśmiechnęła się szeroko, odgarniając z czoła kosmyki farbowanych na rudo, kręconych włosów. – W tej placówce są tylko wybrani przez ciebie ludzie. Oni nigdy niczego nie robią źle. Nie próbuj mi mówić, że są dni, gdy coś musisz po nich poprawiać.
Zyga, milczał z rosnącą paniką szukając kolejnej, bardziej wiarygodnej wymówki. Monika Gąszcz musiała zauważyć jego malujący się jak na dłoni dyskomfort, bo westchnęła cicho, po czym dopiła końcówkę swojej herbaty.
– Nie rób takiej miny – poprosiła, wstając z miejsca. Wolno podeszła do zlewu by umyć pusty już kubek. – Już cię nie męczę.
– Nie męczy pani, pani Moniko. Po prostu nie mam niczego ciekawego do powiedzenia w tym temacie. – Chciał by zabrzmiało to jak najgrzeczniej.
– Nie wszystkich stać na taką skromność, Pawle. Wierz mi na słowo. – Kobieta starannie wytarła dłonie w niewielką ściereczkę zawieszoną przy zlewie. – Ale przechodząc do innej sprawy. Będę miała do ciebie małą prośbę.
Zyga spojrzał na nią z czujnością i zaciekawieniem. Bardzo rzadko zdarzało się by pani Monika miała do kogokolwiek jakąś prośbę.
– We wrześniu odchodzi Sylwia – stwierdziła głosem nie pozbawionym emocji. Wyraźnie słychać w nim było żal. – Kojarzysz Sylwię, prawda? Pracowała w moim oddziale, na głównej poczcie.
Basista pokiwał twierdząco głową. Pamiętał ją. Dziewczyna była młodsza od niego, ale nie brakowało jej zapału i talentu do nadzwyczaj sprawnej organizacji wszelakich spraw, jakie były jej powierzane. Istny skarb. Lubił takich ludzi. Nie pogniewałby się, gdyby Sylwia przeszła do niego, ale miał wrażenie, że nie chodziło o przeniesienie.
– Odkąd przejąłeś rolę szefa oddziału, ludzie wybierani przez ciebie do kardy zawsze okazywali się strzałem w dziesiątkę. Nie mam zielonego pojęcia, jak to robisz. – Monika zaśmiała się pod nosem, delikatnie klepiąc go po ramieniu. – Nawet ja nieraz się myliłam przyjmując nowych ludzi, a ty od razu jesteś w stanie powiedzieć, jakim pracownikiem będzie aplikant. Czysta magia.
Zyga znów poczuł, że się czerwieni. Dawno już nie usłyszał tyle pochwał na swój temat, zamkniętych w jednej wypowiedzi.
– W każdym razie, chciałabym byś znalazł mi kogoś na miejsce Sylwii. Kogoś, kto będzie się nadawał i z kogo będę miała pożytek. Nie musisz się śpieszyć, jeszcze i tak ponad miesiąc.
Mężczyzna wolno pokiwał głową. O dziwo na myśl przyszła mu od razu jedna osoba. I choć na pierwszy rzut oka mogła się ona totalnie do tego nie nadawać, Zyga wierzył, że jest w stanie podjąć to wyzwanie. W końcu nie była głupia. Była jedynie mocno zagubiona.

* * *

Mocno zaciągnął się papierosowym dymem, po czym zapił jego gorzki smak łykiem jeszcze bardziej gorzkiego piwa. Ostatnimi czasy nie mógł się pozbyć przekonania, że całe jego życie miało właśnie taki smak : ciężki, nieprzyjemnie osiadający na języku i nie dający się zastąpić niczym innym. Odwrócił głowę, kątem oka spoglądając na Zygę, który siedział na łóżku, obejmując bas. Raz za razem wydobywał z niego kilka dźwięków, by po chwili zapisać coś w rozłożonym przed sobą zeszycie. Jego twarz była pełna skupienia. Długie, rozpuszczone włosy opadały mu na twarz przy każdym pochyleniu, jednak on nie zwracał na nie uwagi.
Kasztan westchnął cicho. Odwrócił wzrok, znów wlepiając go w Most Grunwaldzki i wolno przejeżdżające po nim tramwaje. Ostatni tydzień był istną męczarnią. I też miał gorzki smak. Po jego rozmowie z Jarkiem dużo się zmieniło. Choć nie chciał brać sobie do serca jego słów, całkiem samoistnie zasiały one ziarna niepewności w jego myślach. Z każdym dniem kiełkowały, wypuszczając pędy zwątpienia, które oplatały go coraz ciaśniej i mocniej. Wiedział, że gitarzysta miał rację. Mówił całkowitą prawdę, która potrafiła boleśnie ranić, a zadane przez nią rany goiły się długo i ciężko.
W porównaniu do poprzedniego tygodnia ich obecne relacje popadły w widoczny regres. Ciężko było powiedzieć, że unikanie siebie wzajemnie w jakikolwiek sposób im wychodziło, biorąc pod uwagę ich wspólne mieszkanie, ale jednak tak właśnie zaczęło to działać. O wiele mniej rozmawiali. Nadal spali w jednym łóżku, ale każdy z nich uważał, by skóra przypadkiem nie dotknęła skóry. Dystans wisiał w powietrzu, zagęszczając je i sprawiając, że coraz trudniej się nim oddychało. Atmosfera niezręczności i niewypowiedzianego żalu dusiła, lecz żaden z nich nie próbował jej rozgonić. Milczeli uparcie, wierząc, że może wszystko z czasem powróci do poprzedniego stanu. Wiara ta była krucha i niepewna.
Zgasił papierosa w nowej, obecnie niemal pustej, butelce. Odwrócił się na pięcie, mało nie przydeptując Saszy, która z cichym miauknięciem uciekła w stronę Zygi. Wolnym, pełnym zamyślenia krokiem wrócił do fotela, na którym ciężko usiadł. Nudził się. Nie miał ochoty robić niczego, a jednocześnie czuł palącą potrzebę zajęcia się czymś. Znów zapatrzył się na basistę, który starannie notował coś w zeszycie.
- To nuty? – Kasztan wychylił się lekko zaglądając do jego notatek. Faktycznie, na kartkach widniały rozrysowane równo pięciolinie, zapełnione drobnymi znakami nut i innymi dziwnymi szlaczkami, których chłopak nie znał. Zyga uniósł lekko głowę i spojrzał na niego z niekrytym zaskoczeniem.
- Tak – odpowiedział, uśmiechając się lekko pod nosem. Po raz pierwszy od kilku dni Kasztan wykazał jakiekolwiek zainteresowanie czymś, co robił. – Chodź, nauczę cię jak chcesz.
Przez chwilę młody gitarzysta wahał się wyczuwalnie. Widoczna w jego oczach iskra zainteresowania szybko zgasła.
- Nie, dzięki – odpowiedział powoli. – To i tak bez sensu.
Zyga wykrzywił usta w brzydkim grymasie.
- Bez sensu? – powtórzył po nim z niekrytym rozdrażnieniem. – Znów ci się załącza ten tryb?
- Jaki tryb?
- Twierdzenia, że wszystko jest bez sensu. – Zyga spojrzał na niego twardo. Chłopak nie odwzajemnił jego spojrzenia, patrząc samemu gdzieś za okno. – Coś cię ostatnio ugryzło w tyłek?
- Nic mnie nie ugryzło. A wszystko jest bez sensu.
- Widzę, że dziś twoja kolej bawienia się w filozofa. – Mężczyzna nie chciał by zabrzmiało to aż tak szorstko, ale mimo najszczerszych chęci nie potrafił opanować ogarniającego go zdenerwowania.
- Nie bawię się w filozofa. Po prostu stwierdzam fakt. – Kasztan był zdecydowanie zbyt spokojny. Mówił bez emocji, tak jakby rozmowa w ogóle go nie interesowała. Zyga miał ochotę go sprowokować. Chciał wykrzesać z niego jakąkolwiek głębszą reakcję, nawet jeśli w praktyce miałoby się to skończyć kłótnią. Irytowało go takie zachowanie. Wiedział, że chłopak podchodził do większości spraw bardzo emocjonalnie, choć nie zawsze to pokazywał.
- Jeśli chcesz, żeby miało sens, to coś z tym zrób. – Zyga wiedział, że stąpa po cienkim lodzie. Gdzieś na obrzeżach świadomości słyszał lekkie trzaski świadczące o jego kruchości. – Na przykład idź na studia…
- Ale się kurwa przyczepiłeś tych jebanych studiów. – Tym razem głos chłopaka uniósł się lekko. – Nie idę na studia. Za głupi jestem. Kiedy w końcu to zrozumiesz?
- Gówno prawda – odwarknął Zyga, odkładając jednocześnie bas. Przez chwilę przez myśl przeszło mu, że gdyby walnął nim Kasztana w łeb to może wszystkie zepsute trybiki wróciłyby na swoje miejsce. Szybko odrzucił jednak taki pomysł. – Dobrze wiesz, tak samo jak ja to wiem, że to tylko wymówka…
- Fajki się skończyły – wszedł mu w słowo, całkowicie ignorując wcześniej wypowiedziane stwierdzenie. – Idę do sklepu.
Zyga parsknął pod nosem z niedowierzaniem kręcąc głową. Czasem miał wrażenie, że Kasztan był jego dzieckiem, a nie przyjacielem i kochankiem.
- Wiesz, gdzie leży kasa – stwierdził cicho, sięgając po zapisany nutami zeszyt.
Chłopak mruknął coś niewyraźnie pod nosem. Wstał z fotela i bez słowa więcej skierował się do kuchni, po czym cicho wyszedł z mieszkania.
Basista odprowadził go wzrokiem. Gdy tylko usłyszał dźwięk zamykanych drzwi, zamachnął się i rzucił zeszytem w ścianę. Sasza syknęła głośno, czmychając w kąt pokoju. Z ukrycia spojrzała na swojego pana z wyrzutem. Zyga jednak tego nie widział.
Twarz ukrytą miał w dłoniach.
Na chodniku zaczęły pojawiać się pierwsze, niewielkie kupki zwiędłych liści. W lekkim wietrze krył się chłód będący zapowiedzią nadchodzącej jesieni. Kasztan wsunął dłonie głębiej w kieszenie spodni, zgarbił się lekko. Lato mogłoby się nigdy nie skończyć.
Za każdym razem gdy Zyga przechodził w mentorski tryb, przypominając mu o studiach i o sensie życia, czuł rosnącą irytację. Miał ochotę w takich momentach zatkać mu usta w bardzo niewyszukany ale jednocześnie przyjemny sposób. Mimowolnie uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie ich stosunku. Najchętniej w ogóle nie rozmawiałby teraz z basistą a wszelkie słowne interakcje zamienił na wspólne tarzanie się w pościeli. Takie rozwiązywanie problemów jawiło się jako bardzo kusząca opcja. Dodatkowo byłoby to dobrym rozproszeniem. W tym momencie nie chciał myśleć – chciał tylko czuć.
Zaklął pod nosem widząc kolejkę do kasy jaka uformowała się w pobliskiej Biedronce. Nie chciało mu się iść po papierosy do położonego dalej kiosku. Wzdychając przekroczył bramkę na wejściu do marketu i zagłębił się w labirynt regałów i uliczek. Miał ochotę na jabłko. Najlepiej twarde i słodkie. Tak by mogło ono przełamać gorzki smak zalegający wciąż w jego ustach.
Wysepka z warzywami i owocami usytuowana była niemal na środku sklepu. Drogę do niej znał już na pamięć, tak samo jak i rozkład innych alejek. W końcu od kilku lat był tutaj częstym gościem. Pamiętał jeszcze czasy podstawówki, w których wraz z mamą chodził tutaj na zakupy by w nagrodę zawsze dostać loda lub batona. Wspomnienia te były rozmazane, wydawały się niemal nierealne. Niczym z jakiegoś dawno wyśnionego snu. Odrzucił je od siebie skupiając się na wyborze najapetyczniej wglądającego jabłka.
Coś znajomego przyciągnęło jego uwagę. Może był to materiał kurtki a może charakterystyczny różany zapach tanich perfum. W każdym razie uniósł głowę spojrzeniem prześlizgując się po stojących obok ludziach.
Jadwiga Kasztaniuk stała obok skrzynki z ziemniakami, wolnymi ruchami wybierając te najlepiej wyglądające. Wyglądała starzej niż chłopak pamiętał. Zdawało mu się, że twarz matki od ich ostatniego spotkania pomarszczyła się znaczenie a włosy jeszcze mocniej posiwiały, tracąc swój dawny blask. Jego uwadze nie uszedł także pobladły już siniak jaki zielenią i żółcią malował się na policzku kobiety. Na jego widok poczuł zalewającą go falę złości i żalu.
Fala ta jednak rozpierzchła się na skałach narastającej paniki, która pojawiła się w chwili gdy jego matką uniosła głowę i ich spojrzenia się spotkały.
Zawsze zdawało mu się, że określenie „zwalniający czas” było mocno naciągane i pojawiało się jedynie w filmach i nudnych romansidłach. Nie mógł się bardziej mylić. Czas naprawdę zwolnił na chwilę. W owej chwili przez jego głowę przepłynęło jednocześnie tysiąc myśli. Każda starała się wyprzedzić kolejną i wysunąć się na prowadzenie w tej szaleńczej pogoni. W rezultacie żadna nie była jasna i wyraźna. Wszystkie zlały się w jednostajny szum zostawiając go bezbronnego i niezdolnego do reakcji.
Mógł jedynie stać w miejscu i oczekiwać cierpliwie na dalszy bieg wydarzeń.
- Paweł… – Widział jak usta jego matki cicho wyszeptały jego imię. Było w tym szepcie niedowierzanie, żal i obawa. Jego ciało zareagowało same. Nawet nie starał się powstrzymać lekkiego uśmiechu jaki pojawił się na jego twarzy. Nie do końca również widział w jaki sposób pokonał dzielący ich dystans.
- Cześć, mamo. – Nie poznał swojego głosu. Brzmiał on obco w jego uszach. Łamał się na sylabach, był miękki niczym nasączony wodą chleb.
Jadwiga odpowiedziała również lekkim uśmiechem. Nie miał on jednak w sobie ani krzty radości. Był wypełniony smutkiem. Kasztan znów poczuł na języku, dławiący go, gorzki smak.
- Ściąłeś włosy. – Jej dłoń zawahała się. Nie umknęło mu to. Chciała go dotknąć, jednak coś sprawiło, że tego nie zrobiła. Chłopak twierdząco pokiwał głową, gładząc się po krótko przyciętych włosach.
- Tak jest wygodniej – odpowiedział cicho, zgodnie z prawdą. Cisza jaka nastała po tym stwierdzeniu z każdą sekundą stawała się coraz bardziej męcząca. Stali przed sobą pełni myśli, których nie potrafili ubrać w słowa. Myśli ciężkich i ostrych – takich, które osiadają na dnie serca ciążąc i raniąc jego delikatne ściany. Kasztan westchnął głośno.
- Mamo…
- Nie wracaj do domu. – Jadwiga nie patrzyła na syna. Wzrok miała utkwiony w skrzynce z ziemniakami. – Dobrze wyglądasz. Widać, że bycie… tam, służy ci – ciągnęła nadal. Kasztan słuchał ze zmarszczonymi brwiami, nie do końca rozumiejąc. Coś nie pasowało mu w tym wyznaniu, nie wiedział jednak co. Niemal fizycznie czuł, że za tym stwierdzeniem czai się coś więcej. Jednak mimo pełnego skupienia nie potrafił tego uchwycić. Wymykało mu się to niczym żywa, walcząca o powrót do wody, ryba. – Zostań tam. Tak będzie lepiej dla ciebie.
Niewypowiedziane „tak będzie lepiej dla nas” usłyszał bardzo wyraźnie w swoich myślach. Oczywiście. Czego innego mógł się spodziewać? W końcu to właściwie przez niego ojciec najczęściej dostawał kurwicy. Jasne, na matce też potrafił się wyżyć, ale zdarzało się to o wiele rzadziej. Przeważnie to właśnie Kasztan zbierał najcięższe baty w związku ze swoją nieplanową egzystencją.
Chłopak uśmiechnął się pod nosem. Gorzki smak wrócił. Był pewien, że tym razem nic nie będzie w stanie go zastąpić.
- Rozumiem – odpowiedział powoli, pokiwał automatycznie głową. Czuł się źle. Miał wrażenie, że znalazł się pod wielkim kloszem. Tak jak czasem pająki łapie się w szklankę. Widział to kiedyś w jakimś filmie. Wiedział mniej więcej jak może się czuć robak w takiej sytuacji. Był zdolny do odczuwania jedynie narastającej niemocy, która z każdą chwilą utrudniała mu oddychanie. – Rozumiem – powtórzył jeszcze raz chwytając się tej jednej myśli, która najwyraźniej rysowała się w jego głowie.
Nie potrzebowali go. Nigdy, od momentu kiedy przyszedł na świat, nie dane mu było poczuć tego, że jest komuś potrzebny. Może właśnie przez to czuł się tak zepsuty? Może to determinowało jego obecny psychiczny stan, który uniemożliwiał skonstruowanie trwałej i silnej emocjonalnej więzi z drugim człowiekiem?
- Mam nadzieję, że jakoś ułożysz sobie życie. – Z zamyślenia wyrwał go cichy głos Jadwigi. Nie odważył się na nią spojrzeć. Wiedział, że było to ostateczne pożegnanie.
- Dziękuję – wyszeptał. Starając się powstrzymać drżenie dłoni, sięgnął po jabłko. Duże i wyrośnięte; na pierwszy rzut oka wyglądało soczyście i słodko. Nie był w stanie odpowiedzieć jej tym samym. Czuł w sobie jedynie pustkę. Stojąca obok niego kobieta wydała mu się całkowicie obca. – Muszę już iść.
Nie czekał na odpowiedź. Nie odwrócił się. Na pozór pewnym krokiem ruszył w stronę kas.