Ynez de la Vega 3
Dodane przez Aquarius dnia Maja 10 2014 10:11:15


Dalej no, dalej, Justine, wracaj do kurwy nędzy...
Siedział w ich wspólnym pokoiku, w mieszkaniu, które dziewczyna wynajmowała z dwójką innych znajomych. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Co powinien teraz zrobić. Czekał na Justine, przekonany, że ona tą wiedzę posiadać będzie. Ona zawsze umiała doradzić i robiła to zwykle bardzo trafnie. Teraz też wolał, by to ona zdecydowała. Sam bał się podejmować jakiejkolwiek decyzji.
Baba, nie chłop, usłyszał w głowie głos swojej matki. Tak, mamo, masz zupełną rację. Każdy chłop by wiedział, ale ja jestem tylko babą z fiutem i nie mam zielonego pojęcia. Tak mnie, kurwa, mamo wychowałaś.
Nie chodziło nawet o to, że ma pretensje do swojej matki o brak zainteresowania i akceptowania jego życia. Po prostu był zdenerowany. Musiał wylać z siebie nagromadzony żal.
Justine wróciła z siłowni porządnie zmachana. Nic dziwnego, że nie mógł się do niej dodzwonić. Dziewczyna włączała sobie zwykle tryb samolotowy na telefonie i słuchała zawzięcie muzyki, mając cały świat w poważaniu. Treningi były dla niej świętością. Teraz popatrzyła na niego jak na idiotę, kiedy przybiegł do niej i zaczął nieskładnie opowiadać już w korytarzu co się stało i opowiadać o wszystkich swoich wątpliwościach.
- Jezu, Przemek, daj mi oddychać! Weź no się przesuń, idź no usiądź i pogadamy, a nie skaczesz w kółko jak gigantyczny, pieprzony ratlerek.

***


- Powiedz po kolei, co on ci tam napisał? - rozkazała, popijając zmrożonego Sprite z butelki. Przemek nie potrafił usiedzieć spokojnie, cały czas majstrował coś przy dłoniach, drobił nogami, mierzwił włosy.
- No, że wiesz, żebym przyleciał do niego, że odbierze mnie z lotniska, żebym wziął ze sobą te... kąpielówki.
Justine parsknęła śmiechem.
- To na co ty jeszcze, kuźwa, czekasz? Przecież lot już za trzy godziny, a ty siedzisz tu na dupie i dzwonisz do mnie bo pięćset, kuźwa, razy!
- Nosz kurwa, bo nie wiem, czy powinienem tam lecieć. Czy wiesz, czy to jest mądre. Myślałem, że ty mi powiesz, ty zawsze jakoś lepiej wiesz...
- Przemek, cholera, przecież jesteś dorosłym facetem. Może nie dojrzałym, ale kurka, dorosłym. To jak, chcesz lecieć do niego, czy nie?
- Nie wiem... Serio, cholera nie wiem...
- Kogo ty oszukujesz, co? Przecież widzę, że ogień ci się pod dupą pali jak o tym gadasz. Dalej, spierdalaj się pakować. Albo nie, nie! Ty idź się wykąp. Ja cię spakuję. Na co się jeszcze, kurwa, gapisz?

***


Justine spakowała go do własnej, sprawdzonej już podczas lotów walizki – małej, eleganckiej i metalowej. Najlepsze Levisy kupione na wyprzedaży, z których jak mówiła, dałoby się uszyć namiot. Kilka lepszych t-shirtów, kardigan Tommyego Hilfigera, który dała mu na święta. Własne, uniseksualne okulary przeciwsłoneczne Karla Lagerfelda, własny skórzany, męski portfel, nawet swój brelok na klucze, o ile bardziej elegancki niż sprany, parchaty piesek-maskotka, jakiego nosił Przemek.
Wyszedł z łazienki, ociekając wodą i wyglądając na tyle żałośnie, że nie wiedziała czy ma śmiać się, czy płakać. Do Mediolanu, kurwa, jedzie. Wystraszony jak indyk przed świętami. O jezusmaria.
Gdyby nie Justine, zapomniałby pewnie założyć majtek i wyszedłby z domu w jednym bucie. Szczęśliwie dziewczyna zapakowała go od A do Z, wybrała dla niego ubrania, pomogła zrobić z włosami coś, by nie wyglądały jak zmoczona, wypłoszona kwoka. W drodze na lotnisko kupiła mu jeszcze wodę toaletową, najnowszą książkę Umberto Ecco i rozmówki polsko-włoskie. Przemek nie odzywał się wiele, dawał kierować sobą zupełnie ulegle, będąc trochę w szoku, a trochę jakby przerażony.
- Dzwoń do mnie o każdej porze, słyszysz? Jakby coś się działo, to ci pomogę. Kuźwa, Przemek, jesteś dorosły, dasz sobie radę. Przecież na randkę lecisz, a nie kurka, na ścięcie. No, uszy do góry! Jakby mnie ktoś na taką randkę zaprosił, to nie miałabym takiej ponurej miny.
Potem, kiedy siedział już w samolocie, gapił się przez okienko na chmury różowiejące w późnym, letnim zachodzie słońca, uświadomił sobie, że nawet jej nie podziękował. Nie powiedział ani słówka, bo był zbyt przerażony, zbyt oszołomiony tak nagłym zwrotem akcji. Teraz Justine została hen, daleko, a on wyruszał na spotkanie nieznanemu. Nawet jeśli chciałby poczuć podekscytowanie, zwyczajnie nie potrafił. Wszystko działo się zbyt nagle i budziło w nim zbyt wiele lęku.
Na miejscu odebrał swoją walizkę i raptem stanął w hali odpraw, z bagażem w ręku, pośród tłumu nieznanych sobie osób, kompletnie nie wiedząc, co ma dalej robić. Zewsząd słyszał włoską mowę, widział ludzi witających się ze sobą wylewnie, słyszał radosne śmiechy, ale po Roberto nie było ani śladu. Nie minął kwadrans, a on nabrał przekonania, że przylot tutaj był bardzo złym pomysłem.
Zobaczył go niespodziewanie przy bufecie, z maleńkim kubkiem kawy w dłoni. Wyglądał znakomicie, wyglądał jak spełnienie erotycznego, wilgotnego snu, wyglądał tak, że Przemka na chwilę zatkało. Potem zobaczył obok niego śliczną, długowłosą brunetkę w zaawansowanej ciąży, i omal nie wypuścił z dłoni trzymanej książki.
A więc to tak. Więc to o to chodziło. Jaki ty jesteś, kurwa, głupi.
Nie zdążył się zastanowić, kiedy Roberto spostrzegł go również, uśmiechnął się szeroko, pomachał do niego na powitanie. Spotkali się w połowie drogi. Brunetka trzymała mężczyznę pod rękę i przyglądała się Przemkowi ciekawsko.
Uścisnął go, trochę za mocno, Przemek dał poznać po sobie zaskoczenie. Trzymane w garści książki krępowały jego ruchy dodatkowo.
- Chciałem przedstawić ci moją siostrę, Marię – powiedział mężczyzna, patrząc na niego rozpromienionym, pogodnym wzrokiem. Przemek jeszcze nigdy chyba nie czuł się tak głupio, jak wtedy. - Uparła się, żeby przywitać ze mną mojego... specjalnego gościa.
- Buona sera – przywitała się, wyciągając do niego szczuplutką, śniadą rękę. Z bliska widać było, że jej uroda nie jest tak wysokiej próby, jak to sobie wyobrażał w pierwszej chwili. Może chodziło też o to, że przestał widzieć w niej... rywalkę. Dziewczyna była jednakże bardzo młoda i wyraźnie rozbawiona. Powiedziała coś jeszcze do brata, czego Przemek już w żaden sposób nie mógł zrozumieć.
- Marii mówi, że jesteś bardzo dużym chłopcem – zaśmiał się Roberto, ujmując go za łokieć i prowadząc w stronę wyjścia. - Chodźmy do samochodu. Kolacja na nas czeka.
Dom, do którego zajechali, był kolejnym zaskoczeniem. Mimo wszystko nie spodziewał się tak sielskiej, rodzinnej atmosfery, jaką zastał, gdy zjawili się w podmiejskim domu Roberto. Nie spodziewał się, że mężczyzna powiedzie go alejką wśród cyprysów prosto w trzewia tego domostwa, gdzie matka Roberto przywita go niemal ze łzami w oczach, wszystkie trzy siostry wychwalać będą jego wzrost (na Boga!) i jasne włosy, stada dzieci i ogromnych kotów kręcić będą się nieustannie pod nogami, a ojcowie, bracia i synowie (kto by się połapał) będą poklepywać go nieustannie i zapraszać do wspólnego picia. Żałował silnie, że nie może się napić. Może wtedy rozwiązałby mu się język, a tak zostawały jedynie trochę sztuczne, trochę wystraszone uśmiechy i liczenie na to, że Roberto nie zostawi go samemu sobie.
Idź się odświeżyć, powiedział mężczyzna, popychając go w stronę schodów wiodących na górę. Przemek zaprzeczył, jakoby wcale odświeżenia nie potrzebował, ale Roberto zmierzył go naglącym spojrzeniem, nie zostawiając mu wyboru. Jak się okazało, odświeżenie się po podróży obejmowało również pospieszne, namiętne fellatio i kilka gorących wyznań na temat tego, jak bardzo nie może doczekać się jego słodkiego tyłka.
Słodki tyłek, Justine, wyobraź sobie, że tak do mnie powiedział.
Kiedyś może nie zrobiłoby to na nim takiego wrażenia. Kiedyś uznałby, że to zwykłe, pospolite gadanie napalonego samca, który chce go przelecieć. Teraz te proste słowa brzmiały prawie jak wyznanie miłości.
Kolacja w rodzinnym gronie ciągnęła się w nieskończoność. Stół był niewyobrażalnie długi jak na Przemkowe pojęcie o stołach, ustawiony na brukowanym placu na podwórzu, w otocznieu cytusów rosnących w donicach i miło pachnących pochodni, które odstraszały komary. Roberto podszczypywał go mało dyskretnie pod obrusem i podsuwał co smaczniejsze kąski z półmisków, ciągle ktoś zaczepiał go i zagadywał, i choćby nie chciał, musiał brać udział w tej łatanej, polsko-angielskiej konwersacji. Cieszył się, że przynajmniej Roberto może robić za dobrego tłumacza.
Było już sporo po północy, a biesiada wydawała się nie zmierzać ku końcowi. Przemek miał wręcz wrażenie, że domownicy dopiero się rozkręcają, a kolejne i kolejne wina podnoszą jedynie temperaturę tej gorącej nocy w Lombardii. Dzieci przysypiały jak kocięta w wiklinowych fotelach, matka Roberto na przemian zdawała się śmiać i płakać ze wzruszenia, koty bez ustanku ocierały się o nogi gości w proszącym geście.
Gdzieś między całą tą kakofonią dźwięków usłyszał śpiewanie ptaka. Roberto objął go w pasie, nachylił się do jego ucha. Miał gorący oddech, głos ochrypnięty od śmiechu i wina. Przemek poczuł na szyi jego zarost.
- Chodź do ogrodu... Mamy na tyłach taką... sadzawkę. Moglibyśmy chwilę popływać.
Nie sposób było odmówić tej sierpniowej, rozgwieżdżonej nocy, księżycowi wiszącemu tak nisko, że zdawać by się mogło, że wystarczy wyciągnąć rękę i zedrzeć go z nieba jak plasterek soczystej cytryny. Wszystko tu było w jakiś sposób cytrusowe i takie... naturalne. Śliska od wody skóra Roberto, jego pewne, mocne dłonie, śpiew nocnego ptaka gdzieś na skraju świadomości, omszone kamienie, na których trudno było mu znaleźć oparcie. Sadzawka okazała się tak naprawdę solidnych rozmiarów stawem, obsadzonym gęsto wodną roślinnością, z dnem wyłożonym kamieniami i czystą wodą, o którą dbano najwyraźniej regularnie.
Przemek miał przeczucie, że po ich kąpieli trzeba będzie polecić ogrodnikowi, żeby zastosował ponowne czyszczenie zbiornika. I wcale się w tym nie mylił.
Roberto zsunął mu slipy na uda. Poczuł jego penisa na swoim kroczu, jego klatkę piersiową z twardymi sutkami na swoim torsie, dłonie nisko na lędźwiach. Poprosił, żeby Przemek przeleciał go teraz, w stawie.
Wszyscy są przy stole. Nikt nie będzie nas tu szukał. No dalej. Bądź... dużym chłopcem.
Jak na zawołanie coś zaszeleściło na ścieżce wśród krzewów. Przemek prawie podskoczył. Przez rabatę czmychnął wielki kocur z kawałkiem szynki. Słychać było podniesiony, dziecięcy głos osoby, która puściła się w pogoń za kotem.
- To nie jest... dobry pomysł – wydusił Przemek, obejmując powoli jego idealne, umięśnione pośladki. Skórę na tyłku miał pokrytą gęsią skórką. W sumie gęsią skórkę miał dosłownie wszędzie.
- Nie możemy iść jeszcze na górę. Mama się obrazi – szept Roberto wywołał w nim długi dreszcz podniecenia.
- Nie możemy iść na górę i wrócić za chwilę? Mama nawet nie zauważy... - zaproponował. Mężczyzna pokręcił jedynie przecząco głową. - Wolisz... pieprzyć się w krzakach?
- Mhm – szeroki, szelmowski, pełen zadowolenia uśmiech. Jego oczy wydały mu się ciemniejsze, niż dotychczas. I trochę pijane.
- Słodki Jezu... Gdybym wiedział...
- Przyleciałbyś szybciej?
Gdybym wiedział, często myślałbym o tobie w zupełnie inny sposób.
Za domem był jeszcze kawał ogrodu z cyprysowym zagajnikiem, gdzie udali się prosto w wody, nie biorąc nawet ubrań ani się nie wycierając. Opadłe igliwie natychmiast przykleiło się Przemkowi do dłoni i kolan. Szczęściem, nie było specjalnie kłujące. Roberto wiele się nie odzywał, miał za to ciemne rumieńce na twarzy i wzdychał ciężko przez nos, czując na biodrach Przemkowe ręce, szorstkie od igieł i ściółki.
- Weź go do buzi. No pośliń trochę. Ja nie mogę, mam ręce w tych pieprzonych igłach. Kurwa mać...
- Umm... Ty mnie pośliń – zaśmiał się rozkosznie, na wydechu Roberto. - Ust w igliwiu chyba nie masz, umm?
Przemek był pewien, że pokocha ten wysportowany, twardy, śniady tyłek, który oferował mu się w tak niecodziennych okolicznościach. Choćby to wszystko miało się zaraz skończyć i być tylko głupim snem, wiedział, że było warto.
Chyba jeszcze nigdy nie był w ten sposób z kimś tak entuzjastycznym i... rozluźnionym. Jego zdyszany śmiech był najseksowniejszą rzeczą, jaką w życiu słyszał.
Potem Roberto położył się na plecach na ściółce, za nic sobie mając fakt, że będzie cały ulepiony igliwiem i zachęcał, by Przemek położył się na nim, długimi, zmysłowymi pocałunkami. Przemek natomiast czuł, że mógłby tak spędzić całe swoje życie.
Rano przy śniadaniu jeden z ojców lub braci poskarżył się, że woda w stawie jest brudna od ziemi i liści, i jego latorośl nie mogła się z rana popluskać. Roberto udawał, że w ogóle nie słyszy tego, co mówi jego szwagier, popijając z pełną dystansu miną swoją kawę, zatopiony zupełnie w lekturze dziennika.
Nigdy nie spodziewałby się po nim takiego flegmatyzmu, takiego celebrowania posiłku w nieskończoność. Sam miał już dosyć po pół godziny i nie mógł doczekać się, kiedy wreszcie wstaną od stołu i wyjdą na świeże powietrze. W jadalni, gdzie odbywało się śniadanie, było zbyt tłoczno od małych dzieci, zbyt głośno od wysokich, kobiecych głosów. Wszystko to przytłaczało go i męczyło, na równi z nachalnymi, tłustymi kociskami, które zawsze znalazły drogę, by dostać się w pobliże jedzenia. Po niemal dwóch godzinach męczarni Roberto oznajmił w końcu, że pogoda jest tak piękna, że grzechem byłoby nie pojechać dziś do Livorno wykąpać się w morzu. Po miesiącu pobytu w ojczyźnie jego skóra była już złotobrązowa, i jeśli w Polsce wydawał mu się śniady, nie wiedział, jak ocenić jego karnację teraz.
Piasek był zbyt gorący i palił go w stopy nieprzyjemnie. Nie był przyzwyczajony do tak wysokich temperatur i wydawało mu się, że jest jedyną obecną tu osobą, która nie może znieść nadmiaru słońca. Woda również była nagrzana bardziej, niżby sobie tego życzył.
Roberto posmarował mu mleczkiem niemal każdy skrawek skóry, od grzbietu nosa po grzbiety stóp. Miał wrażenie, że robią to trochę na wyścigi – Przemek próbował aplikować krem samodzielnie, bo nie chciał robić plażowej pokazówki, Roberto uniemożliwiał mu to, bo chciał go zwyczajnie podotykać publicznie. Później okazało się, że nie zamierzał krępować się swoim zainteresowaniem nawet podczas kąpieli, niemal nieustannie dotykając go i podkreślając tym samym, że są razem.
Nie był pewien, czy jest do powód do zadowolenia i dumy, czy do ucieczki. Nie miał pewności, czy ludzie w związkach tak się zachowują, bo nie miał w kwestii związków żadnego doświadczenia. Instynkt podpowiadał mu, że takie podkreślanie przynależności do drugiej osoby nie jest właściwe i świadczy jedynie o zaborczości drugiej strony, a zaborczości nie była czymś, co by mu się podobało. Potem jednak przychodziły chwile, kiedy uspokajał sam siebie, tłumacząc sobie, że Roberto taki już po prostu jest – wychowany w innej kulturze, trochę przesadny w swoich gestach, w tym co mówił i jak go traktował. To nie musiało zaraz oznaczać czegoś złego, to mogła być po prostu cecha charakteru, z którą mogliby się dotrzeć, gdyby zechcieli.
Spanie w jednym łóżku – spanie w jego objęciach – było tak wielkim poziomem abstrakcji, że Przemkowi wydawało się, że cały czas śni. Łóżko było prawdziwie małżeńskie, pościel świeża i pachnąca praniem i słońcem, sok pomarańczowy w dzbanku na szafce świeżo wyciśnięty. Wszystko było idealne, tak idealne, że wątpił, czy dzieje się to naprawdę.
Rodzina Roberto nie mówiła nic na temat ich przyjaźni, wspólnego spania, ciągłych wyjazdów, z drugiej jednak strony niemożliwym było, by nie zdawali sobie sprawy, jaki charakter ma ta przyjaźń, kim oni tak naprawdę dla siebie są. Przemek czekał cały czas, aż stanie się coś, co położy się cieniem na tym bajkowym, perfekcyjnym świecie. Nie przypuszczał, że źródłem problemów będzie on sam.

***


Dni mijały wyjątkowo szybko w atmosferze sielskiej siesty, leniwego byczenia się. Mijały na opalaniu, kąpielach w morzu i kilku wycieczkach w Apeniny, po których odkrył raptem, że wbrew swoim obawom potrafi cieszyć się luksusowym życiem i zamknięciem w hacjendzie na plaży, jak to mawiał niegdyś i co jawiło mu się jako szczególny rodzaj masochizmu. Nigdy wcześniej nie był na takich wakacjach, z tak wspaniałym mężczyzną, który adorowałby go niestrudzenie i ciągle dawał dowody swojego zainteresowania. Mijał już drugi tydzień, a on odnosił wrażenie, że ani przez moment nie był tutaj sam. Roberto zdawał się być do niego przyklejony, i było to na swój sposób bardzo przyjemne, szczególnie, jeśli chodziło o jego temperament i fantastyczną, erotyczną wyobraźnię. Z drugiej jednak strony zaczynało to być odrobinę... nużące.
Nawet Justine zaczęła dopytywać się, kiedy wraca. Przemek nie potrafił odpowiedzieć. Chwilami zdawało mu się, że mógłby nie wrócić już nigdy. Innym znowu razem dawno niesmakowane zniechęcenie dawało znać o sobie w dwójnasób.
Roberto nie pozwalał mu choćby na łyk alkoholu, choćby na jednego papierosa, mimo że sam pił i palił zupełnie bez skrępowania. Potrafił również zupełnie bez skrępowania dać mu reprymendę, kiedy widział, że Przemek nie zamierza się stosować do jego zaleceń. Irytowało go to coraz bardziej, coraz mocniej nużyło. Nie był przyzwyczajony, by ktoś tak mocno ingerował w jego życie. Nie przywykł, by podporządkowywać się komukolwiek w ten sposób.

***


- Justine pyta, kiedy wrócę do Polski. W sumie... musiałbym wracać. Wiesz, zostawiłem tam wszystko. Przyjaciół, moje rzeczy, wszystkie moje miejsca – powiedział Przemek, obejmując go nienachalnie, kiedy leżeli już w łóżku po kolacji i wieczornym prysznicu. Oczy kleiły mu się niemiłosiernie i nie zastanawiał się wiele nad wypowiadanymi słowami.
- Źle ci jest tutaj? - spytał Roberto, zerkając na niego badawczo. Było w tym spojrzeniu coś, co nie spodobało się Przemkowi.
- Nie, jest wspaniale... Wiesz, to najlepsze wakacje mojego życia. Ale, cholera, to tylko wakacje. Muszę wracać do siebie, uporządkować swoje sprawy...
- Po co chcesz wracać? Do tej cholernej lesby i waszego zaszczanego mieszkanka? Tak ci za tym tęskno?
- Nie możesz tak o niej mówić. Odbiło ci? - Przemek skrzywił się, usiadł na łóżku, patrząc na niego z niedowierzaniem.
- Przecież to prawda. Nie zostawiłeś tam niczego, po co warto wracać. A tu masz wszystko. Ja dałem ci wszystko. Tu w końcu masz rodzinę. Przecież widzisz, że cię kochają. Moje siostry cię ubóstwiają. Ja cię ubóstwiam. Miałeś kiedyś w życiu tak wiele?
Jeśli jeszcze chwilę wcześniej Przemek wahał się i nie wiedział, co ze sobą dalej począć, teraz te wątpliwości zostały zupełnie rozwiane. Wstał z łóżka, przetarł twarz dłońmi, zaśmiał się sucho, nie umiejąc ukryć wyrazu rozczarowania na swojej twarzy.
Więc to tak. Nic nie jest za darmo. Tutaj ceną jest respekt i wdzięczność.
- Nigdy cię o nic nie prosiłem. I już nie będę.
Nazajutrz spakował się i wyjechał.