Tylko się nie bój 31
Dodane przez Aquarius dnia Maja 03 2014 09:11:19


Grimmjow schował telefon do kieszeni, wysłał Tii krótkiego, ale bardzo znaczącego sms'a, po tym jak pozbył się barmana. Wyglądało na to, że nikogo więcej w sali nie było. Podszedł do, klęczącego przed nieruchomym ciałem Ginjo, Ichigo. Skrzywił się, trącając ewidentnie martwe ciało, to tyle jeżeli chodzi o ewentualną możliwość dostania się do Aizena tą drogą. Wykrzywił się jeszcze bardziej, widząc samego Ichigo. Sam nie do końca był pewien, dlaczego dopiero teraz był wściekły. Dlatego, że Ichigo zachowywał się jak panienka, która nigdy krwi nie widziała? On miał siedemnaście lat, gdy zabił po raz pierwszy i to z pełną premedytacj wiele mniej elegancki sposób. Czy może dlatego, że Ichigo się tym przejmował, gdy on sam już nie potrafił wykrzesać z siebie żadnych głębszych uczuć na widok zamordowanego przez siebie człowieka. A może było to z obawy, że skoro Ichigo właśnie zabił swojego pierwszego człowieka, że mu się to spodoba, że niedługo będzie taki sam jak Grimmjow? Jakikolwiek był powód i tak nie mieli czasu na robienie dramatycznych scen. Zerknął jeszcze na telefon, gdy dostał odpowiedź od Tii.
- Kurosaki, wstawaj – warknął, jednak nie otrzymał żadnej reakcji.
Klęknął przed chłopakiem i obdarzył go porządnym bitch slapem, zaraz chwycił jego twarz i odwrócił do siebie. Uśmiechnął się szeroko.
- Gratuluję – powiedział, chociaż dobrze wiedział, że nie było czego. - Teraz jesteśmy równi.
Zobaczył jeszcze szok na twarzy chłopaka, i że ten chce coś powiedzieć, ale w tym samym momencie ktoś zaczął klaskać, więc odwrócił się w stronę dźwięku, gotowy by oddać kolejne strzały. Jednak sala była zupełnie pusta. Zobaczył jeszcze kątem oka, że Ichigo również się podnosi.
- Brawo – rozległ się z kilku stron uprzejmy, męski głos. - Naprawdę jestem pod wrażeniem, panie Jaegerjaquez.
Dopiero teraz Grimmjow dojrzał głośniki umieszczone w kątach sali.
- Wyłaź! - krzyknął w przestrzeń.
- Wiele o tobie słyszałem – mówił dalej mężczyzna, ignorując, albo po prostu nie słysząc Grimmjowa. - Jako dowódca szóstego Fraccionu, w znaczący sposób przyczyniłeś się do obrony strategicznie ważnych obszarów. Sexta Espada. Nawet nie wiesz, jak jestem ci za to wdzięczny. Chociaż pewnie nie zdajesz sobie nawet sprawy z tego, co właściwie zrobiłeś.
- Pokaż się, do cholery jasnej – wrzasnął Grimmjow i wystrzelił w jeden z głośników. - Skąd o tym wszystkim wiesz, kim jesteś do diabła?!
W pozostałych głośników rozległ się oszczędny śmiech. Chciał ruszyć przed siebie w poszukiwaniu jakiś drzwi prowadzących w głąb, gdzieś gdzie może ukrywać się ten gnojek, ale powstrzymał go Ichigo. Chwycił go za nadgarstek i pokręcił lekko głową.
- To może być jakaś kolejna pułapka – szepnął.
- Ach Sexta – mówił dalej mężczyzna odrobinę rozbawiony. - Spodziewałbym się odrobinę więcej wdzięczności. W końcu to ja cię stworzyłem, jak z resztą wszystkich pozostałych członków Espady.
Tylko kilka sekund zajęło Grimmjowi zrozumienie tych słów. Górna warga jakoś bezwiednie uniosła się, odsłaniając zęby w zwierzęcym geście.
- Aizen – warknął ledwo słyszalne. - Pokaż się, ty skurwysynie. Gdzie jesteś?!
Wyrwał się z uścisku Ichigo i ruszył po prostu przed siebie, mając nadzieję, że znajdzie jakieś tylne wyjście.
- Ależ, Sexta. Jesteś pewien, że chcesz tak zostawić swojego przyjaciela?
W tym samym momencie tuż przed stopy Ichigo, który ruszył za Grimmjowem, wbił się nabój, wyrywając z podłogi kolejne wióry i drzazgi. Chłopak zatrzymał się w pół ruchu.
- Dwadzieścia dwa lata, Kurosaki Ichigo, urodzony w Karakurze 15 lipca – powiedział spokojnie Aizen.
Grimmjow z dzikim warknięciem rozwalił kolejny głośnik.
- Szkoda by było tak młodego człowieka – mówił dalej, zupełnie nieprzejęty. - A możesz mi wierzyć, że następny strzał będzie celny. Zresztą sam znasz umiejętności tego strzelca wyborowego...
- Wybacz, Grimmjow – rozległ się gdzieś z boku głos Starrka, z miejsce niewidocznego dla chłopaków w sali. - Ma Lillynette...
W tym momencie Ichigo zaczął bać się bardziej, niż gdy Ginjo przystawiał mu lufę do skroni. Jednak bardziej zaniepokojony był przyjacielem, który dyszał ciężko, grymas czystej furii wykrzywiał mu twarz. Wyglądał, jakby miał się zaraz rzucić na cokolwiek, byleby coś zrobić, byleby nie tkwić bezczynnie w tej klatce.
- Grimm... - zaczął ostrożnie, jakby miał do czynienia z dzikim zwierzęciem.
- Czego chcesz?! - wrzasnął Grimmjow, rozkładając ramiona. - Czego ty jeszcze ode mnie chcesz gnoju?!
Kolejna porcja śmiechu osoby, która już wie, że stoi na zwycięskiej pozycji. Śmiechu cichego drapieżnika, który jeszcze przed zjedzeniem ma ochotę pobawić się swoją ofiarą.
- Ach przy okazji, jak się miewa Tercera, Nelliel tu Odelschwanck i jej sześcioletnia córeczka? Quarto złożył im i tej przeuroczej dziewczynie, Orihime, wizytę. - Znakomicie się bawił. - Przeurocze dziecko, jak tak patrzę na jej zdjęcia. W sumie nawet widać podobieństwo do ciebie, Sexta. Twoja matka pewnie cieszy się z wnuczki, chociaż nie może widywać jej za często skoro mieszka w Karakurze, ale przynajmniej ma ładny domek. Zdaje się, że to twój stary rodzinny dom Ichigo...
Ichigo był pod wrażeniem tego, jak ten mężczyzna doskonale wiedział, gdzie uderzyć Grimmjowa, by go zabolało. Wystarczyło zagrozić jego stadzie. Tym kilku osobom, na których jeszcze mu zależało, by ten czuł się schwytany w pułapkę i pokonany. Tak jak teraz, gdy stał niemalże spokojny, dłonie zaciśnięte – jedna w pięść, druga na rękojeści pistoletu – do tego stopnia, że zbielały mu kostki, z lodowatym spojrzeniem utkwionym w Ichigo. Chyba jeszcze bardziej przerażający niż w czystej furii.
- Czego chcesz? - zapytał w przestrzeń obojętnym tonem. - Czego ode mnie chcesz, Aizen?
- Dokładnie tego samego, czego chciałem od Primery, gdy złożyłem mu wczoraj kurtuazyjną wizytę. Zainwestowałem w wasze szkolenie niemałe pieniądze, czas byście zaczęli spłacać dług, tak jak Quarto, Quinto, czy Octavo.
- Czyli mam po prostu dla ciebie pracować? - zapytał z lekkim uśmieszkiem. - Po to była cała ta przemowa? Co niby miałbym robić?
- To, co robisz najlepiej – zabijać. Myślę, że znalazłbyś w tej pracy pewną satysfakcję...
Ichigo aż zrobił krok do tyłu, gdy Grimmjow zaczął się po prostu śmiać. To był ten szaleńczo straceńczy śmiech, który Ichigo doskonale znał z początku znajomości z Grimmjowem.
- Grimmjow... - odezwał się, nie dowierzając, czym zwrócił na siebie uwagę przyjaciela.
- Co się tak gapisz, Kurosaki – powiedział z dzikim uśmiechem. - Naprawdę wydawało ci się, że mnie udomowisz? Że zrobisz ze mnie domowego kociaczka, gdy pokażesz jak jest cieplutko przy domowym ognisku? Nie bądź śmieszny, Kurosaki! I nie patrz na mnie w ten sposób – powiedział niskim głosem, niosącym groźbę. - Nie udawaj niewiniątka, nie udawaj, że tobie to też się nie podobało – dodał z uśmiechem, patrząc na ciało Ginjo za plecami Ichigo. Odwrócił się od niego. - Zgadzam się – powiedział w przestrzeń, chowając pistolet i rozkładając ramiona. - Ja zawsze spłacam swoje długi.
- Skoro Grimmjow się zgodził – odezwał się spokojnie Starrk. - Ja również przystaję na twoją propozycję. Perspektywa ponownej współpracy z Sextą jest nadzwyczaj kusząca.
W tym momencie coś w Ichigo w końcu strzeliło. Wyrwał do przodu zupełnie zapominając o tym, że jest przecież na muszce Starrka. Chwycił Grimmjowa za ramię, odwrócił w swoim kierunku i wymierzył prawy sierpowy w szczękę przyjaciela, albo kogoś, kogo jeszcze przed kilkoma minutami za takiego uważał. Grimmjow nawet nie próbował uniknąć ciosu. Nie oddał też w żaden sposób. Dotknął tylko miejsce, gdzie został uderzony. Spojrzał na Ichigo chłodno, z pogardą.
- Kurosaki – powiedział spokojnie. - Nie istnieje taka rzeczywistość, w której mógłbyś mnie zrozumieć, więc daruj sobie próby "przywrócenia mnie do rzeczywistości". To jest moja rzeczywistość, a twoja jest mi zupełnie obca...
Tym razem to Ichigo był wściekły, ale tez tym razem Grimmjow bez problemu chwycił jego pięść.
- Spadaj do domu, Kurosaki – syknął Grimmjow, odpychając go od siebie. - Wypłacz się mamusi w spódnicę.
Ichigo poślizgnął się na kałuży krwi, w której zaraz wylądował. Jednak nie zwrócił na to uwagi, wciąż zszokowany patrzył na Grimmjowa. Nie wierzył.
Znowu rozległo się powolne, rytmiczne klaskanie, jednak tym razem, gdy Grimmjow zerknął w tamta stronę, zobaczył mężczyznę po czterdziestce z brązowymi włosami, zaczesanymi do tyłu, w dobrze skrojonej marynarce. Za nim stało jeszcze kilku mężczyzn, ewidentnie ochroniarzy. Jeden z nich trzymał za kark Lillynette, z kącika ust leciała jej krew, a pod lewym okiem wychodził siniak. Starrk, który również wyszedł ze swojej kryjówki z opuszczonym już karabinem, nie spojrzał na swoją córkę. Za to bardzo intensywnie patrzył na Aizena
- Cieszę się, że okazaliście się tak inteligentni, jak sądziłem – odezwał się niezwykle z siebie zadowolony Aizen Sousuke.
Wtedy Ichigo dojrzał drgnięcie kącika ust Grimmjowa, jakby chciał się unieść do gniewnego grymasu. Błysk czystej nienawiści w błękitnych oczach. Drgnięcie palców, jakby chciały zacisnąć się w pięść. Zrozumiał. Spojrzał na Aizena, na mężczyznę, który wydawał się źródłem wszelkiego zła, i tylko zmarszczył brwi. Było w tym człowieku coś znajomego. Jednak zanim zdążył zrozumieć, co takiego, rozpętała się Gehenna.
Rozległ się wybuch, drzwi, prowadzące do sali, zostały kopnięte do środka i do sali został wrzucony granat dymny. A za nim wpadła grupa zamaskowanych mężczyzn.
Grimmjow rzucił się w stronę Ichigo, pchając go na ziemię, rozkazując by trzymał głowę nisko. Sam pobiegł prosto w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą stał Aizen.
Starrk podniósł karabin i wycelował w głowę osiłka, który trzymał jej córkę. Lillynette, gdy tylko została puszczona skuliła się i pobiegła w stronę ojca. Podniosła głowę na chwilę, akurat by zobaczyć, jak jej ojciec upada na ziemię. Jej zrozpaczony krzyk przedarł się przez huk wystrzałów.
Nad Ichigo ktoś się pochylił – mężczyzna, ciemna karnacja, kręcone włosy wystawały spod bejsbolówki, ciemne okulary. Powiedział, że jest znajomym Shinjiego, że przybyli jako wsparcie. Ichigo ledwo to zarejestrował, zobaczył za to, jak Aizen i Grimmjow zniknęli w miejscu, z kórego wcześniej mężczyzna wyszedł. Rzucił się w tamtym kierunku. Słyszał, że ktoś biegnie za nim.
Grimmjow siedział na Aizenie, który nadal wyglądał jakby był niezwykle zadowolony z siebie, jakby wszystko szło zgodnie z planem, i po raz kolejny wbija mu pięść w twarz – krew leci z rozbitego nosa, z rozciętej wargi. Nie potrzebował pistoletu, by poradzić sobie z tym skurwysynem. Zreszta ten nie zasługiwał na szybką śmierć od kuli. Będzie się z nim bawił, jak kotek myszką złapaną po naprawdę długim polowaniu. Uniósł pięść po raz kolejny, jednak ktoś schwycił go za ramię.
- Dość, Grimmjow! - krzyknął Ichigo, blokując mu również drugie ramię i ściągając go z zakrwawionego mężczyzny. - Już starczy, Grimmjow!
- Puszczaj, Kurosaki! Zajebię go, rozumiesz, należy mu się – wrzasnął, próbując się wyrwać.
- Spójrz na niego, nie przypomina ci kogoś? Przypatrz się!
Aizen śmiał się gardłowo i mruczał coś gardłowo, coś co brzmiało "gdzie moja herbata, Shinsou".
- O czym ty pieprzysz?!
- Mi przypomina mnie samego sprzed kilku miesięcy – powiedział spokojnie. - Jakbym patrzył w swoje przyćpane odbicie.
Grimmjow przestał się wyrywać i patrzył tylko, jak ciemnoskóry mężczyzna, ten sam, co podszedł wcześniej do Ichigo, teraz podszedł do Aizena, odwrócił go na brzuch i skuł kajdankami. Ten śmiał się tylko i mówił, że to wszystko było w jego planie, że to przewidział, że nie mają szans go wsadzić do więzienia.
- Cokolwiek się wydarzy on i tak już jest skończony – mówił dalej Ichigo. - Nażarł się swojego własnego lekarstwa i teraz ma za swoje. Poza tym obiecałeś mi...
Grimmjow prychnął tylko gniewnie pod nosem i szarpnął się ostatni raz, tym razem Ichigo go puścił. Przetarł dłońmi twarz i włosy, w jednej chwili tym wszystkim zmęczony.
- Przepraszam – mruknął ledwo słyszalnie. - Powiedziałem wtedy kilka słów za dużo...
- Spoko, rozumiem po co – powiedział spokojnie, chociaż skłamałby, gdyby powiedzieć, że go nie zabolały wcześniejsze słowa przyjaciela, nawet jeżeli mówione na pokaz.
Grimmjow kiwnął tylko głową.
- Starrk – powiedział nagle, wyrywając się z zamyślenia i podrywając się na równe nogi. - Starrk oberwał.
Ruszył biegiem w stronę sali. Jeszcze zanim do niej wpadł, słyszał głośny płacz Lillynette.

* * *

Tia naprawdę nie sądziła, że wróci do domu w takich okolicznościach. Nie sądziła, że kiedykolwiek tutaj wróci, chociaż ziemia i to co zostało z budynku, w którym przeżyła szesnaście lat swojego życia, wciąż należały do niej. Mogła tu wrócić w każdej chwili, odbudować, zamieszkać wśród znajomych ścian. Tylko, że nie potrafiła, myślała, że będzie się bała tego miejsca, że jak tylko je zobaczy to wrócą koszmary z tamtego dnia, z pierwszego dnia wojny, gdy wszystko się zaczęło. Dopiero teraz, gdy okoliczności niejako zmusiły ją by się tu znalazła, zdała sobie sprawę z tego, że tamte koszmary były niczym w porównaniu z tym, co przeżyła później. A sam dom, to miejsce, dla niej po tych wszystkich latach, jest po prostu obce. Nie tak to sobie wszystko wyobrażała.
Otrząsnęła się z zamyślenia, gdy poczuła wibracje telefonu. Wiadomość od Grimmjowa, jedno słowo "fubar".
- Chyba chłopcy mają problem – powiedziała zaraz, pokazując wiadomość Shinjiemu.
Ten wyciągnął z plecaka tablet i uruchomił.
- Masz może kogoś w odwodzie? - zapytał się Lisy, która zaraz do niego podeszła.
- Kazałam Love i jego chłopcom zostać w mieście, mają przykazane REDCON-1 – odpowiedziała, patrząc już przez ramię Shinjiemu na wyświetloną na ekranie mapę z dwoma punktami.
- Jak długo zajęłoby im dotarcie w to miejsce?
- Piętnaście minut – powiedziała, wyjmując już telefon i wybierając numer.
- Powiedz mu, że nasi to rudy chłopak lat 22, wzrost około 180 cm, drugi to czarnowłosy chłopak, lat 28, wzrost około 185 cm, obaj ubrani w cywilne stroje. Wszyscy inni prawdopodobnie będą wrogami – mówił do Lisy, która już przekazywała te informacje dalej, razem ze współrzędnymi. - Napisz Grimmjowi, że za 15 minut będzie u nich wsparcie – zwrócił się do Tii. - Niech do niego nie strzelają i się stamtąd nie ruszają. Dobrze skoro ten problem mamy z głowy, to jakieś pomysły, jak dostać się tam? - zapytał, kiwając głową w stronę hacjendy na dole.
Przez ten cały czas, gdy siedzieli na wzgórzu, willa wyglądała na pustą. Nie zauważyli, by ktoś poruszał się w oknach. Ogród był pusty, nikt nie wchodził, ani nie wychodził. Nie był też żadnego śladu ochrony.
- Zależy, co chcesz osiągnąć... - zaczęła Lisa, przyglądając się willi przez kolimator na karabinie.
- Wiem jak się tam bezpiecznie dostać – wtrąciła się Tia. - O ile obecny mieszkaniec czegoś nie przemeblował i nie zasypał.
Pozostała trójka spojrzała na pytająco.
- Osiemset metrów w stronę rzeki znajduje się skarpa – wyjaśniła spokojnie. - Z kolei w skarpie powinno być wejście do tunelu, prowadzącego prostu do piwnic tamtego domu. Do mojego domu prowadzi taki sam tunel – dodała, widząc, że Shinji już chce się dopytywać. - To pozostałość jeszcze z wojen klanowych sprzed siedemdziesięciu lat, miały stanowić drogę ewakuacji, na wypadek, gdyby nasze domy zostały zaatakowane. W tamtym czasie się nie przydały, ale przydały się podczas sztucznej wojny. Tylko dzięki temu udało się mi i mojej matce uciec. Niestety moja przyjaciółka, która mieszkała w tamtej willi przed wojną nie miała takiego szczęścia.
Pamiętała jeszcze, jak dzień wcześniej miały babskie spotkanie, jadły lody, śmiały się, żartowały i marzyły o chłopakach. Następnego dnia uciekała jedyne w tym, co akurat miała na grzbiecie przez ciasny tunel w ciemności rozświetlaną przez małą latarkę niesioną przez jej matkę. Gdzieś za plecami słyszała krzyki, strzały. Jeszcze potrafiła sobie przypomnieć, jak bardzo wtedy przerażona była. Udało im się uciec do sąsiedniego miasteczka, gdzie pomógł im mężczyzna, który przedstawił się jako Tiburon i który później pomógł jej znaleźć siłę by już więcej nie uciekać w strachu, by to inni uciekali przed nią.
- Myślisz, że nadal jest w stanie używalności? - zapytał Shinji, wyrywając ją z zamyślenia.
Pokręciła tylko głową i wzruszyła ramionami.
- Rozumiem – stwierdził, podnosząc się. - Cóż nie sprawdzimy to się nie dowiemy. Masz może dla nas jakiś sprzęt? - pytanie skierował już do Lisy, która kiwnęła tylko głową.
Niedługi czas później szli wzdłuż skarpy, prowadzeni przez Tię, która zaraz poprosiła, żeby chwilę poczekali, bo nie jest pewna, czy to dokładnie tutaj. Miała prawo nie pamiętać, w końcu kilka dobrych lat minęło.
- Ufasz jej? - zapytała Lisa, patrząc jak druga kobieta wspina się na skarpę.
Shinji wyciągnął papierosa, zapalił i przez chwilę sam przyglądał się Tii.
- Jej, tak – powiedział w końcu. - Chociaż nie jestem do końca w stanie określić pobudek jakie nią kierują. Czasami odnoszę wrażenie, że bliżej jej do zagubionej nastolatki, niż byłej bojowniczki o wolność ojczyzny, dowódczyni oddziału, który zalazł za skórę Gotei najbardziej ze wszystkich. Mam wrażenie, że nigdy nie powinna należeć do tego świata. Nie jest jakąś złą, podstępną suką... W przeciwieństwie do kobiety, której polecenia wykonuje, albo przynajmniej wykonywała do pewnego momentu. Była Zanpakuotu – dodał, widząc pytające spojrzenie Lisy. - Koleżanka Kazeshiniego, której zalazł za skórę.
- Ciekawe – powiedziała tylko Lisa i ruszyła w stronę, gdzie stała Tia i kiwała, by podeszli.
Zanim do niej doszli, Tia miała już oczyszczone nożem część desek. Pomogli jej i później Shinji z Rose chwilę się siłowali z prowizorycznymi deskami.
- Wygląda dobrze – stwierdził Rose, który jako pierwszy zajrzał w głąb korytarza, przyświecając sobie latarką przymocowaną do karabinu.
Ruszył, za nim weszła Lisa.
- Zagubiona nastolatka? - zapytała z lekkim uśmiechem Tia, przechodząc obok Shinjiego, który miał zamykać pochód.
- Słyszałaś?
- Umiem czytać z ruchu warg.
- Zadziwiasz mnie coraz bardziej, moja droga – powiedział absolutnie szczerze. - Panie przodem – dodał zaraz, zostawiając pytanie Tii bez odpowiedzi.
Korytarz był wąski, na jedną niezbyt obładowaną osobę - dobytku by się tędy nie wyniosło – i jedynie surowo obrobiony i zabezpieczony, na szczęście większość desek wyglądała na dobrze zachowanych, ale na pewno nie świeżych. Na ziemi też nie było widać śladów, by ktoś ostatnio tędy szedł. Wychodziło na to, że obecny właściciel posiadłości nie wiedział o istnieniu tunelu.
Klapa otworzyła się z przeokropnym skrzypnięciem, które poniosło się po zupełnie pustej, niewielkiej piwnicy. Rose poczekał dłuższą chwilę zanim wyszedł. Wyglądało na to, że nikt ich nie usłyszał, albo po prostu posiadłość była pusta, bo nawet gdy dłużej postali pod drzwiami nie usłyszeli żadnych odgłosów krzątaniny, czy rozmów. Wyszli na korytarz w jednym ze skrzydeł budynku, tym razem Tia była na przedzie. Jedynym dźwiękami były ich kroki, chociaż sam dom nie wyglądał na opuszczony, nigdzie nie było wiekowych warstw kurzu, kwiatki, stojące na parapetach wyglądały na zadbane. Jednak coś było mocno nie tak z tym miejscem. Pomimo tego, że był przecież środek dnia, coś sprawiało, że włosy na karku stawały dęba, że po plecach przechodził nieprzyjemny dreszcz. Dziwne irracjonalne uczucie bycia obserwowanym nie dawało spokoju.
Tia zatrzymała się przy dużych, podwójnych drzwiach. "Salon" powiedziała bezgłośnie i spojrzała pytająco na Shinjiego. Ten tylko kiwnął głową. Lisa przeszła na drugą stronę i razem z Tią złapały za klamki. Otworzyły drzwi jednocześnie, a Shinji i Rose wpadli do środka, omiatając pomieszczenie lufami karabinów.
- Co do kurwy... - wyrwało się szeptem Shinjiemu.
W salonie nie było żadnych mebli poza pojedynczym krzesłem – do złudzenia przypominające to, do którego był przymocowany Kensei – pośrodku, w tej chwili puste. Jednak pokój nie był bynajmniej pusty. Pod ścianami oparci o ściany siedzieli ludzie. Jednak żaden z nich się nie poruszył, gdy weszli do pokoju. Pozy w jakich siedzieli również były nienaturalne, niektórzy przechylali się na boki, albo do przodu, ramiona leżały rozrzucone na boki. Puste, martwe oczy wpatrywały się w przestrzeń, niewidzącym wzrokiem. W większości kobiety, ale było kilku mężczyzn. Wszyscy ubrani w jakieś wymyślne stroje, kobiety wymalowane i uczesane. Wszystko było absolutnie cicho, żadnych westchnięć, żadnych oddechów. Trupy? Jednak tego słodkawego zapachu rozkładu też nie było.
Rose podszedł do najbliższej kobiety, dotknął - zimne, miękkie ciało. Pchnął lekko, przechyliła się bezwładnie na bok, głowa wylądowała na ramieniu kolejnej.
- Lalki – powiedział cicho. - To wszystko to są ludzkie lalki.
Teraz pozostali również podeszli pod ściany. Dreszcze przechodziły, gdy patrzyło się na twarze absolutnie nierozróżnialne od twarzy żywych ludzi poza oczami, które mimo tego, że były błyszczące, nie mieściły w sobie ani krztyny życia.
- Co za popierdoleniec – mruknęła Lisa.
Coś sprawiało, że żadne z nich nie podnosiło głosu ponad szept. Tak jakby głośniejszy dźwięk mógłby zbudzić te twory. Zupełnie irracjonalne, dziecinne wręcz wrażenie, a mimo to zupełnie obezwładniające.
- Idziemy dalej – polecił Shinji, a reszta była bardziej niż chętna go posłuchać, jednak w tym momencie zaszurał żwir na podjeździe do posiadłości, trzasnęły zamykane drzwi samochodu.
Rose podszedł ostrożnie do okna i tylko kiwnął głową reszcie, pokazał na palcach jeden – widział, jak różowowłosy idzie do drzwi wejściowych. Dziewczyny zamknęły na powrót drzwi do salonu i zaraz przyklęknęły przy nich. Mężczyźni obstawili jeszcze jedne drzwi prowadzące w głąb posiadłości. Wszyscy czuli się co najmniej niepewnie pod martwym spojrzeniem dziesiątek szklanych oczu. Za to w tej napiętej ciszy doskonale było słychać lekkie kroki gospodarza i nawet wesołą melodię, którą sobie podgwizdywał.
Drzwi do salonu otworzyły się pchnięte z werwą.
- Jak się miewają moje kochane laleczki – powiedział Szayel.
Nic więcej jednak nie zdążył zrobić, bo Lisa skoczyła w jego stronę, z karabinem odrzuconym na plecy, i go obezwładniła. Przydusiła go do ziemi.
- Dawaj go na krzesło – polecił Shinji, podchodząc do koleżanki.
- Co to ma... - zaczął Szayel, próbując, bez większych szans, uwolnić się z żelaznego uścisku kobiety, która właśnie go podniosła i pchała w stronę krzesła.
Mężczyzna widząc jeszcze dwie lufy wycelowane w niego, przestał się szarpać i dał przymocować ręce do krzesła. Nawet wyglądał, że nie ma nic przeciwko, założył nonszalancko nogę na nogę i przyjrzał się uważnie swoim oprawcom, na dłużej zatrzymując spojrzenie na Tii.
- Czy my się przypadkiem nie znamy? - zapytał z uprzejmym uśmiechem.
- Niestety tak, Szayel – odpowiedziała lakonicznie.
Szayel przyjrzał się jej raz jeszcze uważniej i zaraz kiwnął głową, przypominając sobie, uśmiechnął się.
- Zatem – odezwał się znowu, patrząc już na Shinjiego. - Od kogo jesteście, czego chcecie? Pieniędzy? Sejf jest w drugim pokoju za...
- Odpowiedzi – przerwał mu blondyn. - I radzę odpowiadać szczerze – dodał chłodnym tonem.
- A dlaczego miałbym kłamać tak uprzejmym gościom – powiedział z pewnym uśmieszkiem
Shinji posłał jeszcze Lisę i Rose, żeby pilnowali otoczenia, kto wie, może jednak jeszcze ktoś się ukrywa, bo coś ten gościu zbyt dobrze się czuje w swojej pozycji.
- Czy to ty kilka dni temu pojmałeś i przetrzymywałeś mężczyznę po trzydziestce, siwe włosy, w tym laboratorium firmy farmaceutycznej w Las Noches? - zapytał spokojnie, zapalając papierosa.
- Hmmm niech no ja się zastanowię – powiedział z teatralnym zamyśleniem i zaraz krzyknął, gdy Shinji przytknął mu do dłoni rozżarzonego papierosa. - Oszalałeś?! - krzyknął z przejęciem patrząc na swoją dloń i przypalone kółko.
Tia skrzywiła się tylko z niesmakiem, patrząc na Szayela. Nigdy go nie szanowała i nigdy nie potrafiła pojąć, jakim cudem ktoś taki został dowódcą Fraccionu.
- Czy to ty pojmałeś... - zaczął powtarzać swoje pytanie Shinji, ponownie zapalając papierosa.
- Tak, tak, ja – powiedział Szayel oburzonym tonem. - I co z nim? Nie ma go już tam, został przez kogoś odbity.
- To wiemy – powiedział Shinji z uśmiechem, wydmuchując dym prosto w twarz jeńca, który zaraz zaczął kasłać. - To my go odbiliśmy.
- Więc czego jeszcze ode mnie chcecie?
- Powiedziałeś mu jedną rzecz. Że podczas wojny czwarty Fraccion wziął do niewoli Rosjanina. Powiedz mi coś więcej na ten temat.
W tym momencie Lisa, odwrócił się w ich stronę.
- Chyba nie mówisz... - zaczęła.
- Nie wiem – przerwał jej Shinji, ale mam zamiar się dowiedzieć. - To jak? - zapytał, ponownie zaciągając się papierosem. - Trzeci rok wojny, Rosjanin, okolice Menos Grande.
- To dawno było, a ja mam słabą... - spróbował raz jeszcze zagrać na czas. - Dobra, dobra już pamiętam – powiedział szybko, gdy Shinji zbliżył mu papierosa do oka.
Tchórz, co za cholerny, szczurowaty tchórz, pomyślała Tia. Odsunęła się, zaczęła przechadzać się po pokoju.
- Faktycznie w trzecim roku wojny – zaczął mówić Szayel jakimś takim obrażonym tonem. - Czwarty Fraccion złapał w pułapkę oddział ośmiu mężczyzn, większość zginęła, ci co nie zginęli od razu, popełnili samobójstwo. Tylko jeden nie zdążył.
- Jak wyglądał? Jakie miał umundurowanie?
- Umundurowanie na pewnie nie Gotei, ani nawet ich sił specjalnych. Wygląd... Myślisz, że trzymam w pamięci takie niepotrzebne informacjeeeeeeeeeaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa – wrzasnął, gdy Shinji wbił i zaraz wyszarpnął scyzoryk z przedramienia. - Młody, blondyn – wyłkał. - Jak go trzymali w celi to cały czas śpiewał taka rosyjską piosenkę, dawaj za żyzn, czy coś takiego, ten siwy facet też to śpiewał, gdy go posłałem na kolejną wycieczkę.
- Co z tym Rosjaninem zrobiliście? - pytał dalej Shinji.
- Ja nic, to wszystko czwarty Fraccion. Torturowali go jakimiś archaicznymi metodami, to nic dziwnego, że się nie złamał. Osobiście zrobiłbym to dużo lepiej... - Tym razem Shinji po prostu walnął go na odlew po twarzy, żeby się przymknął.
- Ostatnie pytanie – powiedział. - Kto dokładnie go torturował?
Szayel sprawdził dokładnie językiem wargi.
- Dlaczego nie zapytasz naszej wspólnej znajomej – powiedział z uśmiechem, przekrzywiając głowę by spojrzeć na Tię. - Wygląda na to, że jest teraz po waszej stronie, a nie dawnych towarzyszy broni. Pewnie z chęcią ci to zdradzi, w końcu też tam wtedy była.
Shinji spojrzał na kobietę bardzo uważnie, wyprostował się, dłoń jakoś automatycznie znalazła się na rękojeści karabinu, palec na obudowie nad spustem.
- Tia? - zapytał wyczekująco. - To prawda? Jesteś w stanie odpowiedzieć na to pytanie?
Owszem była wtedy w tamtej kryjówce. Widziała tamtego chłopaka i wiedziała, kto był odpowiedzialny za wydobycie z niego informacji wszystkimi możliwymi sposobami, jednak w przeciwieństwie do Szayela, Quarto Espadę szanowała i uważała na swojego towarzysza. Nie podobała jej się myśl, że miałaby go teraz zdradzić, bez względu na to kim dla Shinjiego był ten Rosjanin i co Ulquiorra mu zrobił podczas wojny. Spojrzała Shinjiemu w oczy pewnie z bardzo jasnym przekazem, że jeżeli chce się tego dowiedzieć od niej będzie musiał się bardziej postarać niż z Szayelem.
- Rozumiem – powiedział spokojnie blondyn i kiwnął głową. Spojrzał z powrotem na Szayela i uśmiechnął się szeroko. - Chyba jednak wolę dowiedzieć się tego od ciebie.
Odbezpieczył karabin i strzelił Szayelowi w stopę.
- Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa do cholery jasnej – wrząsnął jeniec. - Na co wy jeszcze czekacie. Pobudka!
Shinji spojrzał na mężczyznę zupełnie zbity z tropu. Pierwsza zauważyła Tia, podniosła karabin i wymierzyła w coś, co powinno być nieżywą lalką, ale zamiast tego podnosiło właśnie pistolet i mierzyło do Shinjiego. Strzeliła dwa razy. Do akcji dołączyła również Lisa i Rose.
- Tia za tobą! - krzyknął Shinji, podnosząc własną broń.
Zdążyła się odwrócić i zaraz poczuła uderzenie w ramię, nic specjalnego, a później drugie w udo, piekło. Trzecie poszło prosto w pierś, słyszała jak płyta w kamizelce pęka, czwarte było ledwo delikatnym otarciem na biodrze. W tym momencie ciało odmówiło jej posłuszeństwa, poleciała do tyłu. Wszystko zrobiło się nagle takie nierealne. Słyszała śmiech Szayela.
- Tia! Tia! - słyszała krzyk Shinjiego.
Serie strzałów. Widziała Szayela zwisającego bezwładnie, jak lalka w krześle, całą pierś miał czerwoną. Widziała zatroskaną twarz Shinjiego, mówiącego coś do niej niemalże czule. Widziała wpatrzone w nią martwe twarze i teraz je rozpoznawała, to przecież były jej przyjaciółki. Była tylko zagubioną nastolatką. Chciało jej się śmiać, ale nie zdążyła.

* * *

Shuuhei nie odmachał, stojącemu w drzwiach do swojego domu, Findorowi, gdy wsiadał do samochodu Shinsou. Przez chwilę kręcił się na w sumie wygodnym fotelu, nie mogąc znaleźć pozycji, w którym pistolet nie uwierałby go w plecy.
- Możesz go wyciągnąć i włożyć do schowka – zaproponował Shinsou, odpalając silnik i wyjeżdzając z osiedla. - Spokojnie, ja sam swój trzymam pod fotelem – dodał, gdy Shuuhei rzucił mu uważne spojrzenie, nie będąc pewnym, czy mężczyzna mówi poważnie. - Czeka nas kilka godzin wspólnej jazdy, lepiej żeby było ci wygodnie.
Chłopak jeszcze przez chwilę się wahał, ale w końcu sięgnął do tyłu i schował swój pistolet do schowka, obok gumy do żucia, rękawiczek, lizaka i okularów przeciwsłonecznych. Zatrzasnął schowek i nagle poczuł ulgę i przerażenie jednocześnie. A co jeżeli Shinsou postanowi sięgnąć po swoją broń? Tylko po co miałby?
Zapatrzył się w widoki za oknem – minęli jeszcze kilka podmiejskich osiedli i wyjechali z miasta - niezbyt skory do jakichkolwiek rozmów. Za kilka godzin miał spotkać się z profesorem Tousenem i wciąż nie był do końca pewien, o co właściwie chce go zapytać. Oczywiście padnie pytanie "dlaczego". Dlaczego sprzymierzył się z Aizenem, dlaczego uciekł, dlaczego o niczym nie powiedział Shuuheiowi, dlaczego...

I didn't want to hurt you
I didn't want to hurt you
But you're pretty when you cry


Leciało z podłączonego do radia Ipoda Shinsou.
- Zaczynam czuć się nieco niepewnie, gdy coś takiego leci – rzucił Shuuhei żartobliwie. - Zwłaszcza, jak przypomnę sobie teledysk do tego.
Shinsou zaśmiał się tylko i przełączył piosenkę.
- Wybacz, mój dobry przyjaciel zwykł sobie nucić tę piosenkę, teraz gdy go nie ma, brakuje mi tej melodii.
- Wyjechał? - zapytał zanim zdążył się powstrzymać.
- Umarł – odpowiedział krótko.
Shuuhei chciał powiedzieć, że mu przykro, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Nie ma nic gorszego niż sztuczne kondolencje składane, bo tak wypada.
Jechali dłuższy moment w ciszy, nie licząc kolejnych piosenek. Widoki za oknem przewijały się raczej leniwie. Wszystko wyglądało tak spokojnie. Pola, sady, jakieś miasteczka. Tylko od czasu do czasu w całym tym raczej normalnym krajobrazie dostrzeże się jakieś bardziej mroczne pamiątki – spalone domy, zarośnięte kratery po wybuchach, ściany budynków podziurawionych od
- Jest jedna rzecz, o której nie wspomniałem w "Arogancji" – odezwał się Shinsou po pewnym czasie. - Niezbyt mogłem w takim towarzystwie.
Shuuhei spojrzał na mężczyznę zaintrygowany.
- Jest jeden bardzo istotny powód, dla którego ci pomagam – mówił dalej. - Swego czasu miałem okazję poznać, a nawet współpracować z twoimi rodzicami...
- Słucham? - wyrwało się Shuuheiowi. Popatrzył na Shinsou zupełnie zaskoczony, bo co niby mogliby mieć wspólnego jego rodzice z człowiekiem, który jest prawą ręką Aizena? Przecież byli całkowicie normalnymi nauczycielami akademickimi, prawda?
Shinsou zerknął na niego kątem oka też nieco zaskoczony, ale zaraz się uśmiechnął i kiwnął głową.
- Rozumiem – powiedział raczej do siebie. - Może to i słusznie, czasami ignorancja jest błogosławieństwem, ale ty chyba się z tym nie zgodzisz, prawda? - zapytał z uśmieszkiem.
- Na pewno nie czymś takim... - Odetchnął, otrząsnął się. - Na jakiej zasadzie współpracowałeś z nimi? Prowadziliście jakieś wspólne badania? Czy powinienem mocno zrewidować moje pojęcie o tym, czym zajmowali się moi rodzice?
Shinsou znowu się zaśmiał, ale bynajmniej nie pogardliwie.
- Czy mocno zrewidować? - Zastanowił się. - Zależy. W pewnym sensie prowadzili badania, zbierali materiały, informacje, tylko z nieco innej dziedziny niż oficjalnie podawali. Byli też jednymi z najlepszych wykładowców, tylko że słuchaczy mieli specyficznych – agentów wywiadu, analityków i informatorów. Twoja matka dodatkowo specjalizowała się w sposobach manipulacji, a ojciec w wywiadzie komputerowym. - Poczekał chwilę aż chłopak przetrawi świeże wieści. - Właśnie w ten sposób ich poznałem, szkolili mnie. Zresztą tak samo, jak jeszcze jednego naszego wspólnego znajomego – Kazeshiniego.
Tym razem Shuuhei zrobił wszystko, by nie było po nim widać zaskoczenia. Już sama rewelacja, że Shinsou znał Kazeshiniego tak bardzo wiele rzeczy zmieniała. Skoro znał Kazeshiniego, to czy znal również Panterę? Jeżeli tak, to jaka relacja ich łączyła? Był jej sojusznikiem? Agentem przy boku Aizena?
Jednak co było bardziej szokujące to, że pół życia przeżył okłamywany przez własnych rodziców, nawet ten gnojek Kazeshini go okłamywał. Chociaż z drugiej strony był to element, który wyjaśniał nagle wiele spraw, które mniej lub bardziej go zastanawiały. Skoro Kazeshini znał jego rodziców, nagle stało się jasne, czemu informator sam się z nim skontaktował pod koniec studiów, czemu nie pobierał praktycznie żadnej opłaty. Nagle jasne stały się te lekcje, których był świadkiem, gdy był mały, a których wtedy nie rozumiał, ale teraz gdy przypomni sobie urywki i przede wszystkim ludzi, którzy na nie przychodzili, wszystko zaczynało do siebie pasować. Wyjaśniało to również ich specyficzne podejście do wychowania, naukę rzeczy, których zazwyczaj nie uczy się małych dzieci. Chociaż dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że była to nauka obserwacji, manipulacji, analizy.
- Szanowałem ich – kontynuował Shinsou. - Byli prawdziwymi profesjonalistami, a jednocześnie mieli naprawdę wysokie standardy moralne. Bardzo rzadkie połączenie w tej branży. Rzadkie i niebezpieczne. To właśnie moralność nie pozwoliła im zostawić pewnego tematu i niestety przez to...
Nie musiał kończyć, Shuuhei doskonale zdawał sobie sprawę o co chodziło. Musial przyjąć do wiadomości, że druga połowę swojego życia przeżył w nieświadomości, że jego rodzice nie zginęli w wypadku samochodowym. Odetchnął głębiej. Przyjechał do Hueco Mundo po odpowiedzi i o to je dostał. Tylko chyba zaczynała go boleć głowa od tego wszystkiego.
- Jesteś w stanie mi powiedzieć, co to była za sprawa? - zapytał z czysto zawodową ciekawością.
Co to mogło być, że byli gotowi oddać życie, byleby tylko się dowiedzieć prawdy?
- Nie.
Odpowiedź zbyt krótka i zbyt szybka, by mogła być prawdą, ale Shuuhei zrozumiał aluzję. Kiwnął tylko powoli głową. Znowu zapatrzył się w widoki za oknem, jeszcze raz wszystko sobie układając i przede wszystkim nakazując sobie spokój.
- Chociaż... - odezwał się po chwili namysłu Shinsou. - Wiem, że jedną z osób, z którymi widzieli się dnia, gdy zginęli, był profesor Tousen, ale nie wiem o czym z nim rozmawiali.
Shuuhei po prostu przymknął oczy, dodając do listy pytań jeszcze jedno.
- Cóż – powiedział spokojnie. - Będę miał okazję się zapytać.
Nie zobaczył już przelotnego uśmiechu na ustach Shinsou.
Resztę podróży spędzili albo w milczeniu, albo rozmawiając na tematy mniej szokujące i bez rewelacji. Shinsou okazał się być niezwykle uroczym rozmówcą. Shuuhei nie do końca rozumiał skąd brało się to skojarzenie, ale w pewnym sensie przypominał mu Rangiku, chociaż nie miał bladego pojęcia, co takiego kobieta mogłaby mieć z nim wspólnego.
Menos Grande okazało się niezbyt dużym miastem. Tutaj jeszcze w większym stopniu niż w Las Noches było widać pozostałości po wojnie. Główna ulica wyglądała w miarę schludnie, ale gdy skręcili w bok to, co trzeci dom był opuszczoną ruiną. Minęli również po drodze pozostałości po bazie Gotei z zaniedbanym pasem lotniskowym. Co to jest sześć lat? Wieczność i nic, w zależności, od której strony spojrzysz.
Zatrzymali się przed niewątpliwie wyremontowanym budynkiem. Świeży napis nad drzwiami głosił, że jest to jakieś centrum szkoleniowe. Ciekawe, czy w tak małym mieście mieli jakichkolwiek słuchaczy. Shinsou przypomniał jeszcze Shuuheiowi, by nie zapomniał zabrać swoich rzeczy ze schowka, i zaprowadził do budynku. Pani w recepcji, gdy tylko zobaczyła Shinsou dała mu klucze i powiedziała, że pan Tousen będzie wolny za kilka minut, bo właśnie kończy wykład.
- Poczekaj, ja zaraz wrócę – powiedział Shinsou, wpuszczając Shuuheia do gabinetu profesora, a sam poszedł.
Shuuhei stał przez chwilę na środku gabinetu i nie pamiętał kiedy ostatni raz czuł się tak swojsko. Na pewno nie przez ostatnie kilka miesięcy. Ten gabinet wyglądał zupełnie tak samo, jak gabinet profesora w redakcji gazety - miał nawet ramkę ze swoim ulubionym cytatem na biurku. Czuł się, jakby wrócił do domu i mimo wszystko, jakoś nie potrafił powstrzymać uśmiechu.
Odwrócił się nagle spięty, gdy usłyszał, że drzwi się otwierają.
- Shuuhei – odezwał się profesor Tousen, wchodząc do gabinetu, spojrzał na chłopaka przez grube szkła. Westchnął.
Shuuhei nie wiedział, jak to interpretować.
- Profe... - zaczął.
- Wiem, po co przyjechałeś – przerwał mu mężczyzna spokojnie, siadając za biurkiem. - Nie powiem, żebym był jakoś szczególnie zdziwiony, chociaż przyznam szczerze, miałem nadzieję, że jednak odrobinę zmądrzałeś.
Shuuhei odetchnął tylko i pokręcił głową. W sumie była to rozmowa podobna do dziesiątki poprzednich.
- Mówisz jakbyś mnie nie znał – powiedział. - Są rzeczy, z których nie wyrosnę. Zadawanie pytań jest u mnie silniejsze niż instynkt samozachowawczy. A do ciebie mam kilka bardzo ważnych pytań.
- Domyślam się – powiedział profesor z kolejnym westchnięciem, sięgając pod biurko. - Jesteś niezwykle podobny do swoich rodziców. - Spojrzał prosto na chłopaka. - I to cię właśnie zgubiło.
Shuuhei chciał zapytać, o co mu chodzi, ale wtedy rozległ się huk wystrzału. Zamrugał zaskoczony, widząc wycelowaną w niego dymiącą broń w rękach mężczyzny, którego szanował, którego do cholery jasnej kochał jak ojca, który tak wiele dla niego znaczył, że postanowił przebyć pół globu by się z nim spotkać. Jakiś cichy głosik powiedział mu, że to nie może być prawdziwy profesor Tousen.
Nie do końca rozumiał, czemu nagle zrobił się taki słaby.

* * *

Kensei siedział przy oknie i patrzył bezmyślnie, na przesuwające się za oknem pociągu, obrazy. Kazeshini drzemał, wyciągnięty na siedzeniach z ramionami, podłożonymi pod głowę. Spał snem sprawiedliwego. Kensei by tak nie potrafił, nie po tym czego się właśnie dowiedział.
Czuł się najzwyczajniej świecie podle oszukany. Wykorzystano go i tych wszystkich młodych ludzi, którzy myśleli, że robią coś dla dobra swojego kraju, gdy tymczasem robili dobrze kilku wybranych osobom.
- Jakby prześledzić historię misji Vizardów od samego początku do teraz – mówił Kazeshini dwie godziny wcześniej. -To jest to historia misji, polegających na zabezpieczeniu interesów, niezbyt legalnych, kilku gości i ich koncernów. Przerzut broni, narkotyków, ludzi. Nie było to oczywiste i oczywiście były wśród tych misji również takie ratownicze, jak na przykład ważnego łącznika z chińskimi Triadami, eliminacji groźnych terrorystów, jak na przykład bosa konkurencyjnej firmy przemycającej broń. Jakbyś się przyjrzał to byś dojrzał, ale nikt się nie przyglądał. Nikt oprócz rodziców królewicza. Oczywiście umoczone jest w tym o wiele więcej osób, na bardzo wysokich stołkach, którym obiecano niemały procent w udziałach. Wiesz, jaki jest problem spokojnych krajów takich jak Rukongai? Że wszyscy sobie ufają i ufają tym, którzy nimi rządzą. Nie sprawdzają ich na każdym kroku, nie węszą grubej afery, a powinni. Wtedy wyszłoby, ilu sekretarzy i ile zarobiło przez te lata. Jednak, to czego ci te grube rybki nie przewidziały, to tego, że Aizen będzie chciał ugrać coś większego i ich zdradzi. Aizen, wie o tym wszystkim, zna nazwiska, mógłby z łatwością ich wszystkich pogrążyć, gdyby tylko próbowali coś mu zrobić. Nie zastanawiałeś się przez ten cały czas, gdy Aizen uciekł do Hueco Mundo, dlaczego nie posłano za nim Vizardów? Przecież to byłaby misja w sam raz dla nich. Prawda była taka, że osobą pośredniczącą w kontaktach z Vizardami, jak również przy ich stworzeniu, był człowiek Aizena, nie kto inny a Tousen Kaname, ten sam, który uciszył rodziców Shuuheia, a jego samego próbował wychować na własną broń. Królewicz wywlókł swego czasu na światło dzienne kilka afer, oczywiście wszystkie dotyczyły wrogów Aizena i Tousena. Jednak kilka razy, zupełnie nieświadomie, otarł się zbyt blisko, niewygodnej prawdy, dlatego został po prostu odsunięty na bok.
- Dlaczego Tousen po prostu go nie zabił, jak jego rodziców?
- Bo ja wiem, może resztki sumienia.
- Dlaczego nie ostrzegłeś dzieciaka przed tym skurwysynem, skoro to wszystko wiedziałeś?
- Nie wiedziałem. Wiem teraz. Gdy zginęli rodzice królewicza, wiedziałem, że zginęli bo węszyli nie tam gdzie powinni. Ja w przeciwieństwie do nich, mam naprawdę wysoko rozwinięty instynkt samozachowawczy. Skoro tamta sprawa ich zabiła, miałem zamiar trzymać siebie i królewicza jak najdalej od niej. Mój błąd polegał jednak na tym, że skoro nie wiedziałem nic o tej sprawie, to tak naprawdę nie wiedziałem od czego trzymać go z daleko. Dałem mu informacje o Aizenie, Vizardach i Espadzie nie wiedząc dokąd to doprowadzi. A jakby tego było mało, jeszcze ta sucz się w to wszystko wmieszała...
- Sucz?
- Pantera, sucz nie z tej ziemi.
- Słyszałem, że masz z nią na pieńku.
- Ma do mnie żal, że dała się przeruchać a ja i tak powiedziałem nie, gdy zaproponowano Zanpakuotu podejrzaną misję w Hueco Mundo. Zabrałem sporo forsy, naprawdę świetnych ludzi i zostawiłem ją i jej przydupasów. Jednak nie to jest najważniejsze. To nie jest kobieta, z którą chciałbyś mieć cokolwiek wspólnego. Ja jestem skurwysynem ze skrzywionym kręgosłupem moralnym, ale ja przynajmniej wciąż go mam i mam jedną, bo jedną, ale osobę, o którą na swój sposób dbam. No już nie patrz się tak na mnie, kapitanie, wyciągnąłem królewicza z czarnej dupy częściej niż jest tego świadomy i małe ruchanko z drapaniem raz na jakiś czas jest naprawdę niewielką zapłatą za moją ciężką pracę. Poza tym nie chodzi tutaj o mnie, a o Panterę. Ona nie dba o nikogo, chociaż dobrze udaje, że jej zależy. To jest chodząca destrukcja, gotowa zniszczyć wszystko i wszystkich dookoła dla czystej rozrywki i przyjemności niszczenia. Jeżeli trzeba będzie przejdzie po trupach osób, którym zawdzięcza życie, co zresztą nie raz robiła. Dlatego się zgodziłem, gdy kilku Vizardów przyjęło zaproszenie do zabawy twojego kumpla. Trzeba go z tego gówna wyciągnąć zanim się utopi, albo co gorsza zachłyśnie i jeszcze mu się spodoba.
Jakkolwiek miał wielką ochotę po prostu przywalić Kezeshiniemu w mordę, to nie mógł się z nim zgodzić. Musieli go wyciągnąć zanim będzie za późno. Zastanawiam się również, czy przekazać te wszystkie rewelacje pozostałym Vizardom i zniszczyć wszystko to, w co do tej pory wierzyli? Nie był pewien, czy miał ochotę robić za doręczyciela złych nowin.
W przedziale rozległa się jakaś ostra łupanina. Kazeshini mruknął, jęknął i sięgnął do kieszeni. Odebrał telefon.
- Si? - przywitał się, przecierając twarz wolną dłonią. - Już? Dziewczyno jesteś szalona, nie wiem, czy chce wsiadać z tobą do jednego samochodu. Tak, tak już dobrze oczywiście, że ci ufam i że jestem głupi. No my będziemy... - zerknął na ekran telefonu. - Za jakieś dwadzieścia minut, więc czekaj przed dworcem, na pewno cię znajdziemy. - Rozłączył się i podniósł do pozycji siedzącej.
- Kto dzwonił? - zapytał Kensei podejrzliwie.
Kazeshini uśmiechnął się tylko.
- Wsparcie, które mówiło, że niezwykle się za tobą stęskniło – powiedział, a Kensei zmarszczył brwi, zastanawiając się o kogo może chodzić.
Przekonał się, gdy tylko wyszli przed dworzec w Menos Grande.
- Kensei! - wrzasnęła drobna, zielonowłosa dziewczyna w białym kostiumie, rzucając się Kenseiowi na szyję. - Ty głupku, w ogóle nie dzwonisz, ani nas nie odwiedzasz!

- Taaaaak ciebie też dobrze widzieć, Mashiro – mruknął, zastanawiając się komu ma podziękować za to spotkanie po latach.
- A słyszałam, że masz nowego chłopaka, tylko nie wiem czy on z tobą długo wytrzyma, stary już jesteś – nawijała dalej, prowadząc ich do samochodu.
Aż trudno uwierzyć, że ta trzpiotka jest prawdziwą maszyną do zabijania, jedna z najlepszych operatorów, gdy chodzi samotne misje obarczone dużym stopniem ryzyka. Jest również mistrzynią chyba we wszystkich możliwych sztukach walki. Co nie zmienia faktu, że jest denerwująca.
- Hachi mówił, że go poznał, dlaczego ja nie mogłam! - jęknęła. - Jesteś niemiły, Kensei.
- Nie mam żadnego chłopaka! - warknął dodatkowo jeszcze wkurzony przez niezwykle rozbawioną minę Kazeshiniego.
- To po co teraz po niego jedziesz? To nie z miłości?
Kazeshini nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem.
- Właśnie, kapitanie, nie z miłości to wszystko? – dołączył do dziewczyny.
W tym momencie Kensei po prostu się odwrócił i przywalił drugiemu mężczyźni prosto w twarz. Przez chwilę naprawdę mu ulżyło, ale wtedy Mashiro znowu się odezwała.
- O! To jednak z miłości! - zawołała radośnie. - Kensei zawsze tak reaguje, gdy powie mu się prawdę – wyjaśniła Kazeshiniemu, podając mu chusteczkę, żeby zatamował krew z nosa.
- Zamknijcie się oboje! - warknął Kensei, wchodząc do samochodu i zamykając drzwi z bardzo głośnym trzaskiem.
Mashiro zachichotała tylko i wsiadła na miejsce kierowcy, a Kazeshini z chusteczką zajął miejsce za nią.
- Wiemy w ogóle, gdzie go szukać? - zapytał Kensei, jak juz jechali.
- Generalnie – odezwał się Kazeshini z zatkanym nosem. - Wiemy, gdzie przebywa Tousen, więc wystarczy obserwować ten budynek i wkroczyć do akcji, gdy zobaczymy królewicza. Plan prostu, acz genialny, nieprawdaż?
Czekali więc, przed jednym z lepiej wyglądających budynków w mieście. Kazeshini poszedł na obchód, Kensei z Mashiro czekali w samochodzie. Im dłużej czekali, tym bardziej nerwowy był Kensei, nie był z tych cierpliwych obserwatorów. Poza tym miał wrażenie, że to wszystko jest o kant dupy potłuc, że cokolwiek by nie zrobił, nie uda mu się uratować dzieciaka.
- Kensei – odezwała się Mashiro zupełnie innym niż zazwyczaj głosem, spokojnie, poważnie wręcz. - Nie martw się, jeżeli nawet wszystko pójdzie źle, to tym razem będziemy wiedzieć kto to zrobił i się zemścimy za ciebie. Obiecuję.
- Idiotko – powiedział cicho. - Kto by chciał się mścić, to przecież i tak niczego nie zmienia.
Wrócił Kazeshini, a niedługi czas potem przed obserwowany budynek zajechał luksusowy samochód, z którego wysiadł szczupły mężczyzna z jasnymi włosami zaplecionymi w warkocz i Shuuhei. Kensei już chciał wysiadać, ale Kazeshini złapał go za ramię.
- Czekaj, ten gościu, z którym jest królewicz to Kamishini, jeden z bardziej niebezpiecznych gości, jakich ta ziemia nosi...
- I co z tego? - zapytał niezbyt przejęty. - My mamy Mashiro. Nawet nie wiesz, co ta psychopatka potrafi.
- Nie rozumiesz, on jest jak jedna wielka fiolka z trucizną, nie wiesz jak, nie wiesz skąd, ale na pewno wstrzyknie ci coś, co zabije cię w ciągu kilku sekund, albo kilku godzin, jak będzie chciał się z tobą pobawić... Nie myślałem, że będzie z królewiczem – mruknął już do siebie.
Kensei przyjrzał się uważnie informatorowi i dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że ten jest po prostu śmiertelnie przerażony.
- To co, mamy tu siedzieć jak kołki? Pierdolę taki układ – warknął Kensei i wyszarpnął się Kazeshiniemu, wyszedł z samochodu.
- No nie mogę, a jak zginie to będzie moja wina oczywiście – jęknął Kazeshini, również wychodząc. - Czekaj na włączonym silniku na wypadek gdyby trzeba było tego idiotę do szpitala wieźć – rzucił jeszcze Mashiro i pobiegł za Kenseiem. - Poczekaj noo – chwycił raz jeszcze mężczyznę za ramię. - Wejdźmy chociaż tylnim wejściem, czy coś – zaproponował z nadzieją, albo jakoś sprytniej, żeby nas nie zauważył od razu.
Kensei go zignorował i ruszył prosto do głównego wejścia. Kazeshini tylko jęknął nad swoim losem. Nic dziwnego, że Shuuhei tak leci na Kenseia i ze wzajemnością, obydwaj to uparci idioci, kórych trzeba niańczyć. Weszli do środka, akurat w momencie, gdy Kamishini zszedł z pierwszego piętra. Uśmiechnął się tylko, widząc Kazeshiniego i drugiego mężczyznę.
- Przyszedłeś uratować swojego chłopca? - zapytał, chociaż ciężko było stwierdzić, którego z nich konkretnie. - Cóż... powodzenia zatem – rzucił jeszcze, minął mężczyzn i po prostu wyszedł.
Dopiero wtedy Kazeshini zaczął oddychać. Kensei nawet się tym zajściem nie przejął, ale wierzył w słowa informatora i wolał nie gonić tamtego gościa by wypytać go o szczegóły. Faktycznie miał bardzo nieprzyjemne spojrzenie. Dlatego na swoją ofiarę wybrał dziewczynę w recepcji.
Pierwszy strzał usłyszeli, gdy wchodzili na piętro. Kensei zamarł na sekundę, jeszcze nigdy żaden wystrzał go tak bardzo nie przeraził. W drugiej już biegł. Kazeshini tuż za nim
- Shuuhei! Shuuhei – wrzeszczał, modląc się do wszystkich bogów razem i każdego z osobna, o... o cokolwiek, że dzieciak mu odpowie.
W tym momencie padł drugi strzał. Cisza, która po nim zapadła, była obezwładniająca i ostateczna. To nie może być prawda, nie może, warczał w duchu, wściekły na wszystkie siły wyższe, że go nie wysłuchały.
Wpadł do gabinetu i nie widział już nic innego, tylko Shuuheia, leżącego na ziemi. Widział w życiu ludzi umierających na tyle różnych sposobów, ludzi rozrywanych na kawałki, ludzi dławiących się własną krwią, a jednak nie było w tej chwili bardziej przerażającego widoku niż ten chłopak, leżący niemalże spokojnie na ziemi. Dopiero po przerażająco długiej sekundzie zauważył, że ten jeszcze oddycha. Przypadł do niego.
- Shuuhei, do kurwy nędzy! - wołał z desperacką nadzieją. - Shuuhei, dzieciaku nie rób mi tego!
Drżącymi dłońmi, wyciągnął z kieszeni bojówek bandaż, rozdarł opakowanie zębami. Tylko nie miał pojęcia, gdzie jest rana. Gdzie jest ta kurewska rana!
- Brzuch! - krzyknął Kazeshini, wyrywając bandaż z rąk Kenseia i odsłaniając lepki od krwi brzuch chłopaka, przyciska zwitek materiału do rany. - Bierz go, bo umrze!
To go jakoś otrzeźwia, chwycił dzieciaka w ramiona, jego głowa wylądowała mu na ramieniu, chyba tylko dzięki temu usłyszał słaby szept pomiędzy ciężkimi powolnymi oddechami.
- Ju... dobrze... Ken... - dłoń dotyka jego policzka. - Tyl...się...nie...bój... - dłoń osuwa się bezwładnie, zostawiając po sobie krwisty powidok.