Prima Aprilis
Dodane przez Aquarius dnia Kwietnia 05 2014 07:48:53


Od Chochlika: Zgodę na tłumaczenie tego i innych fików SPN ThursdayChild mam, więc jeśli się spodoba to w przerwach między tłumaczeniem Sacrificing Arc mogę przełożyć jakiegoś jej fluffa ;] Jedyne, co mnie drażni to brak bety. Poprawiłam wszystko jak umiałam, w razie błędów bardzo przepraszam.
Blog autorki: http://thursdayschild.co.vu/

PRIMA APRILIS


Gdyby zapytać Deana Winchestera jakie jest jego ulubione święto, pewnie odpowie Prima Aprilis. Oczywiście, Sam zacznie marudzić o tym, że to nie jest nawet prawdziwe święto, a Cas by mu zawtórował wymieniając niezgodności historyczne w związku datą tego święta i zacząłby jakiś gówniany wywód o Chaucerze i Opowieściach Canterbury, ale mimo wszystko to wciąż pozostawało faworytem Deana.
Ponieważ jeżeli najstarszy Winchester jest w czymś dobry, to są to psikusy.
Dlatego też kładąc się spać 31 marca Dean jest podekscytowany jak dziecko. Cukier, którego Cas używa do słodzenia sobie kawy, został podmieniony z solą, a różowy barwnik dodany do każdej możliwej dziewczęcej odżywki, jaką Sam trzymał w łazience. Dean nawet sypnął swędzącym proszkiem na bieliznę Sama i ustawił kubeł pełen lodu na uchylonych drzwiach Casa. Jest idealnie. Wszystko będzie idealnie.
Dean budzi się następnego ranka czując piekący ból w plecach. Rusza ramionami wbrew coraz większemu naciskowi, jaki na nich czuje i coraz większemu ciężarowi, po czym rusza biegiem do łazienki, tupiąc głośno po drodze. Zaraz się porzyga z bólu.
Ledwie rejestruje fakt, że drzwi od pokoju Castiela otwierają się gwałtownie i zaraz potem następuje brzdęk i wrzask.
Krztusząc się, zielonooki mężczyzna pochyla się nad muszlą klozetową cały przepocony i roztrzęsiony, z uczuciem, że zaraz wylezie z bólu z własnej skóry, kiedy jego rozgrzane plecy owiewa chłodne poranne powietrze.
- Dean?! De...
Cas wygląda jak przemoknięty szczur. Co byłoby zabawne, byłoby naprawdę zajebiście śmieszne, gdyby Dean akurat nie umierał.
Następuje dziwny szelest i Dean niespodziewanie znowu czuje się dobrze. Opiera się ociężale o kibel i macha w stronę Casa, odganiając wszelkie potencjalne nic-ci-nie-jesty. Ale Cas nic nie mówi. Dean marszczy brwi. Dźwiga się ciężko na nogi i wstaje, zerkając z podniesioną brwią na byłego anioła.
Castiel patrzy na niego jakby mu skrzydła wyrosły.
Co jest dziwnie adekwatne, uznaje Dean wywracając oczami, bo kiedy odwraca się do zlewu, żeby obmyć twarz, zauważa swoje odbicie w lustrze. Ponieważ tam, ledwie wystając ponad jego ramiona, są skrzydła. Pastelowo różowe, puchate skrzydełka. Ze złotymi końcówkami na piórkach. I wnioskując po tym jak trzepoczą, z paniką ocierając się o skórę Deana, są przyczepione do jego łopatek.
Dean rumieni się gwałtownie.
- To twoja sprawka?! - pyta gniewnie, odwracając się w stronę Castiela z warknięciem.
Cas podnosi brew, pokazując jak bardzo mu nie zaimponował ten wybuch. Kilka kropel wody spływa mu po nosie.
- Jestem człowiekiem, Dean - odparowuje, zakładając ręce na piersi. - Skąd miałbym wziąć moc potrzebną do manifestacji skrzydeł? Nawet anioł potrzebowałby ogromnej ilości...
- No to kto. To kurwa. Zrobił?
- Nie mam bladego pojęcia - mruczy Cas z ciekawością wodząc wzrokiem po różu. - Ale ktokolwiek to jest, musi być bardzo potężny.
Sięga w stronę puszystego łuku i gładzi go długim, kształtnym palcem. Dean momentalnie dostaje gęsiej skórki i wypuszcza nerwowy oddech. Castiel albo nie zauważa, albo ignoruje tę konkretną fizyczną reakcję. Były anioł zwraca jednak uwagę na to, że kiedy odsuwa rękę z powrotem, różowe skrzydełko sięga w jego kierunku, nie chcąc przerwać kontaktu. Dean jest rad, że Cas pozostawia to bez komentarza. Zamiast tego ciemnowłosy mężczyzna mówi coś innego:

- W każdym razie zasłużyłeś sobie.
Chwila moment, do jasnej, bananowej anielki.
- CO?! - skrzeczy Dean. - W jakim, kurwa, jebanym wszechświecie sobie zasłużyłem na coś takiego?!
Castiel; bezczelny, durny drań, wykrzywia usta w uśmiechu, który wyraża tak strasznie ludzkie zadowolenie z siebie, że Dean ma ochotę go udusić.
- W tym, w którym uznałeś, że oblanie mnie dzisiaj rano kubłem lodowatej wody to dobry pomysł.
Dean nigdy nie sądził, że kiedykolwiek się stęskni za nieogarniętym, irytującym, sztywnym i anielskim Casem... ale tak właśnie jest. Tak strasznie teraz za nim tęskni.
- Byłeś fajniejszy jako anioł.
- I moje skrzydła były dużo bardziej imponujące.
Pełne pogardy spojrzenie, jakie Cas rzuca mu przed wyjściem, dziwnie przypomina mu wzrok Sama.
Dean zastanawiał się przez chwilę kiedy jego życie stało się takim szajbniętym kołowrotkiem dziwactw.
...A potem jest już tylko gorzej.
Sam niemal umiera ze śmiechu na widok skrzydełek, a jedynym powodem dla którego może je zobaczyć jest to, że Dean nie może założyć koszulki. Próbował, ale wszystkie jego t-shirty są za małe dla puchatego garba, a próba przykrycia ich bluzą z kapturem okazała się być wyjątkowo niewygodna.
Dlatego też Dean jest zmuszony do paradowania z gołym torsem. I nie, nie jest to przyjemne, bo Sam chichocze za każdym razem jak je zobaczy i Cas wciąż jest nadąsanym gnojem, ale Dean może to jeszcze znieść.
Czego nie może znieść to tego, jak te jego durne skrzydełka trzepoczą ilekroć Cas się na niego spojrzy. Gdyby to był tylko jeden taki przypadek to by się nic nie stało, ale Dean wie, że trzepoczą w rytm jego własnego, głupiego serca. Nie byłoby problemu gdyby to było tylko za pierwszym razem - Cas jest zaskakująco pociągający jak jest wkurzony - ale jak potem nie przestaje? Castiel zaczyna zwracać na to uwagę. Sam zresztą też.
Żaden z nich nic na ten temat nie mówi, ale zaciekawione spojrzenia i podniesione brwi w końcu zmuszają Deana do wycofania się na z góry upatrzone pozycje. Czyli, w tym przypadku, do jego sypialni.
Kiedy łowca wchodzi do pokoju jego łóżko jest idealnie posłane (czyli dokładnie nie takie, jakim je zostawił) i na poduszce leży Snickers.
Dean zamorduje Gabriela.
- CHUJU PIERDOLONY, PIERZASTA PAŁO ZAKUTA! - wyje. - WESOŁEGO PIERWSZEGO KWIETNA, PALANCIE!
Rzuca batonikiem w stronę drzwi i niemal trafia nim Sama, kiedy młodszy łowca i Cas wpadają do pokoju, żeby zobaczyć, co się stało.
Dean nie zwraca na nich uwagi. Zamiast tego patrzy na sufit:
- BARDZO ŚMIESZNE, KUTAFONIE! ZAJADY, KURWA, PĘKAJĄ! KONIEC ŻARTÓW. DUPA W TROKI I...
- Hej hej hej - Gabriel mruczy z drugiego końca pokoju. - Nie strosz tak na mnie piórek, aniołku.
Sam ledwie jest w stanie powstrzymać Deana od rozszarpania Gabrielowi gardła.
Tymczasem Cas stoi z boku.
- Gabrielu - wita go sztywno.
- Hej, braciszku - Gabryś kiwa głową. - Genialne, co?
Castielowi ledwie udaje się schować czający się w kącie ust uśmieszek.
- Kreatywne - odpowiada.
Gabriel uśmiecha się krzywo.
- Widzisz, Dean? Nawet twój chłopak uważa, że to kreatywne.
Policzki Deana zapłonęły czerwienią.
- Och, ty sukin...
- Wyluzuj, księżniczko, znikną do jutra. - Anioł zbywa go machnięciem ręki. - ...Prawdopodobnie.
Dean zaczyna się szarpać w uścisku Sama z nowo znalezionym wigorem.
- No nic, ja tylko wpadłem życzyć wszystkim wesołego Prima Aprilis - Gabryś uśmiecha się zwycięsko. Kiwa głową mieszkańcom bunkra w swego rodzaju salucie. - Cassie, Sam, księżniczko... wesołego psocenia!
I znika.
Dean go po prostu, kurwa, zamorduje.
- Twój brat to pieprzony palant - wypala w stronę Casa, odpychając od siebie Sama samym łypnięciem.
- Owszem - Cas wzdycha ze zgodą. Obrzuca najstarszego Winchestera uważnym spojrzeniem, przechylając lekko głowę w sposób bardzo podobny do jego własnego. W jego oczach pojawia się... co to kurwa jest? Czy to rozbawienie? - Ale kreatywny palant.
To rozbawienie.
- Śmieszne - mamrocze Dean zaciskając pięści. - Musisz zacząć sobie dorabiać w cholernej komedii, Cas.
Na jego plecach malutkie, dziecięce skrzydełka trzepoczą w żałosnej próbie okazania dominacji. Castiel podnosi brew tak wysoko, że Dean pyta go, czy chce ją zgubić w tym mopie, który nazywa fryzurą. Sam parska.
- No dobra, chłopaki, co powiecie na obiad? Dean? Zrobię burgery.
Jak zwykle, jedzenie sprawia, że wszystko staje się lepsze.
A przynajmniej sprawiłoby, gdyby Sam nie wypchał kanapki Deana pierdolonym tofu.
Serio, ten dzień nie może już być gorszy.
Poza tym, że jest, bo Dean zapomina, że zamienił sól z cukrem i wypija swoją kawę przed Casem, a potem Cas daje mu pączka w ramach pojednania, który okazuje się być wypchany pieprzonym majonezem, a Sam go informuje, że na wszelki wypadek nie założył dzisiaj bielizny i jest... jest źle. Naprawdę źle. Ten dzień układa się według najgorszego możliwego scenariusza, zwłaszcza że na domiar złego skrzydełka Deana wciąż trzepoczą i ruszają się nieskładnie. Piórka stopniowo coraz bardziej się plączą i w związku z tym wszystko zaczyna go swędzieć i jakoś w okolicach piątej po południu robi się to tak irytujące, że Dean zaczyna rozważać wyrwanie ich sobie żywcem z pleców. Krąży po swoim pokoju jak rozdrażniony lew.
Na szczęście Castiel wchodzi zanim Dean ma okazję spróbować zrobić coś głupiego.
- Dean?
- Naprawdę, Cas, mam już dość. Idź sobie.
Cas parska, ale jego głos jest łagodny.
- W tym się muszę z tobą zgodzić... Nie przyszedłem się kłócić.
- Super - odpowiada Dean sucho. - Ale jeśli nie jesteś w stanie mi usunąć z pleców tych różowych fiu-bździu, to dzisiaj dla mnie nie istniejesz. Nara.
- Jesteś zły...
- Pewnie, że jestem, kurwa, zły! To powinien być mój dzień. Sam lubi Dzień Dziękczynienia, ty lubisz Boże Narodzenie, a ja lubię Prima Aprilis. To jest moje. A dzisiaj... to jest po prostu...
- "Skopano cię po dupie"? - oferuje Cas, robiąc gestem cudzysłowie i w ogóle.
- Nie - warczy Dean. - Nie, to, co się dzisiaj dzieje to jakaś anomalia, skaza na moich corocznych zwycięstwach. Nikt mnie nie skopał po dupie, po prostu... dałem się zaskoczyć, dobra? Wszystko przez te pieprzone skrzydełka!
- Rozumiem. - Cas podchodzi do niego ostrożnie i kładzie mu rękę na ramieniu. Dean zamiera. - Może byłoby lepiej, gdyby były większe; białe, pierzaste akcesoria, z którymi wyglądałbyś groźnie.
- No właśnie. Tak, to by... tak. Dokładnie.
Castiel stoi teraz w przestrzeni osobistej Deana, jedną ręką wciąż trzymając go za ramię, a drugą przytrzymując podbródek i zmuszając go do kontaktu wzrokowego. Skrzydełka Deana zatrzepotały energicznie.
Co się kurwa dzieje?
- Są naprawdę ładne. - Cas uśmiecha się, a w jego głosie słuchać tylko delikatne droczenie się. - Do twarzy ci w nich.
No moment. Chwila moment. Są zdecydowanie za blisko. Są zdecydowanie za blisko i zdecydowanie za dużo się tu teraz dzieje, przez co te cholerne skrzydełka dostają praktycznie berserka, starając się zbliżyć do kontaktu. No i dobra, może Dean się bawił z myślą o sobie i Casie podczas każdego prysznicu, jaki brał od czasu powstrzymania apokalipsy, ale nie, kurwa, to się na pewno nie stanie kiedy Dean wygląda jak księżniczka z krainy wróżek.
- Trzeba je przeczesać - informuje go Castiel. - Poczujesz się wtedy lepiej. Mogę...?
Nie nie nie nie nie...
- Ee, nie no, pewnie.
Szlag.
Cas zaprowadza Deana do łóżka, gdzie łowca usiadł po turecku między nogami Castiela i poczuł jak długie, kształtne palce zaczynają delikatnie zagłębiać się w różowy puch, przeczesując go. Deanowi ledwie udaje się powstrzymać jęk pełen ulgi.
- W porządku? - pyta Cas, prostując piórko.
Dean piszczy w odpowiedzi.
To nic wielkiego. To nic wielkiego, bo przecież Cas miał kiedyś skrzydła i wie jak to działa. To nic nie musi znaczyć... Poza faktem, że znaczy wszystko. Bo z każdym ruchem palców Castiela Dean czuje ciepło pompowane prosto do jego wnętrza, ogrzewające go od środka. To jest lepsze od masażu pleców i łowca zaczyna czuć jakby miał kości z gumy, aż do momentu w którym zamyka oczy i chwieje się tak, że musi się położyć na brzuchu. Minęło sporo czasu odkąd Dean był tak odprężony i wzdycha tylko jak Cas całym ciężarem siada mu na tyłku, skąd ma lepszy dostęp.
Gdzieś w swoim coraz bardziej rozlazłym umyśle Dean podejrzewa, że jeszcze nigdy nie czuł się tak dobrze i można w to wliczyć wszystkie przytulanki zaraz po orgazmie.
- A mogłem zrobić coś takiego tobie - mamrocze jakiś czas później, kiedy jego filtr umysłowy najwyraźniej postanawia zniknąć razem z całym spięciem z jego ciała. - Wcześniej znaczy. Byłoby miło.
Cas mruczy z roztargnieniem, kompletnie skupiony na swoim zadaniu. Przegląda wszystkie piórka po kolei i wyrywa złamane.
- Jak by wyglądały? - pyta Dean zmęczonym głosem. - Twoje.
Castiel marszczy brwi i zaczyna pracować nad drugim skrzydełkiem.
- Były czystą, nieokiełznaną energią - odpowiada nieobecnym głosem. - Przedłużeniem mnie samego. Podejrzewam, że... Na tej płaszczyźnie... - Cas milknie, opierając otwarte dłonie o plecy Deana. Jego głos jest miękki. - Wyobrażam sobie, że byłyby czarne. Miękkie. Długości mniej więcej trzykrotnie większej od mojego wzrostu. Wyglądałyby jak materia wszechświata przekuta w ciało.
- Brzmią zajebiście.
Cas uśmiecha się ze smutkiem.
- Bo były.
- Ty wciąż jesteś zajebisty - mruczy Dean, wykrzywiając kark, żeby zerknąć na swojego przyjaciela. - Nawet bez skrzydeł.
- A ty wyglądasz pięknie ze swoimi - odpowiada Cas, gładząc lotki. - Naprawdę.
Choćby za samo to Dean mógłby się w nim zakochać.
- Serio? - mamrocze łowca z głupim uśmiechem na twarzy.
- Tak.
Kiedy Castiel kończy układanie drugiego skrzydełka, Dean z żalem przyjmuje koniec fizycznego kontaktu, ale tylko przez chwilę, bo ciemnowłosy mężczyzna zaraz potem zanurza palce w obu skrzydłach na raz, teraz pracując nad obydwoma na raz, delikatnie drapiąc swoimi tępymi paznokciami piórka podczas ostatniego przeczesywania.
Deanowi zapiera dech w piersiach. Kiedy wreszcie odzyskuje możliwość wydawania z siebie dźwięków, Cas ostrożnie układa kilka ostatnich piórek, przyglądając się plecom Deana w kompletnym skupieniu, podczas gdy ten drugi leniwie się odwraca, jego ruchy powolne i ociężałe. Castiel krzyczy z zaskoczenia, patrząc na Deana szeroko otwartymi oczami, kiedy łowca siada i zatrzymuje twarz zaledwie kilka centymetrów od twarzy Casa.
- Hej - mruczy Dean, zbyt zrelaksowany by denerwować się teraz czymkolwiek. Muska nosem nos Castiela, ich usta ocierają się o siebie delikatnie. - Kocham cię - mamrocze.
Cas cały sztywnieje i Dean marszczy brwi w odpowiedzi, kręcąc głową tylko raz przed pochyleniem się. Spierzchnięte, suche usta byłego anioła są dużo bardziej miękkie niż Dean to sobie wyobrażał.
Castiel spina się jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe, a Dean stara się nie panikować. Odprężająca, puszysta chmurka delirium, w której jeszcze chwilę temu się znajdował, szybko się rozprasza. Całując Casa delikatnie raz za razem Dean wreszcie wydaje z siebie zdesperowany dźwięk, kiedy jego przyjaciel nie reaguje.
- Czy to jest dowcip? - Castiel odsuwa się na tyle, by ich usta się tylko ocierały kiedy to mówi. Brzmi tak strasznie malutko, tak niepewnie, tak pełen wątpliwości, że Dean nie może się powstrzymać przed pocałowaniem swojego przyjaciela ponownie, starając się zawrzeć w pocałunku tak wiele ciepła, spokoju i miłości ile tylko może.
- Nie jest - szepcze, ustami starając się niezgrabnie ucałować gdzie tylko może nimi teraz sięgnąć. - Nie jest.
Castiel oddycha nerwowo z ulgą.
Teraz to on całuje jego.
Niepewnie, ostrożnie, niebieskooki mężczyzna przeczesuje palcami jasne włosy, napięcie znika z niego z każdym kolejnym pocałunkiem. Jego ciało pracuje już na własną rękę, kierowane samym instynktem kiedy przyciska się do Deana, ich nogi splątane, a twarze tak nieustannie blisko, że zdają się ciągle oddychać tym samym powietrzem.
Dean czuje jak jego skrzydełka młócą nerwowo powietrze i jęczy z rozdrażnieniem kiedy uderzają go w plecy. Cas chichocze mu w usta.
- Bliżej - mamrocze, a gdy Dean usadawia się niezgrabnie pomiędzy jego nogami, zaczyna głaskać nasadę skrzydeł. Tym razem łowca jęczy z przyjemności.
- Ja pier...
Castiel ucisza go delikatnym pocałunkiem, nieco jednak mija się z celem. Dean tym razem miał otwarte usta, więc pocałunek wylądował na jego dolnej wardze. Nie żeby ktokolwiek miał tu coś przeciwko. Właściwie to cała krew Castiela zaczyna pędzić na południe kiedy Dean skubie jego usta zębami, wsuwając rękę pod jego koszulę i przyciskając ich biodra do siebie. Nogi Casa poruszają się automatycznie, piętami wbijając się w tyłek Deana, kiedy zaczynają się o siebie ocierać - powoli. Z cichym kwileniem Dean chowa twarz u nasady jego szyi, dysząc i ssąc i całując spocone ciało.
Oooch, to jest wspaniałe. Cudowne. To jest tak zajebiście przyjemne i jest...
- DEAN!!!
Gdyby Cas był w stanie podskoczyć na dwa metry w górę, to pewnie właśnie by to zrobił. Dean z drugiej strony jest przyzwyczajony do wrzasków Wielkiego Ptaka, więc nie przerywa swoich zalotów, ssąc malinkę u nasady szczęki Casa.
- Zignoruj go - mamrocze, naciskając językiem na uwrażliwioną skórę. Dźwięk, który się wyrywa Castielowi z ust, dziwnie przypomina przytłumiony jęk.
- Ale Sam... - Cas ma problemy z wymawianiem słów. Dean uśmiecha się krzywo.
- Sam to ostatnie, o czym chcę teraz myśleć - mruczy łowca. Podnosi biodra raz, silniej niż poprzednio i Cas zagryza wargę, starając się pozostać cicho. Dean przyciska ich usta do siebie delikatnie, wracając do poprzedniego rytmu. - Nie, nie - mamrocze. - Chcę cię usłyszeć.
Cas kwili.
- DEAN, TY PIERDOLONY DURNIU, NO PRZYSIĘGAM NA BOGA...
Skrzydełka Deana trzepoczą z rozdrażnieniem. On sam nawet nie zwalnia. Cas odsuwa się.
- Może jednak powinniśmy...
- Nie - naciska łowca. - Po prostu...
- CZY TY MASZ PIĘĆ LAT?! PRZECIEŻ WCIĄŻ MUSIMY PRACOWAĆ NAD SPRAWAMI, IDIOTO! NIE POJADĘ PRZECIEŻ NIGDZIE Z RÓŻOWYMI WŁOSAMI!
Dean wywraca oczami. Podnosi się na tyle, by nie wrzeszczeć Casowi do ucha, ale wciąż trzyma go blisko przy sobie. Jego skrzydła po raz kolejny rozkładają się w geście dominacji.
- MASZ ZA SWOJE, BURGERZE Z TOFU! I KTO TERAZ JEST NAJPIĘKNIEJSZĄ KSIĘŻNICZKĄ NA BALU?! - Zwraca się z powrotem do swojego pięknie zarumienionego i przyjemnie ciepłego byłego anioła. Dean porusza znacząco brwiami. - No dobrze, to gdzie skoń...
- JEB SIĘ, DEBILU NA KACZYCH ŁAPACH! CAŁY JESTEM W TYM PIEPRZONYM RÓŻOWYM OLEJKU, PIERDOLONY KONUSIE! OBY CI TE TWOJE DURNE, BŁYSZCZĄCE, MALUTKIE SKRZYDEŁKA KSIĘŻNICZKI ANIOŁKÓW ZOSTAŁY DO KOŃCA ŻYCIA!
Dean uśmiecha się krzywo.
- PRZYNAJMNIEJ JA NIE MAM RÓŻOWYCH JAJ!
Kiedy łowca czeka na wrzask frustracji swojego młodszego brata, czuje jak Castiel śmieje mu się w klatkę piersiową. Z początku to tylko delikatne trzęsienie się ramion; ciche, ale zawsze jakaś fizyczna reakcja. Potem zamienia się w przytłumiony chichot, stopniowo coraz głośniejszy, póki Cas nie wtula się mocno w Deana, śmiejąc się histerycznie.
To zaraźliwe.
Kiedy wreszcie przestają się śmiać ich policzki bolą od ćwiczenia, a Dean i Cas ciągle uśmiechają się do siebie. To Cas robi pierwszy ruch, pochylając się do delikatnych, pieszczotliwych pocałunków, kiedy oni sami wciąż parskają i chichoczą. Dean ciągnie za koszulę Casa, kiedy ten gładzi jego różowe piórka. Opadają na materac w zaplątanym kłębku kończyn i ust, podczas gdy Sam wrzeszczy na nich gdzieś w tle.
- Kocham cię - mamrocze Castiel bez tchu prosto w usta Deana, śmiejąc się głośno gdy łowca zaczyna się znowu do niego dobierać z nowo odzyskanym entuzjazmem, nucąc i skubiąc i liżąc z uśmiechem, od którego aż boli go twarz.
Gdyby zapytać Deana Winchestera jakie jest jego ulubione święto, pewnie odpowie Prima Aprilis.