Co w tobie jest prequel 6
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 01 2011 20:11:17
Nad ranem garstka pogorzelców zdołała ugasić ostatnią płonąca chatę. Dwa muły, ocalałe z ognia, zaprzężono do dużego, drabiniastego wozu, na który włożono wszystko to, czego nie zabrała ze sobą pożoga. Ciała ułożono w wysoki stos, trafiła tam również dziewczynka, której uzdrowiciel nie zdołał pomóc. Ludzie jeszcze raz obeszli swe dotychczasowe mieszkania, szukając rzeczy nadających się do zabrania. Wóz był niemal pusty. Ułożono na nim rannych, niewielki kondukt ustawił się na drodze, gotowy do wyruszenia. Kobiety i dzieci płakały, mężczyźni stali z opuszczonym głowami, ranni jęczeli. Aura był jakby poza tym wszystkim. Klęczał wciąż w tej samej pozycji, w szoku, katując się tą jedną myślą "nie pomogłeś jej".
Stłumione głosy docierały do niego jakby zza grubej zasłony, której wcale nie chciał zdzierać.
-Ty... bierzemy go...?
-Po co? Jedzenia mało tak czy tak... a on, obcy... i dziwny jakiś.
Chwila ciszy, przerywana stęknięciami mułów i jękami poparzonych.
-Ale... mnie się wydaje, że on mógłby nam odpłacić za pomoc... przecież widać, że on Obdarowany.
-No, właśnie było widać, jak bardzo. Powiedz Nornie, jak bardzo jest Obdarowany. I skoro już o tym mowa, to Inkwizytorom tez to powiedz.
-Inkwizytorom? Przecież ich już nie ma.
-Nie pojawiają się, tyle tylko...
-Za jedno...
I znów cisza."Zostawcie mnie" pomyślał Aura, błądząc gdzieś pośród ciemności, z nagłym spokojem. "Zostawcie".
-To jak...?
Westchnięcie.
-Jak sobie chcesz.
-Kean, Tord... pomóżcie mi go na wóz...
Skrzypnięcie kół i odgłos kroków. Silne ręce ujmujące go pod ramiona. Tyle już razy był tak ujmowany, za każdym razem coraz bardziej czując się jak przedmiot. Tym razem ta myśl nawet nie bolała. On chciałby być przedmiotem... nic nie czuć. Nie czuć...Niewprawne ręce pozwoliły by bezwładne ciało wyślizgnęło się z niepewnego uścisku. Aura, z wysiłkiem postawiony na miękkie nogi, nieprzytomnie poleciał z powrotem na ziemie. Prosto na prawy bok. Ból przedarł się jakoś przez zasłony nieświadomości, z siłą, jaką tylko ból zna. Mężczyźni, którzy próbowali go podnieść przez chwilę tylko patrzyli niemo na uzdrowiciela, który zwinął się na piachu, niezdolny nawet do wydania krzyku, zanim pojęli, że musi być ranny. Błyskawicznie rzucili się w jego kierunku.
-Stójcie! - zakrzyknął ten, który od początku chciał go zabrać. -Delikatniej. Połóżcie go na wozie.
Ujęli go ostrożniej, nie umniejszając jego cierpienia, ale i nie zwiększając go.
-Goven... - umysł Aury, niepokorny, nie do końca stłamszony poczuciem winy i szokiem wciąż rejestrował każde słowo wypowiadane nad jego uchem, choć ci ludzie mogliby równie dobrze mówić w innym języku, tak wiele w tej chwili z ich słów rozumiał. - Czy ty jesteś pewien co robisz? Może lepiej zostawić go? Przecież jest ranny. Trzeba będzie się nim zająć.
-To się nim zajmiemy.
-To nie jest najlepszy czas na wypełnianie samarytańskich obowiązków.
-A jaki czas jest lepszy?
-Nie wiem... po prostu po mojemu to nie jest dobry pomysł.
-Opłaci się nam, Derten, zobaczysz. Czuję to przez skórę.
Jego oponent zamruczał coś jeszcze, jednak najwyraźniej poddał się. Koła skrzypnęły głośniej, powierzchnia na której leżał Aura zakołysała się. Muły stęknęły. Ruszyli.
Jednak nie odpłacił im. Nie odpłacił nawet nie z braku chęci, po prostu.... nie potrafił z nimi zostać. Nie potrafił zagrzać miejsca mimo coraz częściej okazywanej szorstkiej sympatii. Mimo wielokrotnie ponawianych próśb. Problem nie polegał nawet na patrzeniu co wieczór w pełne pretensji i rozpaczliwego żalu oczy Norny. Problem polegał na zmaganiu się z własnymi demonami dzień w dzień, noc w noc. Jedynie w ruchu czuł się spokojniejszy. Jakby można było uciec przed samym sobą porzucając miejsce po miejscu, zanim stanie się drogie. Aura nie zastanawiał się nad tym, że w gruncie rzeczy to jest rozwiązanie jedynie tymczasowe, że demony mają to do siebie, że w końcu stawiają nas pod ścianą, skąd już nie ma ucieczki... ba! Nie ma nawet wyboru broni, którą chciałoby się walczyć. Pozostają tylko własne zęby i pazury naprzeciw ich zębom i szponom. Nawet jeśli podświadomie zdawał sobie z tego sprawę, myślał, że może kiedyś będzie silniejszy. Wystarczająco silny by stanąć do tej, jakże nierównej walki. Jedno wiedział na pewno. Niezależnie od tego jaki będzie wynik jego walki, czy też jego ucieczki... nie będzie już leczył. Już nigdy. Nigdy więcej. A jaki jest najlepszy sposób na uniknięcie sytuacji, kiedy musiałby ze swego postanowienia zrezygnować? Unikanie towarzystwa ludzi... tak bardzo jak to tylko możliwe.
Szereg długich tygodni, spędzanych na coraz to dłuższych wycieczkach w głąb kraju zajęło mu odkrycie samotnej chaty, w stanie aż za bardzo rozpaczliwym, ukrytej w leśnych ostępach. To, że ją odnalazł, to że jeszcze stała... to był cud. Wymagała generalnego remontu, który jedynie pozorami różnił się od stawiania jej na nowo, jednak Aurę to cieszyło. Cieszyło go to, że będzie mógł zająć czymś ręce i myśli. Że gdy w końcu upora się z niszczącym działaniem czasu i natury.... będzie miał swój azyl, swoje schronienie, swoją samotnię. Nie wiedział kim był poprzedni właściciel domku, na który składały się dwie maleńkie izdebki i obórka, przyklejona do tylnej ściany. Nie chciał wiedzieć. Dość, że zarówno po nim, jak i mieszkańcach obórki nie pozostał nawet ślad, a stopień ich wyniszczenia pozwalał wnosić, że raczej tu nie wrócą.
Pożegnalna serdeczność mieszkańców wsi poruszyła czułą, podatną wciąż jeszcze na takie odruchy, strunę w sercu uzdrowiciela. Podarowano mu to wszystko, co w wyobraźni ludzi mogło mu się przydać. Przede wszystkim narzędzia, trochę ubrań, nieco nadpalony, lecz wciąż zdatny do użycia koc, prowiant i ziarno, a nawet trochę pieniędzy. I dużo drobiazgów, których zliczyć nie mógł. Popakowano mu to w całkiem poręczne juki, które zarzucił na plecy, odchodząc. Żegnano go przyjaznymi spojrzeniami i okrzykami, że gdyby tylko chciał wrócić... Aura kiwał głową, jednak wiedział, że nie będzie chciał wracać. Remont zajął mu długie tygodnie, skończył go tuż przed zimą, kiedy ziemię skuwały pierwsze przymrozki. Na szczęście zimy były tu dość łagodne. Zdał sobie sprawę z upływającego czasu dopiero, gdy pierwsze płatki śniegu opadły mu na rękę i przez chwilę wpatrywał się w nie zdumiony.
-Zima... - szepnął do siebie, kryjąc się w bezpiecznych ścianach chaty. Zdawał sobie sprawę, że będzie ciężko, mimo że miał trochę zapasów, polował, a zwierzyny było w bród. Okolica była mało zamieszkana i całkowicie poza wszelkimi szlakami. Nie było tu czego zdobywać, ani co rabować i chyba temu tylko zawdzięczała fakt, że wojenna zawierucha ją ominęła. Oczywiście zdarzyły się i tu zbłąkane oddziały, sporadycznie, raz czy drugi, ludzka krew wsiąkła w ziemię, jednakże... porównując to z chaosem na wschodzie, panował tu spokój. I Aura modlił się co wieczór, by pozwolono mu, i ziemi, ten spokój zachować. Ale Bóg, czy może los próśb tych wysłuchać nie zamierzał.
Dni mijały leniwie, krótkie i szare, szybko ustępujące nocy. Temperatura spadała, jednak Aura nie marzł. Miał kominek i obórkę po sufit wypełnioną drewnem. A zima, jakby litując się nad jego słabością i samotnością, była łagodniejsza nawet niż zwykle. W grudniu spadły pierwsze śniegi i stopniały zaraz. Kilka dni później spady kolejne, te utrzymały się, ale były niewielkie i w sumie Aura był za nie naturze wdzięczny. Łatwiej było mu wytropić zwierzynę, która pozostawiała na śniegu aż nadto wyraźny trop. Właśnie to teraz robił. Obchodził prowizoryczne wnyki, które nauczył się zakładać przebywając jeszcze w towarzystwie chłopów, a w ręku ściskał łuk, kolejny prezent. Łuk musiał wzbudzać śmiech każdego wytrawnego łucznika, jednak jak na potrzeby Aury sprawował się znakomicie. Znosił w bok jedynie odrobinę i jeżeli się o tym wiedziało, szansa że trafi się jakieś większe zwierzę, stojące nie dalej niż kilkadziesiąt kroków, była naprawdę spora. A w lesie dużo było zwierząt chorych, słabych, przegrywających walkę z zimą. Dużo było saren, które odłączyły się od stada.
Aura nie potrzebował wiele. Jadał mało, polował więc rzadko i to przeważnie na małe zwierzęta, gdyż nie miał co robić z mięsem dużych. Psuło się tylko. Wnyki zazwyczaj spełniały swoją rolę znakomicie, pod warunkiem , że do zdobyczy nie dobrał się wcześniej lis czy wilk. Dlatego Aura często zmieniał umiejscowienie pułapek. Jedyne czego się naprawdę obawiał, to wilki. Nie występowały tu często, na jedno jego szczęście. Czasem zabłąkał się tu jakiś samotnik. Zdarzało się jednak, że uzdrowiciel, wyrwany ze snu, wsłuchiwał się w noc, bojąc się czy może nie zmierza ku niemu jakieś większe stado. Nie miałby szans, samotnie, przeciw wilkom. Chwilowo jednak, wydawało się że zagrożenia nie było. Słońce, blade, za zasłoną chmur, stało na niebie od kilku godzin, gdy Aura sprawdzał ostatnią pułapkę. Miał szczęście, odnalazł w niej zająca. Schylił się, by go podnieść, gdy niespodziewany hałas przyciągnął jego uwagę. Odwrócił się w panice, po to tylko by dostrzec... jelenia. Zwierzę stało kilkanaście metrów dalej, oddzielała ich zasłona pozbawionych liści krzaków. Aura zmrużył oczy w uśmiechu, tak piękny był widok rudego jelenia na czarno-białym tle lasu. Nagle... zdało mu się, że za jeleniem, jeszcze głębiej w leśnym ostępie, dostrzega jakiś ruch, jeszcze jakiś błysk koloru. Jednak w tej właśnie chwili jeleń postąpił kilka kroków, zasłaniając uzdrowicielowi widok. Aura gotów był już posądzić swe zmysły o pomyłkę, gdy nagle coś chrobotnęło w gałęziach. Jeleń, spłoszony, pomknął naprzód, porożem zawadzając o zwieszone nisko konary i zrzucając z nich śnieg. Promienie słońca zalśniły w białej chmurze, a Aura usłyszał tylko świst, podobny do tego, jaki wydaje strzała, przecinając powietrze. "Tak, tylko skąd tu strzała?" zdążył pomyśleć rudowłosy zanim ostry grot przyszpilił go do pnia drzewa, które miał za plecami. Łuk wypadł z nagle zdrętwiałej dłoni. Minęło kilka chwil, odliczanych chrapliwym oddechem uzdrowiciela, nim ten odważył się uchylić powieki."Czy coś mnie boli?" zadał sobie pytanie, całkiem na miejscu. Dopiero gdy odpowiedział sobie negatywnie, zerknął w dół. Strzała była tam rzeczywiście, jej lotki wibrowały jeszcze delikatnie. Jej ostrze zagłębiało się w pniu drzewa, a drzewce tkwiło w przebitej na wylot kurtce Aury. Rudowłosy zdrętwiał, w każdej chwili oczekując kolejnego pocisku. Nic się nie działo. W końcu... czy to był ludzki głos? Dźwięk odezwał się ponownie. Tak, stanowczo to był ludzki głos. Jęk. Jęk, jaki wydaje z siebie człowiek cierpiący, nie mając już sił na krzyk. Aura zwinął się, zanim zdołał pomyśleć i szarpnął nerwowo za drzewce strzały, unieruchamiającej go przy pniu. Zziębnięte palce jak na złość nie chciały mu pomóc, gruba kurta też nie ułatwiała zadania. Jednak, po trwającym kilkanaście chwil wysiłku, Aura zdołał się jakoś oswobodzić i potykając się, pomknął w kierunku skąd dobiegał go głos. Sylwetkę mężczyzny leżącego w śniegu dostrzegł dokładnie tam, gdzie wcześniej mignęła mu plamka koloru. Myślał, że wiedział już co się stało. Mężczyzna, kimkolwiek był, chciał trafić jelenia, jednak czy to pech, czy drżąca ręka, czy nagłe poruszenie się zwierzęcia spowodowało, że strzała... nieomal przebiła jego. Aura miał przynajmniej głęboką nadzieję, że tak właśnie było i że nie on był celem ataku. Nie zwlekając dłużej podbiegł do człowieka, bezwładnie zaciskającego palce na śniegu i pojękującego cicho. Już z odległości kilku kroków, dostrzegł czerwone plamy, znaczące śnieżną biel. Podbiegł bliżej, zanim zdążył pomyśleć, że przecież obiecał sobie, że nigdy więcej... Mężczyzna nie zareagował, nawet w chwili gdy przypadł do niego i szarpnął go za zniszczone odzienie, chcąc przewrócić twarzą do góry. Ranny niemal nic nie ważył, musiał przeżyć naprawę ciężkie chwile. Aura już otworzył usta, w zapewnieniu że już jest bezpieczny, a on sam pomoże mu, będzie pomagał ze wszystkich swoich sił, kiedy.... słowa uwięzły mu w gardle. Twarz rannego była zakrwawiona, policzki zapadnięte, śnieg przywarł do niej, zniekształcając rysy.... tym niemniej Aura był pewien, tak pewien jak to tylko możliwe, że właśnie ściska za ramiona nie kogo innego jak Makmannona, Inkwizytora, swój najgorszy koszmar. Pierwszą myślą było "Zostawić go tu! Zostawić i uciekać!". Druga nie różniła się od pierwszej aż tak bardzo. Podobnie jak trzecia.... jednak tę właśnie chwilę wybrał Mak, by otworzyć oczy.
-Ja... - wychrypiał, mając wyraźnie trudności ze skupieniem wzroku na twarzy Aury - Pomóż mi... proszę...
Po czym stracił przytomność. Aura wrzasnął i z furią rąbnął pięścią w śnieżną zaspę. Krzyk bardzo przypominał dźwięk charakterystyczny dla słowa "Dlaczego". A także przekleństwa. Przez długą chwilę Aura dyszał ciężko, klnąc już po cichu, a potem sapnął i zagryzając wargi, zarzucił sobie nieprzytomnego Makmannona na ramię. I potykając się, poczłapał w kierunku chaty. Zrzucił mężczyznę na posłanie, położeniem nie można tego nazwać, po prostu pozwolił mu się zsunąć ze swojego ramienia na miękkie łóżko. Zamknął drzwi, zrzucił kurtkę i przysiadł przy nieprzytomnym. Zaczął mocować się z zapięciem płaszcza, potem z haftkami kamizelki, ściągając z inkwizytora kolejne warstwy ubrania. Zacisnął wargi, gdy odsłonił rany. Dwa bełty wbiły się w ciało Makmannona jeden koło drugiego, na lewym boku tuż nad pasem. Ciemna, niemal czarna krew płynąca ze zranienia powiedziała uzdrowicielowi, że któryś z bełtów uszkodził wątrobę. Nie będzie łatwo. Dobrze chociaż, że nie były to strzały, których opierzone końce przysporzyłyby tylko kłopotu. Aura zakrzątnął się po izbie, wstawiając na ogień sagan z wodą. Z kilku koszyczków wyciągnął po garści ziół i dosypał do wrzątku. Po pokoju rozpłynął się słodkawy zapach odkażającego białego mchu. Czystym ręcznikiem zanurzonym w wywarze uzdrowiciel przemył miejsce, z którego wciąż sterczały postrzępione stalowe groty. Usunął częściowo skrzep, pozwalając krwi swobodnie płynąć, plamiąc białą pościel pod Inkwizytorem. Strzepnął rękami, rozluźniając mięśnie, po czym ostrożnie ujął palcami prawej dłoni ostrze jednego z bełtów, drugą dłoń oparł nieco powyżej rany. Pociągnął, jednocześnie kierując moc tak, by działała na uszkodzone tkanki. Krzyk szaleńczego bólu zabrzmiał w chacie, spotęgowany jeszcze zamkniętą przestrzenią. Sina z zimna ręka zacisnęła się na nadgarstku Aury, usiłując przytrzymać dłoń wyciągającą już drzewce z boku inkwizytora. Rudowłosy wyszarpnął bełt, natychmiast odrzucając go za siebie i wolną ręką tamując krwotok, jaki popłynął z jego miejsca. Krzyk ustał. Makmannon leżał w bezruchu, blady niczym śnieg, bezgłośnie łapiąc ustami powietrze, jak wyciągnięta z wody ryba. Krew przesiąkała przez palce Aury, gdy zmuszał organizm mężczyzny do nieludzko szybkiego metabolizmu, wyczerpując powoli swój własny. Uzdrowiciel czuł, jak pod jego opuszkami tkanki zasklepiają się, łącza ponownie w całość, niwelują powstałe szkody. Cofnął ręce, gdy zaczęło mu się kręcić w głowie. Drugi bełt będzie musiał poczekać, aż odpocznie, nie miał zamiaru paść nieprzytomny, przy uzdrowionym choćby częściowo inkwizytorze. To mogło się dla niego źle skończyć. Wstał potrząsając głową. Wyciągnął z jednego z koszyczków dwa liście, wrzucił do glinianego kubka i zalał wrzątkiem. Gdy zabarwił się na żółto przelał ją do płytkiej czarki i dolawszy nieco zimnej wody zbliżył się do Makmannona. Wsunął rękę pod jego głowę, unosząc ją nieco, trzymał naczynie nieruchomo, podczas, gdy inkwizytor pił łapczywie. Ułożył go powrotem na posłaniu, po czym sięgnął na jedną z półek po niewielka amforkę. Delikatnie nabrał na palce nieco zielonkawej zawartości i nałożył na ranę Inkwizytora. Przenikliwe zimno przegoniło z tego miejsca ból, pozostawiając jedynie dyskomfort. Uzdrowiciel obmył twarz pacjenta z brudu i krwi, odsłaniając kilka siniaków na skroni i prawym policzku, mak musiał nieźle oberwać.