Ynez de la Vega 1
Dodane przez Aquarius dnia Marca 01 2014 10:27:42


Sama mówi o sobie, że w jej hiszpańskiej krwi pieni się po równo temperament, tajemnica i wyrafinowanie. Jedno jej spojrzenie wystarczy...

...kurwa, kurewski kurwa błyszczyk...

...żeby posiąść duszę mężczyzny we wieczne władanie. Uważajcie zatem panowie, bo przed wami...

...o Jezu, Jezu, Jezu, gdzie ja to kurwa dałem?!

… Ynez de la Vega!

Brawa. Oklaski. Brawa. Ostatnie przełknięcie śliny. Kosmyk peruki przylepiony do ust. Sam przed sobą udawał, że się denerwuje. Tu nie było już czasu na nerwy, nie było możliwości, by dać się ponieść zdenerwowaniu. Ta odrobina nieporadności w oczach, kiedy wchodził na scenę, wyłonił się zza srebrnej kotary, nadawała mu jedynie więcej uroku. Sala ucichła, wszystkie spojrzenia skupiły się teraz na nim. Poczuł, jak gorąco reflektora oblewa mu uda ściśnięte cekinową spódnicą. Poczuł niespodziewanie zapach trzymanej w dłoni margaretki. Jej płatki wydawały się gumowe w dotyku, kiedy ściskał kwiat dłonią w rękawiczce.

Wszystko zaplanowane w najmiejszym szczególe. Tu nie ma miejsca na błąd.

...kurwa zapomniałem pierścionka...

Ktoś odchrząknął, ktoś inny parsknął śmiechem. Światła na sali przygasły.

Podszedł nieśmiało do mikrofonu na środku sceny, stylizowanego na stare mikrofony wielkich diw. Ujął go w dłoń, przesunął palcami po błyszczącym, wypolerowanym metalu. Otaksował wzrokiem swoją widownię. Bywało już lepiej, ale wiedział, że mogło być i gorzej – imprezy w tym klubie nie zawsze cieszyły się wielkim powodzeniem. Szczególnie po wizytach policji.

Zmrużył ciężkie od brokatu powieki, strzelił wzrokiem w widownię, nieuważnie notując poruszenie na końcu sali. Ktoś wchodził jeszcze i śmiało przepychał się do przodu. Przemek nie skupił się na tym mocno, bowiem z głośników popłynęła muzyka.

Usłyszał głos Lizy Minelli, idealnie wszedł w dźwięk, naśladując ruchami śliskich od pomadki warg słowa piosenki. Śpiewanie z playbacku opanowane miał do perfekcji już w czasach licealnych. Zawsze żałował, że sam nie ma głosu. Gdyby się odezwał, urok tajemniczej femme fatale ległby w gruzach błyskawicznie.

Na widowni nikt nie ośmielił się poruszyć, kiedy wiódł dłońmi po smukłej linii bioder opiętych ciasno długą suknią w ognistym, czerwonym kolorze, dotykał talii markowanej satynowym paskiem i imitacji biustu w prześwitującym dekoltcie, z sutkami zaklejonymi zalotnie czarną taśmą. Muzyka grała odrobinę za głośno, poczuł, jak poci się w niewygodnej sukience, wysunął z fałd materiału nogę w czarnej pończosze. Gdzieś blisko pod sceną stłukła się szklanka. Rytm melodii przyspieszał i przyspieszał w nieskończoność, Przemek oblizał usta koniuszkiem języka, mrużąc oczy i przywołując na twarz orgazmiczny skurcz.

Na sali zerwały się brawa. Ktoś wołał głośno jego imię, ktoś gwizdał i wiwatował. Ukłonił się skromnie, rozesłał dłonią całusy i kilka gorących uśmiechów. W tle mignęła mu Justine. I ktoś jeszcze.

Zszedł ze sceny powolnym, kołyszącym krokiem, pozwalając by światło bawiło się błyszczącymi cekinami na jego pośladkach.

Powahlował się dłonią, otarł pot z białego od pudru czoła. Nie zdążył zapalić papierosa, kiedy widownia zarządała bisu. Kiedy drugi raz zszedł ze sceny, był na równi szczęśliwy co wykończony. Uwielbiał te występy, szczególnie, że klub był stałym miejscem, który go zatrudniał. Z drugiej strony wiedział, że nie będzie mógł robić tego wiecznie. Teraz jednak nie chciał o tym myśleć. Teraz mógł wrócić na salę, gdzie czekał na niego tani szampan i Justine ze swoją nową dziewczyną, mógł upić się do nieprzytomności i dać odprowadzić do domu pierwszemu mężczyźnie, który wykaże na tyle taktu, by nie pchać mu dłoni pod sukienkę na powitanie.

Zaszył się w małej kanciapie zaaranżowanej na kształt charakteryzatorni, gdzie zwykł przebierać się przed występem i robić sobie makijaż. Teraz oświetlenie było niemal wygaszone, tworząc klimat przyjemnego półmroku. Potrzebował chwilę odetchnąć. Usiadł przed lustrem, by poprawić spływający makijaż. Nowa pomadka była stanowczo poniżej oczekiwań. Wiedział, by nie inwestować w tanie kosmetyki, ale z drugiej strony na nic lepszego nie było go chwilowo stać. Tym bardziej, że stracił ostatnio swoje główne źródło utrzymania – pracę w miejskiej bibliotece.

Zapalił papierosa, odetchnął głębiej. Potrzebował się uspokoić. Potrzebował pobyć sam. Najchętniej zażyłby coś, gdyby tylko mógł, ale wiedział, że Justine nie będzie zadowolona. Nie miał ochoty urządzać sobie dziś z nią sprzeczek. Zaraz się napijesz, pomyślał, zaciągając się głęboko papierosem.

Nie spodziewał się pukania do drzwi. Westchnął, strzepnął popiół, odczekał chwilę. Pukanie powtórzyło się. Cicho, rytmicznie, nienachalnie. Co do licha?

- No właź, kurwa – warknął, będąc przekonanym, że to Justine się już niecierpliwi. Drzwi otworzyły się powoli, ukazując mu bukiet soczyście czerwonych, jędrnych róż w srebrnej folii. Nie była to jedna różyczka przewiązana sznurkiem, jakie zdarzało mu się czasem dostawać. To był prawdziwy, drogi bukiet z jedenastu świeżych kwiatów. Przemek głośno przełknął ślinę. - Proszę... Proszę wejść – poprawił się, modulując głos. Odgarnął z twarzy niesforny lok ciemnobrązowej peruki, na moment wstrzymując oddech.

Za bukietem krył się mężczyzna, wysoki, ciemnowłosy i śniady. Przemek powiódł wzrokiem po jego kilkudniowym zaroście, po grafitowej, dzianinowej marynarce, skupiając się ostatecznie na wąskich, zmysłowo wykrojonych ustach.

O Jezu. O Jezu. Zaraz w ciebie uwierzę.

- Ynez – powiedział nieznajomy, patrząc na niego pewnie ciemnymi jak oliwki oczyma. Przemek poczuł jak nylonowe pończochy lepią mu się do ud. - Czy mogę zająć pani chwilę?
- Oczy... Oczywiście – zająknął się, usiadł z powrotem po czym wstał ponownie, nie wiedząc, co zrobić ze sobą. - Niech pan wejdzie, proszę. Przepraszam za bałagan, wie pan, garderoba, wszędzie jest tu... puder.
- Jest pani wielką artystką, Ynez. Cały występ nie mogłem oderwać od pani wzroku. Pani magnetyzm jest niemal... zwierzęcy. Czy mogę podarować pani te kwiaty? Nie mogą się one co prawda równać z pani urodą...

Przemek poczuł, jak robi mu się słabo, jak dłonie w rękawiczkach pocą się niemiłosiernie, a serce bije szybciej, niżby sobie życzył. Mężczyzna, po jego występie, w jego obskurnej garderobie. Z kwiatami. Kurwa. I... I z szampanem. Odgarnął lok z czoła, nie wiedząc, jak powinien się zachować.

To jakiś, kurwa, żart? Zaraz mi się rzęsy odkleją.

Wziął kwiaty od nieznajomego, starając się odzyskać rezon. Ukrył na moment twarz w płonących płatkach róż, posłał mu zalotne, tajemnicze spojrzenie, uśmiechnął się zmysłowo, zwilżył wargi językiem.

Jesteś Ynez, kurwa. Nie zapominaj.

- Proszę, usiądź. Wybacz mi moje roztargnienie. Zawsze po koncercie trudno mi wrócić do rzeczywistości – powiedział w końcu modulowanym szeptem, nachylając się nad garderobą by sięgnąć po pusty, litrowy słoik na kwiaty, przy okazji prezentując swoje pośladki. Wiedział, że mały, zgrabny tyłek jest jego większym atutem niż pospolita twarz, zbyt wyraźnie nosząca ślady częstego picia i względnie częstego ćpania.
- O tak, wierzę, że artystka taka jak pani mogłaby żyć samą sztuką. Czy zechce pani skosztować ze mną szampana? Zapewniam, że jest odpowiednio zmrożony.

Mężczyzna zaśmiał się cicho, wskazując na swoją wilgotną od wody dłoń. Przemek pomyślał, że zabije osobę, która żartuje sobie z niego tak wstrętnie.

- Zaraz poszukam kieliszków – wyszeptał, mierząc nieznajomego powłóczystym spojrzeniem.

Do szampana pojawiły się jeszcze czerwone Lindtory i papierośnica z miętowymi cygaretkami, klasyczna elegancja bez zaskoczenia, jak ocenił Przemek, która jednak była w stanie go oszłołomić. Podobnie jak subtelny, winogronowy posmak dobrego szampana. Sam nie wiedział kiedy Roberto, bo tak przedstawił się nieznajomy, zaczął całować go po dłoni w satynowej rękawiczce, chwaląc jego urodę, czar i wdzięk. Z każdym łykiem szampana komplementy te wydawały się Przemkowi coraz bardziej zasłużone.

Było w tym mężczyźnie coś południowego, w jego akcencie, w sposobie wypowiadania słów, w gorących, coraz to śmielszych pochwałach, które szeptał mu przy samej skórze, w spojrzeniu oliwkowych oczu, bezczelnie namiętnym i pewnym siebie. Przy ostatnim kieliszku, kiedy Roberto wsuwał mu do ust odwiniętą z papierka czekoladkę, Przemek zaczął modlić się, by sen nie urwał się w momencie, w jakim zwykle piękne sny urywać się mają w zwyczaju.

Suknia rozchyliła się, ukazując szczupłą łydkę mężczyzny, szpiczaste, ostre kolano i udo tak wysoko, że widocznym stał się skrawek nagiej skóry ponad samonośnią pończochą. Roberto westchnął i klęknął przed nim niespodziewanie.

Przemek zadrżał, czując jego usta na swojej łydce, wspinające się początkowo leniwie na kolano, na udo, wyżej i śmielej, niż by przypuszczał. Roberto westchnął ponownie, wsunął palce za materiał pończochy i obrał jego nogę z szorstkiego materiału. Miał gorące, zdecydowane dłonie i przyjemnie chłodny oddech. Przemek odczuł to wyraźnie na wilgotnej skórze uda.

Kurwa, Boże... Już o nic więcej nie poproszę.

Roberto chwycił go za biodra, przyciągnął bliżej swoich ust, zanurząjąc twarz pod obcisły materiał jego sukni, podwiniętej wyżej, by mogło to być dwuznaczne. Było jednoznaczne do bólu, podobnie jak stopa obrana ze złotej szpilki, ocierająca się zachęcająco o bok mężczyzny. Przemek nie oponował, kiedy Roberto objął czule jego pośladki, zmusił go do wstania na chwilę a potem zsunął mu majtki. Był już niesamowicie podniecony. Usta mężczyzny były chłodne, śliskie i bardzo doświadczone.

Widok jego twarzy między swoimi udami był najbradziej erotycznym widokiem, jakiego doświadczył w życiu, i był przekonany o tym zupełnie, kiedy mężczyzna zachęcał go pomrukami do zanurzenia dłoni w swoich włosach i osadzenia się mocniej w tych ekskluzywnych, męskich ustach, tak nieustępliwie wiodących go ku spełnieniu. Chciał oponować, ale Roberto zmusił go, by doszedł mu w buzi, a potem jak gdyby nigdy nic pocałował go, obejmując dłonią za kark, aż Przemkowi zaszkliły się oczy.

- Pójdziemy do mnie? - spytał Przemek, nie umiejąc powstrzymać gwałtownych pocałunków na szyi i rąk tulących jego tyłek z taką pasją, jakby była to sprawa życia i śmierci. Jak na zawołanie ktoś zaczął dobijać się do drzwi.

Roberto poprawił mu suknię i podał zabugiony pantofelek. Zsunięta pończocha wlokła się żałośnie po ziemi. Czuł, że całą twarz ma w pomadce.

Za drzwami stała wściekła Justine. Popatrzyła na niego, parsknęła śmiechem, zatrzasnęła drzwi. Przemek wiedział, że zawsze może na nią liczyć.

***

- W innej sytuacji bym cię opierdoliła. No ale, Przemek, mogę ci tylko pogratulować. Wygrałeś los na loterii – uśmiechnęła się Justine, na poły cierpko, na poły zachęcająco, słuchając jak przyjaciel opowiada jej o minionym wieczorze i nocy. Takie historie nie zdarzały się zbyt często, w szczególności chłopakom pokroju Przemka, o urodzie na tyle nijakiej, że często niezauważalnej. Jako Ynez mógł być zjawiskowy, jako Przemek nadal zostawał facetem o mysich włosach i bladoniebieskich oczach, bardzo wysokim ale też zbyt szczupłym, z uśmiechem, w którym więcej było niepewności niż czaru. Dopiero stając się Ynez, stawał się tez uwodzicielem, diwą zaślubioną scenie, zmysłową, hiszpańską infantką i kurtyzaną w jednym.

Teraz, kiedy spotkali się wieczorem na kawę, znowu był niewyraźnym facetem o trochę za wysokim głosie i nerwowych, wiecznie spoconych dłoniach.

- W życiu czegoś takiego nie przeżyłem, Justa. Kurwa, rozumiesz to? - emocjonował się, zaciągając się głęboko papierosem. - To był normalnie, kurwa, sen. Taki facet! Taki! Spełnienie, kurwa, marzeń. Nie wiem, co on we mnie zobaczył, ale jakbyś usłyszała, jak on do mnie mówił, to byś nie uwierzyła. No chyba wszystko mi pochwalił, łącznie z pieprzykiem na dupie. Czaisz?

Justine uśmiechnęła się pod nosem, delikatnie pobłażliwie. Cóż, sama była zdziwiona, kiedy zobaczyła tego gościa w garderobie Przemka, nieudolnie maskującego chęć mordu na przeszkadzającej im osobie i swoją erekcję wystudiowanym i pełnym zainteresowania wyrazem twarzy.

- Powiedz lepiej, co było dalej, jak zmyłeś tą szminkę z pyska – zaśmiała się otwarcie, ocierając z oczu wyimaginowaną łezkę.
- Nic no... Zmyłem make-up, zdjąłem tą kieckę... Wiesz, myślałem, że sobie pójdzie. Ale on chyba musiał widzieć mnie wcześniej, nie wiem cholera. Nie wyglądał na zdziwionego, przestał tylko gadać do mnie, wiesz, per Ynez. Skądś znał moje imię. Poszliśmy do mnie. Justine, jaki kutas...
- No już, już, oszczędź mi szczegółów. Nie daj Boże, jeszcze ktoś podsłucha. Coś jeszcze oprócz kutasa? - wyzłośliwiła się odrobinę, pipijając cynamonowe cappucino z wielkiej szklanki.
- Rano przyniósł mi do łóżka śniadanie. Wyobrażasz sobie? Kawę, grzanki. Jezu, myślałem, że się popłaczę. W życiu nie widziałem czegoś takiego. To serio musi być sen. Powiedz Justine, czy to jest w ogóle możliwe? W moim przypadku?
- Wiesz, Przemo... Może wykorzystałeś wczoraj limit szczęścia na całe życie?
- Tego się właśnie najbardziej obawiam...

***

Przemek przyzwyczaił się już, że jest sam. Teraz, kiedy skończył dwadzieścia sześć lat, nie widział swojego życia w tak optymistycznych barwach jak jeszcze dwa, trzy lata temu, kiedy kończył studia i wydawało mu się, że wszystko jest stale przed nim. Pewne rzeczy zdążyły się już upłynnić, jak choćby nastoletni urok, finansowe wsparcie rodziców, niezawodne dotąd zdrowie. Coraz częściej przychodziło mu narzekać na bolący żołądek, ale odwlekał wizytę u lekarza, bojąc się, że ten wykryje u niego wrzody. Nie chciał stosować diety, nie chciał być uwiązanym do lekarstw. Nie wyobrażał sobie swojego życia bez alkoholu, a o wyobrażaniu sobie endoskopii słyszeć nawet nie chciał.

Od lekarki dostał receptę na leki „na złagodzenie objawów” oraz skierowanie na badanie gastroskopowe. Patrzył się na nie długo, popijając wodą różową kapsułkę leku. A potem zwyczajnie je podarł.

Uuups. Co ja teraz zrobię? Chyba nie pójdę na to badania. Jaka szkoda. Jaka cholerna szkoda.

Zapalił, zemdliło go ponownie, poczuł kwas w ustach. Pieprzone zwłoki, pomyślał, przecierając oczy palcami. Roboty muszę szukać, a nie po lekarzach się, kurwa, włóczyć. Ja pierdolę.

Co ja, kurwa, robię ze swoim życiem?

***

- Co ty, do diaska, robisz ze swoim życiem? - spytała Justine, pomagając mu pomalować paznokcie. Jako typowy praworęczny, z malowaniem lewą ręką nie radził sobie w ogóle. - Przecież skończyłeś studia. Weź no poszukaj jakiejś roboty w zawodzie. Przemek, no. Nie mogę, kuźwa, na to patrzeć.
- Wiesz, Justine, jak to jest stać na tej scenie i mieć przed sobą tych wszystkich ludzi? Stoję i widzę ich z góry. Widzę jak patrzą na mnie i słuchają śpiewu z głośnika. Ale nie, to nieistotne. Oni patrzą tylko na mnie. Na każdy mój gest. Mogę zrobić z nimi, co zechcę. Mogę ich zaczarować. Mógłbym ich wszystkich skropić złotym deszczem, a oni nadal siedzieliby i gapili się na mnie. Wiesz, jakie to uczucie? To tak, jakby być trochę bogiem. To władza, to magia, to rządy, gody, kurestwo. Jestem każdym po trochu. Pozwalam się pożądać. Robię im łaskę, że mogą mnie chcieć. Myślisz, że Przemek mógłby zrobić coś takiego, że mógłbym poczuć to jako Przemek? W życiu. Ale Ynez może, i dlatego nie zostawię Ynez. To jest jedyne, co mnie jeszcze cieszy. Nie jakaś szmatława... praca w bibliotece.
- Tam przynajmniej płacili ci składki – wtrąciła dziewczyna, skupiając całkowicie swoją percepcję na malowanej dłoni Przemka. Dłoni dużej, żylastej i bardzo bladej. Jak cały Przemek.
- Co mnie tam, kurwa, obchodzą składki. To nie da mi szczęścia, ja się w tym nigdy nie odnajdywałem. Gdybym mógł śpiewać, wtedy miałbym szansę... Szansę na coś więcej. A tak... Aż, kurwa, nie maluj po skórze!

Justine popatrzyła na niego uważnie, zagryzła usta, zmięła w ustach przekleństwo. Chciałaby mu pomóc, ale Przemek nie wyglądał na kogoś, kto pomóc sobie pozwoli. No chyba, że chodziło o malowanie paznokci i dopinanie sukienek na plecach. Do tego potrzebował jej zawsze. Nie żeby czuła żal, ale miała nieprzemijające wrażenie, że wszystko zmierza do jakiejś wielkiej, zatrważającej katastrofy. Czuła, że stanie się coś, czego ani Przemek, ani nawet Ynez nie będą w stanie znieść w jednym kawałku.

***
Na występie Przemka było mniej osób niż zwykle. Kiedy grający przed nim performer skończył, kilka osób wstało od stolików i wyszło. Sala niemal świeciła pustkami. Oznaczało to mniej więcej tyle, że pieniędzy z biletów będzie jeszcze mniej. Mniej pieniędzy oznaczało mniejszą gażę dla artystów. Gażę niemal głodową.

Justine zaklęła pod nosem. Przemek wyszedł na scenę, potknął się na samym wstępie. Suknia, w której występował miała stanowczo za długi, plączący się pod nogami tren. Niemal go podarł, zaczepiając o materiał obcasem szpilki. Od razu zauważyła, że nie nałożył na dłonie podkładu, perukę miał przekrzywioną, i jakby tego było mało, gdzieś przy uchu wyłaziły spod niej szare, mysie kosmyki prawdziwego Przemka.

Stało się jasne, że Ynez tego wieczoru jest naćpana. Ynez pijana co najwyżej mocniej się uśmiechała, kiedy jednak pozwoliła sobie na coś więcej, zupełnie traciła kontrolę nad tym, co robi. Justine gdyby mogła, przerwałaby występ, oddała gościom pieniądze i kazała iść do domów. Nie chciała, by Przemek, świadomie bądź nie, musiał znosić takie upokorzenie. Nie mogła jednak tego zrobić. Zaczęła się więc intensywnie, gorąco modlić.

Początkowo śpiewanie szło całkiem dobrze, ale w połowie piosenki Przemek zwyczajnie zawisł nad mikroforem i wydawał się zasypiać na stojąco, mrucząc coś do siebie na tyle głośno, że dało się to słyszeć po sali. Widownia wyraziła głośno swoją dezaprobatę. Justine nie wytrzymała, wdrapała się na scenę. Odciągnęła go za kulisy. Przemek niemalże powłóczył nogami, stopy w szpilkach rozjeżdżały mu się zupełnie niekontrolowanie. Gdy dotarli do garderoby usiadł pokracznie, zsunął buty ze stóp i skulił się w sobie. A potem poderwał się nagle, nachylił nad umywalką i zaczął wymiotować krwią.

Justine była więcej, niż przerażona. Wezwała karetkę, i w międzyczasie pomogła mu zdjąć suknię, obmyć kredowo białą, mokrą twarz, nałożyć szklafrok. Przemek trząsł się, łkał i rzygał na przemian. Nie potrafił się uspokoić.

W szpitalu okazało się, że to nic innego jak potężny, rozlany wrzód, który pękł niespodziwanie, drażniony wszystkim tym, czym faszerował swoje ciało. Justine była wściekła i zmartwiona do granic możliwości. Jak mogłeś być tak głupi, myślała, krążąc po korytarzu i czekając na jakiekolwiek wieści o Przemku. Dlaczego zawsze musisz zejść na samo dno, żeby potem mozolnie z tego wychodzić? Dlaczego sobie to do cholery robisz?!

Wiedziała, że w życiu nie zapomni widoku, jaki przedstawiał sobą wymiotując fusiastą krwią do umywalni w kanciapie – niespełna dwumetrowy, nienaturalnie szczupły mężczyzna w atłasowej, wieczorowej sukni i lokowanej, czarnej peruce, wstrząsany dreszczami i osypujący z siebie drobinki brokatu. Wiedziała, że nie zapomni jego spuchniętych dłoni zaciśniętych na umywalce, woskowej cery i tej uległej rozpaczy w oczach, której nigdy by tam widzieć nie chciała.

Postanowiła wtedy, że już nigdy, przenigdy nie pozwoli, by Przemek został bez opieki. Bo ona, jako siostra, może nie rodzona, ale przecież przybrana lata już temu, czuła się za niego odpowiedzialna. Postanowiła też, że da mu taką reprymendę, jakiej w życiu swoim nie słyszał.

Akurat kończyła kawę, kiedy na korytarzu pojawił się lekarz. Uśmiechnął się do niej pogodnie. Skąś kojarzyła tą twarz, nie mogła jednak przypomnieć sobie, gdzie widziała go wcześniej. Taki przystojny, to pewnie w reklamie, przemknęło jej przez myśl.

Na plakietce przypiętej do kitla pisało: dr Roberto Affini.