Co w tobie jest prequel 5
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 01 2011 20:10:42
Słońce kolejnego ranka miłosiernie ukazało się nad ziemią, rozgrzewając nieco chłodne, jesienne powietrze. Czyjeś ręce potrząsnęły ostrożnie rudowłosym, wybijając go z głębokiego snu
- Obudź się, niedługo po nas przyjdą
Aura zacisnął powieki. Oddałby wszystko, by kilkanaście ostatnich dni okazało się tylko snem. Tylko koszmarnym, przerażającym, bolesnym snem. Jednak chyba nie było na to szansy. Usiadł, obejmując się ramionami, otulając się szczelniej cienką materią
- Dziękuję - wychrypiał - Strasznie mi zimno...
Mężczyzna w wieku koło trzydziestu pięciu lat, ubrany w brudną, brązową koszulę z długimi rękawami i wełniane spodnie przyklęknął koło uzdrowiciela i zniżywszy głos do szeptu zapytał
- Co cię łączy z tym człowiekiem?
- Z którym...? Ach... - zrozumiał nagle - Nic. On... kiedyś już się spotkaliśmy... Nie chcę o tym mówić - odwrócił twarz w przeciwną stronę, zaciskając palce mocniej na poszarpanym płaszczu
Mężczyzna patrzył na niego uważnie przez chwilę.
- Uciekniesz dziś - stwierdził krótko
Aura gwałtownie spojrzał na niego, otwierając usta
- Ale ja... nie dam rady..
- Dasz, pomogę ci.
- Ale dlaczego?
- To on cię tu przywiózł. Wyżywa się na tobie. Pobił cię. Zgwałcił. Zginiesz, jeżeli tu zostaniesz. Już teraz ledwie żyjesz.
- A co z innymi? Ja nie mogę....
- Musisz. Damy sobie radę, w przeciwieństwie do ciebie, jeżeli zostaniesz...
- Nie mogę...
W tym momencie głośny zgrzyt zamka oznajmił uzdrowicielom koniec nocnego odpoczynku. Ustawiono ich w szeregu i wywiedziono z celi. Nieznany bliżej Aurze uzdrowiciel uścisnął jego rękę.
- Czekaj na znak... - szepnął wstając.
- Jaki...? - zaczął rudowłosy, ale nie zdążył się już niczego dowiedzieć, bo został brutalnie postawiony na nogi.
Z lękiem rozejrzał się wokół. Do tej pory nie zwracał większej uwagi na towarzyszy swej niedoli, może niesłusznie. Było ich kilkunastu, w tym w większości mężczyzn, w różnym wieku. Paru z nich uśmiechnęło się do niego nieśmiało, gdy patrzył na nich. Zaczerwienił się. I pomyśleć, że ci ludzie, ci sami, których bez namysłu zignorował, teraz oferują mu pomoc, narażając własne życie. Lęk ścisnął mu gardło. Jaki znak? Jakże mógłby uciec, z obozu tak pilnie strzeżonego? Wyszli na zewnątrz i Aura rozejrzał się, szukając wzrokiem Maka. Nie dostrzegł go i odetchnął ledwie dostrzegalnie. Naprawdę nie sądził, żeby udało mu się uciec, gdyby Inkwizytor tu był. Jednak cokolwiek robił Makmannon uniemożliwiło mu to przebywanie w miejscu, gdzie zwykle uzdrowiciele rozpoczynali pracę. Aura nie zastanawiał się nad tym, że jest słaby, nawet mimo zabiegów współwięźniów, że nie ma żadnych zapasów, że obiektywnie rzecz biorąc szanse na powodzenie jego ucieczki, na to, że ujdzie cało obławie i wojsku przeciwnika, były minimalne.... jedyne czego pragnął to wyrwać się stąd. I nigdy nie wracać. Nigdy nie musieć już patrzeć na znienawidzoną twarz. Uciec. Uciec. Uciec. Zacisnął dłonie w pięści. Będzie czekał na znak. I Bóg świadkiem, nie zmarnuje szansy. Tymczasem kroczył potulnie, pilnując swego miejsca w szeregu z każdą chwilą tracąc nadzieję. Byli już o parę kroków od namiotu, gdzie leżeli ranni, kiedy nagle... z początku szeregu dobiegł Aurę krzyk. Linia uzdrowicieli załamała się nagle, podobnie jak linia żołnierzy strzegących ich. Rudowłosy skojarzył, że tam właśnie był mężczyzna który obiecał mu pomóc, nie znał... nawet jego imienia. Rozejrzał się czujnie wokół. Wszyscy zdawali się być zajęci zamieszaniem. To musiało być to, ten znak. Aura zerknął niepewnie w bok. Las był tak blisko, pierwsze zarośla oddalone od niego zaledwie o parę kroków.... Teraz albo nigdy, zdecydował się. Skulił się cały i gdy tylko wydało mu się, że nikt na niego nie patrzy błyskawicznie dopadł krzaków. Serce biło mu szaleńczo. Zdawało się że nikt nie zwrócił uwagi na jego zniknięcie. Wszyscy kłębili się wokół mężczyzny który obiecał mu pomóc, a który wił się teraz na ziemi w jakimś dziwnym ataku. Aura przestraszył się, czując nagłą wątpliwość... A co jeśli jemu rzeczywiście coś się stało? Jeżeli.... "Wrócić" pomyślał "Muszę wrócić. Nie mogę go tak zostawić". Zdesperowany zacisnął dłonie na strzępach koszuli. W tej chwili na drogę wypadł Makmannon i Aura zawahał się. Cofnął się głębiej w krzaki, nie tracąc jednocześnie sceny z pola widzenia. Uzdrowiciel, który zobowiązał się mu pomóc zamarł na chwilę, przestając dygotać i rozejrzał się. Nie dostrzegł Aury, ukrytego w zaroślach i uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie, a Aura wiedział już, że atak jest udawany. Błyskawicznie skierował się w głąb lasu, wiedząc, że Makowi wystarczą sekundy, by dostrzec brak jego postaci w szeregu. I rzeczywiście, nie odbiegł nawet na kilka metrów, gdy usłyszał krzyk. Nie potrafił już co prawda z tej odległości rozpoznać słów, jednak wolał nie zastanawiać się i nie czekać na ich konsekwencje. Biegł, biegł, mimo że w płucach brakowało mu tchu, a mroczki latały mu przed oczyma. Tłumaczył sobie, że jeśli nie uda mu się uciec odpoczynek nie będzie mu do niczego potrzebny, za to jeśli tylko ucieknie, będzie mógł odpoczywać całe swoje życie. Zaciskał powieki, potykał się, przewracał ale biegł. Bał się myśli o pościgu. Bał się myśli o karze, która może spotkać tych, którzy mu pomogli.... Bał się, ale strach tylko dodawał mu sił. Było już południe gdy przestał gnać i całkowicie wyczerpany opadł na ziemię. Każdy oddech bolał. Mięśnie drżały z wysiłku. Pozwolił sobie na chwilę wytchnienia, ale zaraz poderwał się. Nie mógł czekać. Obóz był wciąż zbyt blisko, wciąż zbyt łatwo było go dopaść, zwłaszcza że był tak wyczerpany, a żołnierze zbyt pełni sił. Obiektywnie nie miał szans... jednak... musiał uciec. Na wspomnienie tego, co zrobił z nim Mak i co prawdopodobnie jeszcze z nim zrobi, przyspieszył kroku. Jeszcze tylko trochę.... byle znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, gdzie będzie mógł spędzić najbliższą noc.
Tylko tę noc... tę a potem kolejną... Dzień był bardzo pogodny, promienie słońca przedzierały się przez korony drzew, lśniąc w zieleni traw. Gdyby nie jego sytuacja, Aura z pewnością podziwiałby spokój przyrody, nie zakłócony działaniami ludzi. Ale teraz nie był w stanie dostrzegać piękna. Biegł i upadał. Podrywał się i biegł dalej. Każdy szelest w krzakach odbierał jako znak zagrożenia, był czujny jak ścigane zwierzę. A jednak.... prawdziwy atak nadszedł niespodziewanie. Przypadł do niewielkiego strumyczka i zanurzył w nim cała głowę, spragniony i zmęczony. Może dlatego nie usłyszał szelestu liści i cichych kroków. Powoli podniósł się na klęczki, odrzucając włosy z twarzy i patrząc w spienioną wodę źródełka. Zmarszczył brwi, gdy dostrzegł cień, który położył się na wodzie. Zacisnął powieki, modląc się, by cień nie oznaczał tego, co myślał że oznacza.... a potem nagle wyrwał do przodu gwałtownym rzutem całego ciała. Stracił przy tym równowagę i wpadł w strumień, lecz nie zatrzymał się, tylko brnął dalej. Krzyknął, gdy poczuł na swoim karku twardą dłoń, która z impetem zanurzyła jego twarz w wodzie. Szarpnął się, próbując wyrwać się z uścisku, lecz spowodował tylko że dłoń zacisnęła się mocniej. Niejasno zdał sobie sprawę, że człowiek, który go trzyma coś do niego mówi, ale zabrało mu dłuższą chwile nim zrozumiał poszczególne słowa.
-Nie szarp się, proszę, nie zamierzam cię skrzywdzić.
Wydało mu się to nieprawdopodobne, lecz przestał się wyrywać, głównie dlatego, że nagle zabrakło mu sił. Opadł bezwładnie w wodę, czując na ciele jej chłód i podrywając do góry tylko głowę, tak by móc zaczerpnąć tchu. Uścisk na karku zelżał, a w końcu zupełnie ustąpił. Aura niepewnie odwrócił się, do reszty mocząc ubranie, co między Bogiem a prawdą nie mogło już zaszkodzić mu bardziej.
-Kim...? - zaczął i zamilkł, bo poznał żołnierza z obozu. Nie zapanował nad odruchem, który rozkazał mu rzucić się z bok, jak najdalej od niego.
-Spokojnie.... - brązowowłosy mężczyzna wyciągnął do niego rękę - Ja naprawdę nie zamierzam cię skrzywdzić.
-Ale przecież... - Aura oddychał szybko i nierówno, bardziej zmęczony niż chciałby to przyznać przed sobą samym. Siły tak hojnie podarowane mu przez uzdrowicieli zeszłego wieczora teraz wyczerpywały się, pozostawiając go bezbronnego jak dziecko.
-Uratowałeś mi życie, pamiętasz? - zagadnął tymczasem żołnierz kucając na brzegu. Aura pokręcił głową przecząco. - No, tak.... nie pamiętasz. Wcale ci się nie dziwię. Byłem ciężko ranny, miałem strzaskany kręgosłup, ale dzięki tobie.... sam widzisz. Byłeś co prawda ledwie przytomny, kiedy mnie leczyłeś.... jednak... Gdyby nie ty, już bym nie żył.
Aura nie wiedział co na to odpowiedzieć, więc milczał, patrząc czujnie w stronę rozmówcy.
-Mam u ciebie dług... niezależnie od tego co mówi komendant... - ciągnął tymczasem żołnierz - Dlatego kiedy tylko jasne się stało, że uciekłeś, pierwszy zgłosiłem się do pościgu. Makmannon strasznie pragnie cię dopaść.
-A ty...? - odważył się szepnąć rudowłosy, czując nieśmiałe drgnięcie nadziei.
-Ja uważam, że nie ma prawa trzymać cię tam wbrew twojej woli, a tym bardziej robić ci tego, co robił. Po obozie rozeszła się pogłoska, jakoby...Brązowowłosy zawiesił głos, a Aurze potrzeba było sekund, żeby domyślić się o czym mówi. Poczerwieniał i cofnął się.
-Nie bój się! - żołnierz wyciągnął ku niemu dłoń - Ja naprawdę...
Aura pokręcił głową.
-W każdym razie...myślę, że mogę mu powiedzieć, że cię nie znalazłem i że ślady wiodą w przeciwnym kierunku.... Przyniosłem ci także to, wiem, że to niedużo, ale może pomoże ci choć trochę...- żołnierz położył na brzegu niewielkie zawiniątko - To trochę jedzenia, koszula na zmianę...Aura lekko skinął głową. Brązowowłosy zawahał się i wstał. -Pójdę już - powiedział - zanim zaczną się niepokoić. Ja... życzę ci powodzenia. Mam nadzieje, że ci się uda.
Uczynił krok wstecz. Aura czuł chłód wody, która opływała go i płynęła dalej w nieznane rejony.
-Poczekaj... - krzyknął schrypniętym głosem - Co z tymi... z tymi, co mi pomogli?
-A... - uśmiechnął się mężczyzna - Uzdrowicielom udało się przekonać Makmannona, że atak był prawdziwy, a ty wykorzystałeś okazję. Poza tym, nawet jeśli nie uwierzył, nie może sobie pozwolić na stratę dwóch uzdrowicieli na raz.... Nic im nie będzie.
Rudowłosy odetchnął głęboko, nagle zdając sobie sprawę, jak bardzo los tych, którzy mu pomogli ciąży mu na sercu.
-Dziękuję... - szepnął.
-Nie, to ja dziękuję....Żegnaj... - z tymi słowami, znikł w zaroślach.
-Żegnaj - mruknął w ślad za nim Aura i powoli wygrzebał się ze strumienia. Drżącymi dłońmi rozplątał zawiniątko, które zostawił mu żołnierz. Od razu wpakował sobie do ust kawałek suszonego mięsa. Był taki głodny. Dygotał z zimna, mimo że dzień był ciepły. Zdarł z siebie podarte i przemoczone resztki koszuli i nałożył nową. Niespodziewanie dla samego siebie rozpłakał się, nie wierząc w to, że udało mu się uciec, nie wierząc w nieoczekiwany dowód sympatii i bezinteresownej pomocy, nie wierząc w końcu w to wszystko, co działo się w ciągu ostatnich dni. Był taki zmęczony. Nie biegł już. Szedł tylko z rozmysłem krok za krokiem stawiając stopy w żółknącym mchu. Jeszcze jeden i jeszcze jeden, jeszcze, jeszcze, jeszcze. Każde przesuniecie nogi do przodu wymagało teraz świadomości. Każdy ruch był starannie przemyślany i wymuszony na protestującym organizmie. Szedł tak całą wieczność, gdy słonce przesuwało się ponad nim, by łagodnym łukiem znów zacząć opadać w stronę horyzontu. Aura potknął się o wystający z mchu sękaty korzeń. Upadł, boleśnie zbijając sobie biodro o ukryty pod poszyciem kamień. Nie znalazł już w sobie siły by wstać. Doprawdy było to miejsce na odpoczynek dobre jak każde inne. Trzeba było tylko odczołgać się nieco od gniotącego kamienia. Przesunął się może o krok, może o dwa. Miękka kępa mchu, na której oparł głowę była cudowna poduszką. Zamknął oczy, powtarzając sobie w duchu, że odpocznie tylko kilka chwil, tylko do zachodu słońca, a potem pójdzie dalej, jak najdalej od obozu, jak najdalej od Makmannona, od bicia, upokarzania, krzywdzenia. Tylko chwilkę...
Obudził go świergot ptaków, witających swym śpiewem budzący się dzień. Wciąż było ciemno, jednak na wschodzie, zza linii horyzontu już zaczynały przeświecać pierwsze promienie słońca. Poderwał się przerażony, jednak zaraz usiadł powrotem. W brzuchu zaburczało mu żałośnie, przypominając że od wczorajszego ranka w ustach miał tylko kawałeczek suszonego mięsa. Drżącymi palcami rozsupłał tobołek ofiarowany mu wczoraj przez brązowowłosego żołnierza i odgryzł kęs z niewielkiego krążka twardego sera. Przeżuł szybko, przełykając aż mu gardło zagrało, wpychając do ust kolejny kawałek. Dopiero, gdy zjadł całość dotarło do niego, że nie ma już nic więcej, ale przynajmniej jego żołądek odkleił się od kręgosłupa i przestał być tak tragicznie pusty. Wstając, czuł każdy mięsień nóg. Kłujący ból rozlał się od prawego biodra niemal odbierając mu wzrok. Sięgnął ręką, badając bolące miejsce. Wczoraj był tak zmęczony, że nie zauważył jakie szkody wyrządził kamień, złośliwie umieszczony przez przyrodę pod mchem. Palce zagłębiły się w ciało tam, gdzie powinny napotkać opór kości. Mrok zatańczył przed szmaragdowymi źrenicami, gdy nacisnął zranione biodro. Ciche chrupniecie towarzyszące przesunięciu kości wybiło mu z płuc powietrze. Upadł, odruchowo zasłaniając prawy bok. Leżał tak przez chwilę, wmawiając sobie, że wcale tak strasznie nie boli, że to minie. Nie mijało. Ale nie mógł tu zostać. Podniósł się ignorując falę oślepiającego bólu. Jeżeli Mak go odnajdzie, pęknięte biodro będzie małym problemem tłumaczył sobie, kuśtykając nieporadnie leśną ścieżką. Po kilku krokach znalazł złamaną gałąź, rozwidlona na końcu i posłużył się nią jako laską. Teraz szło się nieco lżej. Ból w boku stopniowo zanikał. Aura jako uzdrowiciel wiedział, że to niedobrze, że przesunięta kość mogła uszkodzić jakiś nerw, ale na Boga, tępe mrowienie biodra przywitał błogosławieństwem. Szedł powoli, ale wciąż. Z zaciętą determinacją wciąż przed siebie, jak najdalej, jak najdalej, jak najdalej. Przed wieczorem wyszedł z lasu. Przed nim ciągnęły się teraz zarośnięte łąki i dzikie pola porośnięte krętymi splotami perzu i rdestu. Stopy grzęzły w plątaninie zieleni, utrudniając marsz, ale szedł. Nie miał innego wyboru. Zapadł zmrok, a żołądek Aury znów zaczął wygrywać swoją żałosną melodię. Wmawianie sobie, było jak na razie najlepszą metodą uciszenia go. Nie jestem głodny, nie jestem głodny, nie jestem...
Na granicy wzroku, za jednym z pagórków zamigotały czerwone błyski. Rudowłosy nie mógł się mylić. Ogień. A jeżeli ogień, to ludzie, tylko... Wioska, czy obóz żołnierzy? A jeżeli obóz... który? Zobaczę - zdecydował. Zobaczę i jakby co obejdę. Może dostanę coś do jedzenia - myślał, mozolnie krok za krokiem zbliżając się do źródła światła. Już z daleka wiedział, że coś jest nie w porządku. Swąd palonych ciał dotarł do niego wraz z nocnym wiatrem. Wioska płonęła, a raczej dopalała się. Garstka ludzi starała się ugasić wciąż palące się chaty, ranni jęczeli, słychać było płacz. Aura pomału zaczął schodzić ze wzgórza, gdyby tylko starczyło mu sił, mógłby pomóc... Po koszmarnie długim czasie dotarł wreszcie do pierwszej zagrody. Pozostały z niej jedynie zgliszcza, dom obok wciąż się palił. Na oczach uzdrowiciela dach zapadł się do środka, wzniecając deszcz iskier, które opadały w zachłanny płomień. Drzwi domu wypadły. Ze środka wytoczyła się kobieta, przyciskająca do piersi bezkształtny ciężar. Jej suknia płonęła, skóra była poparzona, włosy wypaliły się do gołej skóry. Przewróciła się tuż przed Aurą. Kształt okazał się być dzieckiem. Kobieta tarzała się po ziemi, usiłując ugasić ogień, pożerający jej odzienie. Rudowłosy odrzucił laskę, opadając na klęczki przy dziecku. Kobieta przestała się ruszać, jęcząc cicho. Spojrzał w jej stronę, widząc w zapuchniętych, załzawionych oczach niemą prośbę, ale przecież ona nie mogła wiedzieć. Nie miała prawa wiedzieć kim on jest. Nie miał tego wypisanego na twarzy. Pochylił się nad dzieckiem. Była to dziewczynka, około trzyletnia. Poparzenia wykwitły czarnymi bąblami na jej skórze, oddychała płytko, szemrząco. Nie miała szans na przeżycie. On nie miał szans by ją uzdrowić. Nie miał sił, ale spojrzenie matki, bo musiała to być matka, było niczym wyrzut. Nie uda się. Wiedział to jeszcze zanim wyciągnął ręce, ale zrobił to. W tej chwili gotowy był oddać ostatni cień energii, pozwalający mu jeszcze oddychać, by pomóc dziewczynce. Taki był los uzdrowiciela, przekleństwo, zapłata za talent. Prędzej czy później trzeba było wybierać między życiem swoim, a swojego pacjenta. Aura musiał wybierać w dziewiętnastej jesieni swego życia i musiał wybrać właściwie. Skupił się, ściągając całą moc, jaka jeszcze tliła się w jego ciele w opuszki palców. Calusieńką moc, włącznie ze swoja siłą witalną i pchnął ją w ciało dziewczynki. Świat przestał istnieć. Ograniczył się tylko do cieniusieńkiej złotej nitki, której uzdrowiciel starał się niw wypuścić z palców. Zawsze postrzegał życie w ten sposób. Każdy człowiek był pojedynczą, połyskującą nitką, przywiązaną do swojego miejsca na ziemi. A teraz walczył o tę króciutką, kruchą niteczkę życia poparzonej dziewczynki. I przegrał. Lekki podmuch wiatru wyrwał mu ją z dłoni, unosząc lekko w górę tak, że znikła mu z oczu. Pod jego rękami dziecko westchnęło cicho, wypuszczając z płuc ostatni tchnienie. Rozdzierający krzyk zabrzmiał w uszach Aury, nie odnotował go jednak. Czerń zalała jego świadomość, nie pozwalając przedrzeć się żadnemu bodźcowi, żadnej myśli, poza tą jedną "nie pomogłeś jej".