Cienie przeszłości 1
Dodane przez Aquarius dnia Lutego 15 2014 11:01:27


Urywany oddech, przyspieszone bicie serca, drżenie rąk… Błogosławiona ciemność. Litościwie otuliła swym oddechem, pozwalając ukryć niepewność, niedoświadczenie i szkarłat na twarzy. Jednak nawet ten całun nie potrafił zakryć żaru w oczach, gorących ciał i niepewnie błądzących dłoni. Dotyk delikatny niczym muśnięcie skrzydeł motyla, niepewny jak pierwszy wiosenny pączek, ale też zachłanny jak pierwszy oddech i nienasycony niczym ogień. Pierwszy pocałunek, nieśmiały i niepewny, przepełniony mistycyzmem i doprawiony szczyptą strachu. Dwa ciała, na co dzień banalne, a teraz nieznane niczym bezludna wyspa, odkrywane powoli i niepewnie, lecz uparcie. Jutro przyjdzie szara rzeczywistość, lecz dzisiaj, pod osłoną nocy, magia roztacza swe ramiona, odurzając zmysły i pchając na zakazane wody.

***

- Nie mówisz poważnie…
- A czy wyglądam jak bym się śmiał? – Twarz wykrzywia smutek i tylko cud powstrzymuje łzy przed wypłynięciem.
- Nie możesz…- szepce cicho, pozwalając by ból przejął kontrolę nad jego głosem. – Nie chcę żebyś wyjeżdżał.
- Ja też nie chcę, ale co mogę? Co?! – W ten krzyk wkłada cały swój żal. – Starzy wyjeżdżają do Stanów, a ja muszę z nimi. Na zawsze…
- Więc ucieknijmy! – Desperacka próba, która nie może się udać.
- Dokąd? Z czego będziemy żyć? Jesteśmy nieletni, nie mamy żadnego wykształcenia, kto nas zatrudni?! Nie rozumiesz, ze jesteśmy od nich zależni?!
- Ja tak nie chcę…- Łzy ciekną po twarzy. – Kocham cię, nie mogę żyć bez ciebie!
- Też cię kocham.
Ciała złączone po raz ostatni, dłonie pragnące zapamiętać, usta pragnące zatrzymać jak najwięcej. I obietnice, złożone w złudnej nadziei, by nie oszaleć z tęsknoty i rozpaczy.


***

Obudził się z krzykiem. Przez chwilę nie wiedział gdzie się znajduje, wciąż mając przed oczami tamte obrazy. Obrazy, które dawno powinny wyblaknąć i nie sprawiać bólu. Do rzeczywistości sprowadza go cichy głos i silne ramiona, obejmujące go troskliwie.
- Coś ci się śniło, kochanie?
Opiera głowę na obojczyku ukochanego, pragnąc by bijące od niego ciepło i spokój zabrały wszystko. Czuje jak dłoń ukochanego gładzi go delikatnie po plecach. I czuje jak przez tą dłoń powoli przechodzą na niego ciepło i spokój.
- To jak, powiesz mi co ci się śniło, Mark? – Cichy i łagodny szept.
- Cienie przeszłości, John – szepce, skupiając się na emanującej od kochanka aurze spokoju. – Śnił mi się mój pierwszy kochanek. Moja pierwsza miłość. – Milknie jakby zastanawiając się nad tym co powiedzieć, a co, być może zataić. John nie przerywa tego milczenia, wiedząc, że jeśli będzie zbyt natarczywy, to jego ukochany zamknie się w sobie i będzie samotnie zmagał się z problemem, a tego nie chce. Nie chce widzieć smutku na ukochanej twarzy. – Miałem wtedy siedemnaście lat, on był o rok starszy. Chodziliśmy do tej samej szkoły. Na początku się nie znaliśmy, ale na jakiejś ogólnoszkolnej imprezie zaczęliśmy się razem bawić i jakoś tak się zaprzyjaźniliśmy. Już nawet nie pamiętam jak to się stało, ale zakochaliśmy się w sobie. W sylwestra, gdy jego i moi starzy poszli się bawić, my zbliżyliśmy się do siebie. Wiedzieliśmy, że to jest zakazane, więc robiliśmy to potajemnie, szkolnym kiblu w czasie lekcji, albo jak starych nie było w domu. Ale to był nie tylko seks. Łączyło nas uczucie. Myślałem, że jest ono na tyle mocne, by przetrwać wszystko, jednak okazało się, że byłem głupi i naiwny. Jakiś rok potem okazało się, że mój ojciec dostał propozycję pracy w stanach i musieliśmy wyjechać. Na początku łudziłem się, że jak kontrakt ojca dobiegnie końca, wrócimy, ale dostał następny i następny i zostaliśmy, a on… pisałem do niego listy pełne tęsknoty, wierząc, że on też to czuje, lecz on dość szybko o mnie zapomniał, bo na żaden z nich nie odpisał. Kochałem go jak szalony, a on… To bolało, tak bardzo, że nawet myślałem o samobójstwie. Jednak nie zrobiłem tego. Po pewnym czasie stwierdziłem, że skoro on nie dotrzymał obietnicy, że będzie na mnie czekał tak długo jak trzeba, to ja też o nim zapomnę. I udało mi się, aż do dzisiaj. Nie wiem czemu, ale przyśnił mi się nasz pierwszy raz i nasze rozstanie. I dlaczego właśnie teraz?
John przez chwilę milczał, zastanawiając się nad tym, co usłyszał.
- Nie znam się na tym, ale podobno w snach nasza podświadomość próbuje nam coś powiedzieć.
- Niby co takiego? – spojrzał na kochanka marszcząc brwi z dezaprobatą. – Że niby myślę o nim i dlatego mi się to śniło? Przecież to było dwadzieścia lat temu! Poza tym mam ciebie! To ciebie kocham nie jego!
- Jesteś pewien? – zapytał spokojnie z niewyczuwalnym smutkiem w glosie. – Sam mówiłeś, że to była twoja pierwsza miłość. Takich rzeczy się nie zapomina.
- Ja już zapomniałem, tak jak i on. Chociaż na początku było ciężko, to jednak ułożyłem sobie życie.
- Jesteś pewien? – Tym razem smutek zagościł nie tylko w głosie, ale i na twarzy.
- To chyba oczywiste, nie uważasz? – Zdenerwował się. Odtrącił rękę ukochanego, którą tamten wciąż trzymał na jego plecach i odsunął się. – Czy mówiłby ci, że cię kocham, gdybym wciąż myślał o nim?!
- Może wmówiłeś sobie, że mnie kochasz, żeby tylko zapomnieć o tamtym, bo tak mniej boli.
- I co, niby teraz mam cię dość i chcę do niego wracać?! – zapytał podniesionym głosem, coraz bardziej zirytowany. John nie odpowiedział, tylko popatrzył smutno, a w jego oczach zaszkliły się łzy. Mark sapną zirytowany. – Idę spać na kanapę – warknął, zabrał poduszkę i wyszedł z sypialni trzaskając drzwiami.
Jon wyciągnął przed siebie rękę, jakby chciał złapać ukochanego i zatrzymać go, jednak nie ruszył się z łóżka, a gdy usłyszał trzaskające drzwi od sąsiedniego pokoju, skulił się i pozwolił płynąć łzom.
Tymczasem Mark przeszedł do pokoju gościnnego i rozłożył łóżko. Niestety sen nie przychodził, był zbyt zdenerwowany tym, co usłyszał by teraz zasnąć. I zaczął się zastanawiać i analizować całe swoje życie uczuciowe i erotyczne. Zanim spotkał Johna, miał paru kochanków, niektórych tylko do seksu, na jedną noc, innych na dłużej i z uczuciem, teoretycznie więc wszystko było w porządku. Tylko czy na pewno? Może faktycznie to wszystko to tylko po to by zapomnieć o Jacku? Jacek… Tak dawno nie wypowiadał tego imienia. Z niewiadomych przyczyn ciarki przeleciały mu po plecach. Po raz pierwszy od tylu lat przed oczami stanęła mu twarz tak kiedyś droga sercu. Krótkie czarne włosy, obcięte prawie na jeża, piwne oczy, kolczyk w uchu za który przez dwa tygodnie miał szlaban na komputer, i ten zniewalający uśmiech. Serce Marka zabiło mocniej. Wraz z tą twarzą wróciły wszystkie te uczucia, o których chciał zapomnieć: ból, tęsknota i rozczarowanie. Tylko czy aby na pewno tylko one? Bo czemu właściwie śnił mu się Jacek? Czyżby podświadomie źle mu było z Johnem i chciał wrócić do Jacka? Może miał nadzieję, że to uczucie jednak nie wygasło, że Jacek wciąż go kocha… Bzdury! Gdyby tak było, to by odpisał chociaż na jeden list. Tak, zdecydowanie, on nie czuje już nic do Jacka i nie ma zamiaru do niego jechać by się o tym przekonać! Z tym przeświadczeniem Mark w końcu zasnął, lecz nie był to spokojny sen, wciąż się przekręcał z boku na bok, a gdy nadszedł ranek był bardziej zmęczony niż gdyby brał udział w jakimś maratonie. Skutkiem tego, gdy rano John próbował go przeprosić i wytłumaczyć się z tego, co powiedział w nocy, wkurzył się jeszcze bardziej, zrobił mu scenę jak nigdy dotąd i obraził się.
Przez następne kilka dni nie odzywali się do siebie, John czekał aż Mark się pierwszy odezwie, a Mark… przez cały czas myślał nad tym wszystkim. Jednak im bardzie myślał za dnia tym cięższe noce miał. Codziennie śnił mu się Jacek, te wszystkie wspólnie spędzone chwile, każda skradziona chwila w której mogli bez strachu kochać się, lub choćby poprzytulać. I z każdym tym snem do jego serca wkradała się myśl, że może to jednak prawda, że on wciąż kocha Jacka i tylko okłamywał samego siebie. Tak go to męczyło, że któregoś dnia wziął w pracy zaległy urlop, spakował się i wyjechał nie powiedziawszy nic Johnowi. Nie wiedział nawet czy będzie miał samolot do Polski czy tez może będzie czekał nie wiadomo ile godzin. Ale nie miało to dla niego znaczenia, czuł, że musi wyjść z domu, w który nagle zaczął się dusić, i przestać patrzeć na Johna, którego widok tylko pogłębiał jego rozterkę. Czuł, że jak pojedzie na lotnisko, to będzie o krok bliżej osiągnięcia spokoju.
Wysiadł z taksówki. Szedł szybkim nerwowym krokiem, nie zwracając zupełnie uwagi a ludzi wokół niego. Co chwila ktoś go potrącał, ale on to zupełnie ignorował, myślami błądząc zupełnie gdzie indziej. Spojrzał na listę odlotów. Okazało się, że jest jakiś samolot za pół godziny. Serce zaczęło mu bić jeszcze mocniej. Żeby tylko były wolne miejsca. Stanął w kolejce do kasy. Z każdym znikającym sprzed kasy podróżnym jego zdenerwowanie rosło. W końcu stanął przed kontuarem. Następna chwila wydała mu się najdłuższą w życiu. Miał wrażenie jakby czas stanął. Doskonale wiedział, ze to bez sensu, jednak tak bardzo bał się, że w ostatniej chwili coś się zepsuje i go nie wpuszczą do samolotu. Na szczęście pomyślnie przeszedł kontrolę i dziesięć minut potem siedział już w samolocie. Jednak to także nie wystarczyło by się uspokoił. Nawet kiedy samolot już wystartował, wciąż się bał. Teraz już nie potrafił powiedzieć co właściwie jest przyczyną tego nieznośnego ścisku w piersi. Żeby nie myśleć i nie mieć tych pesymistycznych wizji, postanowił przespać całą drogę. Jednak nawet sny miał niespokojne, niczym koszmary senne.
W końcu samolot wylądował. Nie wiadomo czy to ten spokój, który zaczął powoli przejmować kontrolę nad Markiem, czy coś innego, faktem było, że tym razem wszelkie formalności zleciały mu o wiele szybciej i w końcu stanął na polskiej ziemi. Wciągnął powoli powietrze pełną piersią. Doskonale wiedział, ze pod względem składu chemicznego jest ono takie samo jak w Los Angeles, conajwyżej mogą być trochę inne zanieczyszczemia, ale i tak to wciąż ten sam tlen. Jednak mimo to miał wrażenie jakby posmakował czegoś wspaniałego. Chociaż już dawno stracił więź z Polską, to jednak czuł się dziwnie, mając świadomość, że przyleciał tu po dwudziestu latach nieobecności. Wróciły szczątkowe uczucia, odrobina radości. Stał z zamkniętymi oczami, oddychając pełna piersią i nasłuchując tych wszystkich głosów. Chociaż też można było usłyszeć różne języki, jednak on nasłuchiwał tego jednego: dawno nie używanego polskiego. W myślach powtarzał każde, nawet pojedyncze, słowo, które udało mu się wyłonić z tej kakafonii dźwięków. I nawet nie obchodzili go potrącający go co chwilę ludzie. W pewnym momencie usłyszał obok siebie sceniczny szept:
- Monej czejndż, dolar, funt.
Otworzył oczy by zlokalizować źródło tej tak łamanej, że aż śmiesznej, angielszczyzny. Koło niego kręcił się jakiś facet z ulizanymi na żel włosami, ubrany w tandetną pstrokata kurtkę,, do tego spodnie dresowe i jakieś tenisówki. Krążył wokół Marka, rozglądając się, jakby czekał na kogoś z podróżnych, wciąż mamrocząc półgłosem „Monej czejndż, dolar, funt.” Markowi aż się śmiać zachciało. Zignorował faceta i ruszył przed siebie. Jednak facet tak łatwo nie odpuścił, dopadł Marka, gdy ten wyszedł przed budynek i przystanął rozglądając się za taksówką. Stanął obok i znowu udając, że „szuka w tłumie znajomego”, wymamrotał:
- Monej czejndż, dolar, funt.
Tym razem Mark zirytował się. Co jest, do cholery? Czy on wygląda na jakiegoś krezusa? To prawda, że miał ubrania dobre gatunkowo, ale w żaden sposób nie odstawały one od ubrań innych ludzi, a na plecach na pewno nie miał tabliczki z napisem „Naiwniak ze stanów”.
- Monej czejndż, dolar, funt.
- Spierdalaj palancie – warknął Mark po polsku, patrząc namolnemu cinkciarzowi prosto w twarz. Aż się zdziwił, że te tak dawno nie używane przekleństwa z taką łatwością wyszły z jego ust.
Tego na chwilę zatkało, potem coś wymamrotał, splunął i odszedł. Sekundę potem Mark już kompletnie o nim nie pamiętał.
Zlokalizował postój taksówek. Wsiadł do pierwszej z brzegu i podał kierowcy wygrzebany z meandrów pamięci adres.
- Tylko nie próbuj pan mnie naciągnąć wioząc okrężną drogą. Znam miasto i doskonale wiem którędy jest najszybciej. Wystarczy, że taryfa jest zawyżona – dodał widząc w lusterku uśmiech zadowolenia na twarzy taryfiarza. Tak po prawdzie to nigdy nie znał Warszawy, nawet jak jeszcze mieszkał w Polsce, a nawet jeśli, to minęło 20 lat i sporo mogło się zmienić. Jednak postanowił zaryzykować.
Uśmiech zniknął z twarzy.
- Nie wożę okrężną drogą – warknął kierowca powoli ruszając.
- Taa, a ja jestem baletnica – mruknął Mark. Na szczęście kierowca nie podjął zaczepki. Możliwość dużego zarobku skutecznie go przed tym powstrzymała. Jednak, najprawdopodobniej chcąc sprowokować kłotnię, by mieć pretekst do wyrzucenia pasażera z taryfy, przełączył radio na jakaś kretyńską stacją, podgłaśniając je do granic możliwości. Jednak Mark zignorował go zupełnie, wpatrując się w okno i obserwując uważnie mijane budynki. Po jakiś dziesięciu minutach kierowca, widząc, że jego prowokacja nie odniosła skutku, przyciszył radio tak, że tylko brzęczało nienachalnie.
Na szczęście nigdzie nie było korków, więc szybko dojechali do granicy miasta.
- Tu się zaczyna druga strefa, stawka wzrasta – odezwał się w pewnym momencie taksówkarz.
- Okej – mruknął Mark, nie przestając patrzeć na mijane krajobrazy.
Legionowo, ulica Sowińskiego 6/3. pamiętał ten adres nawet po dwudziestu latach. Jak mógłby go zapomnieć, gdy to właśnie tam znalazł swoją miłość i to właśnie tam ją stracił.
W końcu dojechali. Wprawdzie uważał, ze cena za kurs jaką mu podał taksówkarz jest wyśrubowana aż w kosmos, ale nie zamierzał się kłócić. Po pierwsze miał dość pieniędzy, w stanach miał dobrze płatną robotę i wziął dość sporo dolarów, nie wiedząc co go tu czeka, po drugie, zbyt był zaaferowany tym co już wkrótce miało nastąpić. Zapłacił i kiedy taryfa odjechała zaczął rozglądać się w koło. Z każdą minutą przypominały mu się szczenięce lata. Kiedy tak patrzył, miał wrażenie jakby cofnął się w czasie, nic się praktycznie nie zmieniło; dzieciarnia wciąż latała po podwórku z popękanym asfaltem, obsmarowanym grafiti śmietnikiem nad którym latał rój much, i przekrzywionym w jedną stronę trzepakiem. Nawet piasek w tym czymś co kiedyś pewnie było piaskownica, a teraz jedynie kupą spróchniałych desek, był tak samo brudny i pełen psich gówien, jak za jego czasów. Jedynie ławki były nowe, widać dopiero co postawione, bo jeszcze nie podrapane ani nie połamane. Nawet tynk z bloków odłaził tak samo jak w tedy. Dziwne wzruszenie ścisnęło mu pierś. Czuł jakby zaraz miał się rozpłakać. Przed oczami przeleciały mu te wszystkie chwile, które tu spędził, spotykając się z Jackiem, najpierw by pograć wspólnie w nogę czy najnowsza grę komputerową, a potem by oddawać się zakazanej miłości.
Wszedł na klatkę. W nosy uderzył dawno nie czuty smród kocich szczyn. Wszedł na pierwsze piętro. Drzwi wejściowe wydawały mu się bardziej czarne niż zapamiętał.. nawet trójka była tak matowa, że ledwo odróżniała się od drzwi. Jedynie tabliczka z nazwiskiem „J. H. Nowiccy” była jasna, jakby ktoś ją specjalnie polerował. Podniósł rękę do dzwonka lecz szybko ją cofnął. Myślał, że serce nie może mu już mocniej walić, jednak teraz miał wrażenie, jakby miało mu się wyrwać z piersi i uciec w siną dal.
- Tylko spokojnie – mruczał do siebie oddychając głęboko – tylko spokojnie.
Niestety nic to nie pomagało, serce wciąż nie chciało się uspokoić. Wyciągnął rękę by w końcu zadzwonić, lecz nagle usłyszał chrobot zamka z plecami. Podskoczył nerwowo niczym ktoś przyłapany na czymś złym i obejrzał się za siebie. Nie było mowy o pomyłce, ktoś zaraz miał wyjść na klatkę. Nie zastanawiając się wbiegł piętro wyżej i ostrożnie wychylając się obserwował intruza. Z mieszkania naprzeciwko wyszła jakaś młoda kobieta z wózkiem i dzieckiem na ręku. Chwile potem Mark oddalający się stukot jej obcasów. Podszedł ponownie pod drzwi i nie zastanawiając się więcej, nacisnął dzwonek. Słyszał jego dźwięk za drzwiami, lecz nic poza nim. Już chciał odejść, gdy nagle usłyszał chrobotanie zamka i drzwi uchyliły się tworząc niewielką szparę w której ukazała się twarz siwowłosej, pomarszczonej kobiety. Mark poznał ją od razu, mimo iż czas boleśnie odcisnął na niej swoje piętno, nie tylko obdarzając ją mnóstwem zmarszczek, ale też i przyginając do ziemi.
- Czego? – warknęła kobieta niechętnie, patrząc niezbyt przychylnie na intruza.
- Dzień dobry, pani Nowicka – uśmiechnął się niepewnie. – Pewnie mnie pani nie pamięta. Jestem Marek Janicki, kolega Jacka.
- Czego tu chcesz, pederasto? Po co żeś wrócił?– warknęła kobieta nieprzychylnie.
Marka z lekka zszokowało słowo użyte przez staruszkę, lecz nie miał zamiaru się o nie wykłócać, nie po to przecież przebył tyle kilometrów.
- Zastałem może Jacka?
- Nie żyje.
- Jak to? – Serce aż stanęło.
Jednak kobieta, zamiast odpowiedzieć, splunęła i zamknęła drzwi, mamrocząc przy tym:
- Cholerny zboczeniec.
Mark zadzwonił jeszcze raz, chcąc się dowiedzieć czegoś więcej, lec kobieta nie reagowała. Ani na dzwonek, ani na pykanie czy podniesiony głos Marka wołający ją po imieniu. W końcu mężczyzna zrezygnował. Mając wrażenie jakby zaraz miał się udusić z braku powietrza, wyszedł szybko na dwór i ciężko usiadł na najbliższej ławce. W uszach wciąż mu dźwięczały słowa kobiety.
- Nie żyje… - wyszeptał i nagle łzy pociekły mu z oczu. Nie mógł ich powstrzymać i chwilę potem siedział ze spuszczoną głową, szlochając. A więc to wszystko było na marne? Cała ta nadzieja i niepokój? Czy to właśnie dlatego mu się śnił bo już nie żyje?
- Te, facet, a ty czego ryczysz jak baba? – usłyszał nagle.
Podniósł głowę patrząc z ukosa na właściciela głosu i zobaczył niemiłosiernie umorusanego dzieciaka w wieku około dwunasty lat, z piłką pod pachą.
- Nie twój interes, szczylu – mruknął wycierając łzy.
Niestety dzieciakowi nie wystarczyła ta odpowiedź, bo bez słowa usiadł na ławce.
- A może ty jesteś baba? – indagował dalej. – No bo faceci nie ryczą, tak mi cały czas powtarza ojciec.
- Też ryczą – odparł odruchowo Mark.
- To chyba jakieś mięczaki – dzieciak prychnął lekceważąco. – Skoro nie jesteś baba to jesteś mięczak.
- Nie twój interes – warknął. Ten dzieciak zaczynał go powoli irytować.
- To dlaczego ryczysz?
Mark westchnął.
- Nie dasz mi spokoju, co?
- A jak myślisz, facet? – Dzieciak wyszczerzył się. – Przyłazi taki goguś w odpicowanym gajerze i ryczy niczym baba. To normalne, że wszyscy są ciekawi dlaczego. Jak się dowiem co i jak, to będę potem mógł sprzedawać innym tą informację.
Słysząc to Mark aż roześmiał się. Nie ma to jak przedsiębiorczość.
- Przyjechałem do dawno nie widzianego kolegi, a okazało się, że nie żyje. Kiedyś byliśmy bliskimi przyjaciółmi i zabolało mnie jak się dowiedziałem o jego śmierci.
- A kto to?
- Jacek Nowicki. Mieszkał pod trójką w tym bloku – wskazał odpowiedni budynek.
- Nowicki? Nie wiem, facet, skąd masz takie informacje, ale on żyje.
- Jak to?
- Zwyczajnie – dzieciak wzruszył ramionami.
- To dlaczego jego matka powiedziała, że on nie żyje?
- Stara Nowicka? A bo jej w dekiel już wali – chłopak wykonał palcem gest oznaczający wariata. – Po śmierci Nowickiego odwaliło jej zupełnie. Aż jej syn musiał się wyprowadzić.
- A nie wiesz dokąd? – Serce zaczęło znowu walić niczym oszalałe.
- A na cholerę mi to wiedzieć? – dzieciak popatrzył zdumiony na mężczyznę. – Ale nie przejmuj się, facet – poklepał Marka po ramieniu, widząc, że ten nagle oklapł niczym przekłuty balonik – on przychodzi do matki codziennie. Wystarczy wiec jak na niego zaczekasz i po sprawie.
- A dzisiaj już był?
- A nie mam pojęcia. O, właśnie idzie. – Mark podążył za wzrokiem dzieciaka i zobaczył przechodzącego przez bramę blondyna z wypchaną reklamówką w ręku. – to ja się już zmywam. Muszę sprzedać tą sensację, póki jest świeża – i dzieciaka już nie było.
Tymczasem blondyn szedł prze siebie, nie zwracając uwagi na otoczenie. Minął Marka, nie zaszczyciwszy go nawet jednym spojrzeniem.
- Jacek – wyszeptał Mark ściśniętym gardłem. Dopiero wtedy blondyn przystanął i odwrócił się w jego stronę. Mark podszedł na sztywnych nogach.
- Wyglądasz zupełnie jak ojciec…
Blondyn przez chwilę patrzył na niego, jakby nad czymś się zastanawiał, w końcu odezwał się zdumiony.
- Marek?