Długa droga 16
Dodane przez Aquarius dnia Grudnia 07 2013 10:29:42


Rozdział 16,

w którym przemawiają Przodkowie

Torquen wcale się nie denerwował. Absolutnie, w końcu co mogło pójść nie tak?
Barbarzyńcy wokół krzyczeli, bogowie raczą wiedzieć o czym, nie brzmiało to niestety jak „padnijmy przed nim na kolana, bo on jest naszym nowym wybrańcem”. Dym który zaczął się ulatniać z fiolki, którą Shivu poleciał mu dyskretnie rozdeptać, śmierdział nieprzyjemnie, a ten ich szamański pomyleniec, gdy tylko podszedł aby z bliska przyjrzeć się znamionom na jego plecach, natychmiast odskoczył jak oparzony i zaczął lamentować jeszcze głośniej.
Po jakimś czasie u boku Torquena stanęła Zula. Musiał jej przyznać, że naprawdę potrafiła wzbudzać posłuch, bo ludzie uciszyli się już po kilku próbach i pozwolili jej przemówić. Najemnik nie rozumiał ani słowa, starał się więc wyglądać jak najbardziej wybrańcowato i odczytać nastroje z min otaczających go barbarzyńców.
Nie wyglądali już na przerażonych, raczej przejętych, a niektórzy rzucali mężczyźnie spojrzenia pełne trwożnego respektu. Wyglądało na to, że ta zgrabna czarnulka potrafiła też nieźle przemawiać, bo z tego co potrafił osądzić, osiągnęła zamierzony efekt.
- Powiedziałam, że Jagardah uparty i próżny – przetłumaczyła, kiedy skończyła mówić. – Że nie chce stanąć do walki bronić swoje ludzie i Przodkowie rozgniewani tym. Wysłali ciebie, bo ty zdolny go obalić i poprowadzić ludzi. Teraz starsi poszli się… uradzić – wyjaśniła, wskazując podbródkiem grupę posuniętych wiekiem mężczyzn, zbierających się w jednym z większych budynków. – Jeśli wierzą, będziesz walczył z Jagardahem. – W tym momencie chwyciła go mocno za ramię i nachyliła do jego ucha. – Jeśli wygrasz, obiecasz, że poprowadzisz ludzi Tuhan. Musimy walczyć, to nadzieja ich i moich ludzi. Jesteś winien nam to – dodała.
- Zawsze chciałem zostać królem dzikich plemion – oznajmił Torquen wesoło. – Nie planowałem może prowadzić wojny, ale co tam. A, um… co jeśli przegram?
- Zabije cię, oczywiście – Zula wzruszyła ramionami.
- Och – mruknął najemnik już mniej radośnie. Cóż, nie spodziewał się w zasadzie niczego innego. Włożył koszulę przez głowę, bo zainteresowanie jego osobą i tak na razie opadło, wszyscy z napięciem wpatrywali się w drzwi do domu, gdzie zniknęła starszyzna plemienia, skąd nadejść miał werdykt.
Torquen wyłapał w tłumie czerwoną czuprynę Sarisa, więc bez większego zastanowienia, ruszył w tamtą stronę.
- Gdzie ty? – warknęła Zula cicho, jakby w obawie, że ten zamierza się teraz wycofać.
- Um, ja tylko… – zaczął niezręcznie. Głupio mu było mówić, że chciał zobaczyć, czy z Dreikhennenem wszystko w porządku. I że chciał, na wszelki wypadek, zrobić coś na wzór pożegnania, chociaż nie miał pomysłu jak i dlaczego. Zerknął przelotnie na czerwoną chustkę, którą wciąż ściskał w zaciśniętej pięści. – Chcę to zostawić komuś do popilnowania – skłamał szybko, pokazując jej skrawek materiału. – Może mi zawadzać podczas walki – wymyślił na poczekaniu i szybkim krokiem ruszył do towarzysza, bojąc się, że kobieta ponownie go zatrzyma.
Saris powitał go groźnym spojrzeniem.
- Natychmiast to odkręć – warknął. – Tu chodzi o mnie, sam będę walczył.
- To nie takie proste – przypomniał Torquen, z ulgą zauważając, że mężczyzna nie odniósł większych obrażeń. Miał kilka otarć na skórze i opatrunek na udzie, ale zdawało się, że sam tego nawet nie zauważa. – Zresztą wiesz, że dam sobie radę. Poza tym, będę znacznie lepszym królem i wybrańcem niż ty – dodał. – Jestem stworzony do bycia wybrańczym królem!
- Wizja ciebie przy jakiejkolwiek władzy przeraża mnie dalece bardziej niż to, że w końcu stracisz swój przemądrzały łeb – fuknął wojownik.
- Wiem, że te nieprzyjemne słowa wynikają z twojego lęku o mnie, dlatego ci je wybaczam – stwierdził Torquen wielkodusznie. Żeby uniknąć kolejnej riposty odwrócił się do stojących obok Anurila i Shivu. Elf jak zwykle zachowywał stoicki spokój, ale najemnik zdołał wychwycić, jak zaciska nerwowo pięści. Młody skrytobójca patrzył na niego w milczeniu, jakby starał się przekazać mu bez słów, że ma na siebie uważać.
Zrobiło mu się dziwnie miło na myśl, że mimo wszystko przejmują się jego losem. Sam zresztą też obawiał się, co się z nimi stanie jeśli poniesie klęskę. Ale może nie powinien się martwić, byli w końcu znacznie bystrzejsi od niego, więc na pewno znajdą jakieś wyjście z sytuacji.
- To był wielki zaszczyt cię poznać – usłyszał nagle zza pleców i dostrzegł, że oczy Loren błyszczą ze wzruszenia. – To niezwykłe bohaterstwo stawać do samobójczej walki, aby ratować przyjaciół…
- Hej, jakiej samobójczej – obruszył się Torquen. – Nie widziałeś jak walczę, wierszokleto, jedynym samobójcą jest tutaj ten cały Jagar-cośtam – fuknął butnie.
Potem jednak umilkł na chwilę i zastanowił się nad czymś.
- Jakby co, to uważajcie na siebie – skinął do Shivu i Anurila. – I obiecajcie, że moją część pieniędzy przepuścicie wyłącznie na alkohol, kurwy i hazard. Jeśli dowiem się o jakichś datkach dla ubogich, albo jałmużnach dla biednych sierotek…
- Czyżbyś miał jednak jakieś wątpliwości co do swojej niezniszczalności? – przerwał łucznik chłodno, a złodziej przestąpił nerwowo z nogi na nogę.
- Ależ skąd – żachnął się oburzony. – Obawiam się tylko, że gdy zejdę w glorii i chwale z placu pojedynku, moi nowi poddani nie zechcą mnie puścić i będę musiał dożyć tu swoich dni otoczony bezgranicznym uwielbieniem – sprostował natychmiast. Nawet jeśli faktycznie przyszło mu do głowy, że niewielki błąd może się dla niego okazać śmiertelny, nie chciał dawać tego po sobie poznać. Chciał już wrócić do Zuli, wciąż oczekującej na placu na werdykt, ale w ostatnim momencie sobie o czymś przypomniał.
- Popilnuj tego dla mnie – rzucił do Sarisa i zawiązał mu swoją chustkę na przedramieniu. Mężczyzna zawarczał na to i obrzucił go dość niewybredną wiązanką przekleństw, ale ze związanymi rękami nie miał jak temu zapobiec. Wykonał nawet ruch, jakby chciał zerwać ją zębami, ale w końcu tylko skrzywił się i zrezygnował.
Na widok gestu, jaki uczynił najemnik, stojący blisko Dreikhennena strażnicy spojrzeli po sobie i cofnęli się trochę.
- Ee, co oni robią? – zdziwił się Torquen.
- Pewnie myślą, że to symboliczne – wyjaśnił Shivu, mimo niepokoju, przyglądając się całej scenie z lekkim rozbawieniem. – Że w ten sposób, dajesz mu swoją protekcję.
- Nie chcę twojej cholernej protekcji – warknął Saris. – Zabieraj tą śmierdzącą szmatę!
- Podziękujesz mi, jak już wygram pojedynek. Pozwolę ci być pierwszą osobą, która ucałuje mój królewski pierścień.
- Wątpię, żeby tu mieli coś takiego – zauważył złodziej trzeźwo, na co Torquen potarł dłonią zarost na policzku w geście zastanowienia, ostatecznie wzruszając ramionami.
- W takim razie wymyślimy jakieś inne miejsce, w które będziesz mnie mógł pocałować, żeby okazać mi cześć – stwierdził z szerokim uśmiechem i odszedł, odprowadzany jadowitymi przekleństwami Dreikhennena.
- Szybko zdecydowane – przywitała go Zula, gestem podbródka wskazując na wychodzących z okazałej chaty starszych.
- To dobrze, czy źle? – zapytał szeptem, ale kobieta tylko wzruszyła ramionami i uciszyła gestem, wsłuchując się w przemowę przewodniczącego Rady.
- Będziesz walczyć – powiedziała sucho, ale Torquen zdołał to już wywnioskować z poruszenia, jakie zapadło po słowach mężczyzny. – Uważaj na siebie – dodała jeszcze swoim zwykłym, dość ostrym tonem, ale przy tym położyła mu dłoń na ramieniu w przyjacielskim geście. Najemnik nie zdołał z siebie wykrzesać żadnej aroganckiej odpowiedzi, bo nagle dziwnie zaschło mu w ustach. Po chwili rozsunęła się zasłona w jednym z drewnianych domów i osoba, która z niego wyszła, nie mogła być nikim innym, jak tylko Synem Duchów.
Torquen pobladł lekko.
- Jest jeszcze większy? – jęknął do siebie, oceniając, że sam sięgał swojemu przeciwnikowi mniej więcej do ramienia. – Co oni tu jedzą? – zastanowił się na głos, starając się wrócić do swojej butnej postawy. Nie pomagał mu w tym jednak groźny wygląd długowłosego mężczyzny, któremu osobliwy tatuaż na twarzy nadawał dość demonicznego wyglądu.
Aktualny wódz rozłożył potężne ramiona i mocnym, ryczącym głosem wygłosił jakąś krótką przemowę, co spotkało się oczywiście z wielkim aplauzem. Torquen zmarszczył brwi niezadowolony. Odwrócił się w kierunku wiwatujących ludzi.
- Nic nie rozumiem! – oznajmił poważnie, ale przynajmniej wszyscy umilkli. – Ale jak wygram, obiecuję dużo wódki!
Jego słowa, chociaż prawdopodobnie nie zostały zrozumiane, także wywołały duże poruszenie. W końcu jeden z najstarszych mężczyzn, prawdopodobnie ktoś znaczący, dał ludziom znak aby się uciszyli, a pojedynkującym się nakazał dobyć broni.
Torquen wysunął miecz, a Jagardah odczepił od pasa dwa, sierpowato zakrzywione ostrza, które najemnik już wcześniej widział u barbarzyńców. Cieszył się, że nie była to dłuższa broń, bo mężczyzna i tak miał nad nim przewagę w zasięgu ramion, ale i tak miał mieszane uczucia. Widział, co tutejsi wojownicy potrafią zrobić z taką bronią.
Ruszyli w swoim kierunku, aż stanęli w odległości koło dwóch metrów. Zaczęli krążyć wokół siebie po półkolu, szukając dobrego momentu do ataku. Torquen kręcił młyńce końcówką miecza, co chwilę zmieniając kierunek, a także tempo kroków. To była dość łatwa sztuczka, wymagająca jedynie wprawy, aby samemu się nie zaplątać, a pomagała całkiem skutecznie zdezorientować przeciwnika.
Słońce mocno świeciło na bezchmurnym niebie, więc najemnik postanowił to wykorzystać. Spróbował ustawić się tak, aby promienie oślepiły na moment Jagardaha, ale on nie był głupi. Ruszył do przodu, nadspodziewanie szybko przy swoim rozmiarze i ciął od dołu, jakby chciał wypatroszyć Torquena niczym rybę, od podbrzusza aż po szyję. Najemnik zdołał odwinąć się w bok i zablokował drugie cięcie, tym razem od góry, które barbarzyńca wyprowadził prawie w tym samym momencie. Miecz prawie wypadł mu z ręki, w pełnej napięcia ciszy rozległ się przeszywający zgrzyt metalu gdy ostrza o siebie zahaczyły.
Już po chwili sierpowata broń znów przecięła powietrze ze świstem, a Torquen po raz kolejny uskoczył, a zaraz schylił głowę pod jej bliźniaczym odpowiednikiem. Szybko przekalkulował, że musi unikać parowania ciosów, Jagardah mógł wytrącić mu miecz z niezwykłą łatwością dzięki swojej sile i osobliwemu kształtowi zakkhirów.
Potężny wojownik nie dawał mu najmniejszych szans na przejście do ofensywy, zmuszając do uchylania się, odskakiwania i wirowania w unikach. Już po kilku minutach takiego tańczenia między zakrzywionymi ostrzami najemnik dyszał ciężko, a serce biło mu szaleńczo. W tym momencie szczerze przeklinał się za to, że zawsze przedkładał pijaństwo i zabawę nad treningi i utrzymywanie kondycji.
Kolejny atak nadszedł niespodziewanie od boku i Torquen, nie mając innych opcji, zablokował mieczem. Chwycił rękojeść oburącz i zaparł się na nogach, na krótki moment zmuszając Jagardaha do siłowania się z nim. Wiedział, że nie miał w takiej potyczce szans, lecz dało mu to możliwość, żeby zmienić ustawienie. Pozwolił aby ostrze ześlizgnęło się z broni barbarzyńcy, a gdy ten stracił równowagę odchylając się do przodu, najemnik zanurkował pod jego ramieniem i ciął go wzdłuż żeber. Na moment poczuł smak triumfu, widząc jak z głęboko rozciętego boku spłynęła świeża krew. Skręcił się w biodrach chcąc zadać decydujące trafienie w plecy przeciwnika, jednak miecz spotkał się z płaskim ciosem zakkhira. Niczym w zwolnionym tempie mężczyzna obserwował, jak jego broń zahacza o sierpowate ostrze, a rękojeść wyślizguje mu się z dłoni. W następnym momencie pewnie byłoby po wszystkim, gdyby nie to, że Jagardah zachwiał się na nogach i upuścił jeden z zakkhirów, aby chwycić się za obwicie krwawiącą ranę.
Dzięki temu Torquen zdołał uskoczyć przed kolejnym atakiem i przez kilka wypełnionych szaleńczym biciem serca chwil, znów wirował wśród ataków jak tancerz. Był już wyczerpany, ale i ataki barbarzyńcy stały się znacznie wolniejsze. Przez jakiś czas mężczyźnie zdawało się, że jeśli zwyczajnie uda mu się dotrwać do momentu, w którym wojownik zasłabnie od utraty krwi, będzie uratowany. Wtedy Jagardah podciął mu nogi i najemnik runął ciężko na ziemię.
Wojowik stanął nad nim i Torquen znów miał to dziwne uczucie, jakby czas zwolnił. Na skraju świadomości słyszał krzyki i zdawało mu się, że między nimi rozpoznaje głos Sarisa.
Zdołał się odtoczyć w bok i ostrze zachrobotało tylko o twarde podłoże. Kiedy zakkhir znów wbił się w ziemię tuż obok jego głowy, rzucił się rozpaczliwie na dzierżącą go rękę i bez zastanowienia wgryzł się z całej siły w przedramię barbarzyńcy. Ten zaryczał głośno, trudno ocenić, czy raczej z bólu, czy wściekłości. Wolną ręką chwycił najemnika za włosy i odciągnął od siebie, a potem łapiąc za koszulę cisnął nim na drugi koniec placu, jak worek kartofli.
Torquen przeturlał się po pokrytej ostrymi kamieniami ziemi, czując jak gryzący pył wdziera mu się do oczu i ust. Ignorując protest obolałych mięśni, przetoczył się przez bark i poderwał na nogi.
Jagardah, porzuciwszy broń, ruszył na niego z dziką furią błyszczącą w ciemnych oczach.
Tym razem świat nie zwolnił. Stał się za to… fioletowy.
Najemnikowi zdawało się, że rozpoznaje ten specyficzny odcień i że powinno go to zaniepokoić, ale wszelkie myśli szybko zostały odsunięte na dalszy plan, pozostawiając w nim jedynie ekstatyczne poczucie… boskości.
Był przecież zbyt dobry, żeby Jagardah mógł go pokonać. Nie stanowił dla niego żadnego przeciwnika, właściwie, gdyby chciał, Torquen mógłby wybić wszystkich barbarzyńców, którzy weszliby mu w drogę.
Uchylił się przed potężną pięścią, ale zaraz druga wbiła mu się w brzuch, zginając go w pół. On jednak prawie nie poczuł bólu i zaraz wyprostował się, uśmiechając szeroko. Syn Duchów wytrzeszczył na niego oczy i cofnął się o kilka kroków.
Bał się? Oczywiście, że się bał, wszyscy powinni się go bać i wielbić go!
Trzasnął barbarzyńcę od dołu w szczękę, a potem zamachnął się drugi raz. Ten szybko oprzytomniał i zdołał chwycić jego rękę, a potem znów podciął mu nogi i obaj runęli na ziemię. Mimo to Torquen wcale nie czuł się jak na straconej pozycji, chociaż przygniatający go mężczyzna był znacznie większy i bez trudu mógł go teraz zadusić. Wokół siebie słyszał coraz większe poruszenie, kątem oka widział, jak zgromadzeni wokół ludzie pokazują coś sobie palcami i zasłaniają usta w przerażeniu.
Od kolejnego ciosu Jagardaha pociemniało mu w oczach, ale nie przestawał się szarpać. W pewnym momencie natrafił na wciąż krwawiącą ranę na boku barbarzyńcy i wbił w nią palce bezlitośnie.
Syn Duchów odchylił głowę i zaryczał rozpaczliwie, niczym zarzynane zwierzę. Torquen zepchnął go z siebie. Czuł na palcach lepką, gorącą wilgoć, a leżący pod nim mężczyzna ze wszystkich sił starał się je odciągnąć. Najemnik nie pozwalał mu na to, jednocześnie macając na oślep ziemię wokół nich. W końcu wolną dłonią natrafił na większy kamień. Uderzał nim w skroń wojownika, aż jego czarne włosy nie zlepiły się świeżą krwią, a ciało nie zwiotczało. Dopiero wtedy Torquen opadł obok niego na wznak, dysząc ciężko.

*

Saris nie wytrzymał. Udało mu się utrzymać w ryzach i tak znacznie dłużej niż sądził. Najbliżej stojącego barbarzyńcę, który przyglądał się całej scenie z otwartymi ustami, chwycił związanymi z przodu rękami za zdobiący jego szyję rzemień. Następnie pociągnął mężczyznę na siebie i mocno uderzył czołem w twarz. Wykorzystując jego otumanienie wyszarpnął mu nóż zza pasa i nim ktoś zdołał go zatrzymać, rzucił się w kierunku leżących nieruchomo sylwetek, po drodze rozcinając więzy. O dziwo, nikt nie wyglądał jakby miał zamiar zareagować. U boku Dreikhennena biegł Shivu, a Anuril na wszelki wypadek nałożył strzałę na cięciwę. Także Zula, Zadran, Rahid i kilku innych z plemienia Naz’ahri zbiło się w grupę, aby osłaniać ich w razie czego. Wszyscy jednak stali jak zaczarowani wpatrując się w dwie postacie leżące na placu.
Saris przyklęknął koło Torquena. Przełknął ślinę niepewnie, widząc dziwny, fioletowy pobłysk w jego oczach, który jednak szybko zniknął, podobnie jak wcześnie nienaturalna mgła w tym samym kolorze.
- Wygrałem? – wycharczał najemnik, marszcząc brwi. Dreikhennen skinął tylko głową bojąc się, że głos może mu się załamać z emocji. – Widzisz – mężczyzna uśmiechnął się poranionymi ustami. – Mówiłem ci.
- Dobrze się czujesz? – zapytał Shivu z troską, odgarniając mu włosy z czoła.
- Świetnie – odparł Torquen.
A potem zemdlał.

*

Pamiętał fiolet. Gęsty, otumaniający opar koloru dojrzałych śliwek, a w nim dziwaczną grę świateł i jakieś niewyraźne miraże.
Pamiętał rzędy ostrych zębów i wpatrujące się w niego demoniczne oczy.
I pamiętał, że walczył, choć nie do końca wiedział z czym.
Miał wrażenie, jakby topił się w tym fiolecie, jakby ten wdzierał mu się do płuc, a potem jeszcze głębiej, szarpiąc coś w sercu i mieszając w głowie.
Czuł jak słabnie, jak coś oplata go i miażdży, jak gdyby chciało wycisnąć z niego duszę. A on rozpaczliwie próbował oddychać, ale nie było powietrza, chciał się czegoś złapać, ale nie miał czego.
A potem policzek zapiekł go w niespodziewanym impulsie zadziwiająco realnego bólu.

*

- Saris! Zwariowałeś?! – syknął Shivu oburzony. – Nie możesz bić nieprzytomnych ludzi, nie obudzisz tak…
- A jednak się obudził – wytknął Dreikhennen i faktycznie, jak na potwierdzenie, Torquen zamrugał powiekami i uniósł się lekko.
- Auć! – jęknął od razu, łapiąc się piekące miejsce. – Dlaczego bijesz mnie nawet jak śpię? – zapytał z wyrzutem w głosie, patrząc na wojownika spode łba.
- Bo nawet wtedy ci się należy – fuknął Saris, krzyżując ramiona na piersi.
- Majaczyłeś przez sen – wyjaśnił Anuril spokojnie. – Trząsłeś się jak w gorączce i no… wyglądałeś nieciekawie.
Torquen nie skomentował, sam nie wiedząc jak miałby się odnieść do dziwnego transu w jaki wpadł. Zamiast tego, uniósł się ostrożnie do siadu i rozejrzał po pomieszczeniu. Było dość zaciemnione, jedyne źródło światła stanowiło niewielkie palenisko w rogu. Ściany i sufit zrobiono z surowo obrobionych, nieheblowanych desek, a podłogę wyściełały zwierzęce futra, podobnie jak łóżko na którym spoczywał. Poza nim, nie znajdowało się wiele mebli, tylko niski stolik i kilka krzeseł, na których pewnie wcześniej siedzieli jego towarzysze. Wszystko wykonane równie szorstko i prymitywnie. Całości dopełniały wiszące tu i ówdzie ozdoby z farbowanych piór, kości i kamieni, amulety, talizmany i fetysze. Ostra woń ziół niemal zupełnie tłumiła naturalny zapach drewna i zwierzęcych skór.
- Gdzie jestem? – zapytał w końcu, czując nieprzyjemną sztywność mięśni, ból obitych żeber i opuchliznę na twarzy, raczej nie spowodowaną policzkiem, który wymierzył mu Saris.
- W chacie należącej do wodza. No, twojej właściwie – wyjaśnił Shivu, który pomógł mu usiąść i od razu podsunął jakąś glinianą miseczkę z wodą.
Torquen najpierw wypił ją łapczywie, nie przejmując się zbytnio, że część spłynęła mu po brodzie. Odczuł przy okazji, że do kompletu ma też solidnie poranione usta.
- Czyli…wygrałem? – upewnił się jeszcze, kiedy Anuril bez słowa przyjął puste naczynie i poszedł je uzupełnić, zaczerpując wody z większego cebra.
- Nie pamiętasz co się stało? – zapytał Shivu z troską, a najemnik wzruszył ramionami.
- Trochę… mgliście – przyznał. – Pamiętam, jak Jagardah wytrącił mi broń, jak prawie wyplułem płuca próbując nie dać się rozsiekać i przeszorowałem prawie cały plac na brzuchu, a potem… – zawiesił głos.
- Potem zacząłeś dymić na fioletowo – wytłumaczył złodziej pomocnie. – Wszyscy, z nami łącznie, zaczęli robić gacie ze strachu, a ty poszarpałeś się jeszcze trochę z Jagardahem i rozwaliłeś mu łeb kamieniem – streścił.
- Och – podsumował Torquen nie okazując większego zaskoczenia. – Sądzę, że wyszło to odpowiednio wybrańcowato.
- Wyszło dość przerażająco i obawiam się, że oznacza, iż z naszymi „demonami” czy czymkolwiek te istoty były, możemy mieć w przyszłości problemy – zauważył Anuril chłodno, robiąc przytyk do późniejszych przeżyć najemnika. – Ale to szczęście w nieszczęściu, bo gdyby nie to nagłe… opętanie, miałbyś marne szanse. Nawet jeśli byś wygrał, to walczyłeś cholernie nieczysto i nie wiem, czy zaakceptowano by takie zwycięstwo. Ale jako że „duchy” pokazały, iż otaczając cię opieką, a nie siliły się aby ruszyć na pomoc Jagardahowi to… tak, oficjalnie zostałeś „wybrańcem”. Gratulacje – dodał dość sarkastycznie.
- Prawie oficjalnie – dodał Shivu, a na pytające spojrzenie Torquena wyjaśnił: – Będą cię jeszcze chcieli umalować jakimiś maziajstwami, trochę wokół ciebie potańczyć i pośpiewać… no wiesz, odprawić całe swoje szamańsko-plemienne czary-mary.
- Zula mówi, że najprędzej za kilka dni – uspokoił Anuril. – Muszą wszystko przygotować. Teraz powinieneś odpocząć. Czujesz dalej coś… niepokojącego?
- Jeśli pytasz, czy mam zamiar znowu wybrać się do wesołej, fioletowej krainy cholera-wie-jakich-domono-stworów, to nie, raczej nie – odparł Torquen przeciągając się, przy czym znowu odezwał się tępy ból mięśni. – Czuję się normalnie, tylko trochę sponiewierany. I chętnie pospałbym jeszcze kilka godzin, bo nie mogę powiedzieć, żeby tamto transopodobne omdlenie było szczególnie relaksujące.
Anuril skinął tylko głową, wyraźnie nie chcąc na razie drążyć tematu. Będą musieli podjąć jakieś kroki w tym kierunku, ale to nie był najlepszy moment.
- Jest środek nocy, byłeś nieprzytomny kilka godzin – wyjaśnił. – Nam też przyda się trochę odpoczynku. Jeden z nas powinien z tobą zostać, na wypadek gdyby… działo się coś nieprzewidzianego.
- Stanę na warcie – zaoferował Saris natychmiast.
- Nie ma takiej potrzeby – uspokoił go elf. – Zadran pilnuje wejścia na wypadek, gdyby ktoś z ludzi Tuhan okazał się przesadnie przywiązany do poprzedniego wodza. Wystarczy, że…
- Zadran – fuknął Dreikhennen. Jego rysy się wyostrzyły, a górna warga zadrgała w gniewie, odsłaniając na moment zęby. – Zadran nie jest jednym z nas.
- Można mu ufać – odparł Anuril ze swym zwykłym, chłodnym opanowaniem, ignorując groźny błysk w zwężonych oczach wojownika.
- Mówisz tak bo…
- Mówię tak – przerwał Sarisowi zimno – bo Zula mówi, że można mu ufać. A nie mamy teraz najmniejszego powodu, żeby jej nie wierzyć. Zawdzięczasz jej życie – przypomniał, a Dreikhennen aż warknął pod nosem, ale nie odpowiedział. – Jeśli chcesz z nim zostać, nic nie stoi na przeszkodzie, od dawna dzielisz z Torquenem namiot, a jeśli dodatkowo uspokoi cię to i przekona, że jest bezpieczny… – zaczął, przybierając pojednawczy ton, lecz wojownik wpadł mu w słowo.
- Przestań mi wmawiać jakieś głupoty – syknął, ściągnięta gniewem twarz i obnażone zęby nawały mu wyjątkowo groźny wygląd w mdłym świetle niewielkiego paleniska. – To, że sam zacząłeś ganiać za tamtym wytatuowanym prymitywem, nie znaczy…
- Nikt ci nic nie wmawia, do cholery – syknął łucznik, powoli tracąc opanowanie. – I to nie ma nic wspólnego z Zadranem i…
- Naprawdę, to chyba nie czas na małżeńskie sprzeczki – wtrącił się wreszcie Torquen, wyraźnie zniecierpliwiony całym zajściem. – Jestem naprawdę zmęczony, bo wiecie, nie codziennie zostaje się opętanym i zabija w pojedynku wybrańca duchów o posturze woła. Saris, jeśli tylko masz ochotę moje łoże wyjątkowo stoi dla ciebie otworem, więc możesz skorzystać z tej cudownej okazji…
- Nie miałem zamiaru spać z tobą w łóżku! – Niski, zachrypnięty warkot bynajmniej nie wskazywał, że miałby on ochotę poleżeć i się poprzytulać, więc Torquen wzruszył tylko ramionami decydując, że lepiej się nie odzywać. Nie miał zamiaru bardziej denerwować Dreikhennena, bo zdecydowanie nie pragnął już dalszych kłótni, jedynie świętego spokoju i odrobiny snu.
- Ja z nim zostanę – wtrącił wreszcie Shivu. – Jestem jedynym, który potrafi opatrywać rany, a Torquen może potrzebować z tym pomocy. Poza tym, mam lekki sen, a na wypadek, gdyby coś się działo, będę potrafił załatwić sprawy po cichu, bez stawiania na nogi całej osady.
- Ma rację – Anuril skinął głową. – Trudno znaleźć pewniejszą ochronę, niż on. Odpowiada ci to? – zapytał Sarisa spokojnie.
- Róbcie sobie co chcecie, gówno mnie to obchodzi – burknął Dreikhennen i odwrócił się gwałtownie, wychodząc z pomieszczenia nie oglądając się na towarzyszy.
- Co go znowu ugryzło? – jęknął Torquen.
- Też jest zmęczony. Martwił się o ciebie – usprawiedliwił go Anuril, rzucając za nim nieodgadnione spojrzenie. – Zresztą wszyscy jesteśmy zmęczeni – dodał. – Też pójdę się położyć, nad ranem będziemy musieli podjąć kilka ważnych tematów. Dobrej nocy – mruknął na odchodnym i zniknął w ślad za wojownikiem.
- Mogę… spać na ziemi – zaoferował Shivu i odchrząknął, kiedy zostali sami.
- Jak dla mnie możesz nawet spać na dachu, czuję się jakby stratowało mnie stado wołów – mruknął Torquen i ziewnął rozdzierająco. – Ale nie widzę w tym większego sensu, to łóżko pomieściłoby całą naszą czwórkę, gdyby nie to, że próbowalibyśmy się nawzajem pozabijać. Zapewniam, że nie będę przeprowadzał zamachu na twoją cnotę, możemy położyć między nami nagi miecz, jeśli cię to uspokoi – dodał z krzywym uśmiechem. Shivu rzucił mu w odpowiedzi ganiące spojrzenie. Położył broń blisko siebie i rozebrał się częściowo, po czym wsunął się pod ciepłe futra wyściełające wielkie łoże.
- Nie zapominaj, że jestem skrytobójcą – mruknął. – Istnieje przynajmniej szesnaście sposobów, na które mógłbym cię zabić, gdybyś zrobił coś, co mi nie odpowiada.
Torquen nie odpowiedział, ale zapobiegawczo przesunął się na dalszy koniec posłania.