Ktoś jeszcze w moim życiu 1
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 01 2011 14:33:20
Jeszcze nie tak dawno byłem przekonany, że mam ustabilizowane życie. Stabilizacja rzecz ważna chciałoby się rzec - i byłby to truizm. Ale tylko mi się wydawało. Prawdziwa sytuacja ukazała mi się nagle, jak diabeł z pudełka. Walnęła mnie w twarz i zostawiła kompletnie zszokowanego. Nie jest to najmilsze uczucie, oj nie jest. Nagle okazało się jak mało wiedziałem o własnym ojcu, którego myślałem że znam dobrze. Byliśmy w końcu dwuosobową rodziną, powinniśmy się znać. My dwaj przeciw całemu światu, nie było miejsca na kogoś trzeciego. Bzdura. Wtedy właśnie pojawił się ktoś jeszcze w moim życiu.
Powinienem zacząć od początku. Historia ma początków kilka. Chociaż nie - ma jeden ale za to rozmyty w czasie i trudny do określenia. Zacznę od wojny. Wojna skończyła się tak dawno, że nawet mój nieżyjący już dziadek znał ją tylko z opowiadań swojego ojca, który był wtedy dzieckiem. I z lekcji historii oczywiście. Wojna nie była stricte początkiem przewrotu w moim życiu, ale z niej wyniknęły pewne ważne dla tegoż okoliczności. Wojnę zapoczątkował nasz ówczesny prezydent George W. Bush, wbrew całemu światu. Uznał, że groźby Irakijczyków - te o posiadaniu broni nuklearnej i te, że nie zawahają się jej użyć, wszak bóg sam odróżni swoich od niewiernych - są tylko groźbami. Nie były jak twierdzi historia. Bush już dawno nie był prezydentem, a wojna trwała do 2009 roku. Pod koniec lutego sześćdziesiąt pięć procent populacji ziemi wyparowało. Chmura nuklearna zasnuła niebo na kilka miesięcy, kiedy wreszcie ustąpiła i pierwszy raz od stu siedemnastu dni ludzie ujrzeli słońce, ziemia była już zupełnie inną planetą. Z map zniknęły Azja, Afryka i Australia, pogrążone w oceanach. Było tam coś z lodowcami, z pływami i frontami atmosferycznymi, nie bardzo to rozumiem - nigdy nie lubiłem geografii, ale to nieważne. Zatopieniu uległa lwia część Ameryki Południowej, właściwie cała pomijając część Wyżyny Gujańskiej i pasma Andów. Europa straciła Półwysep Skandynawski i urwała się na linii mórz Śródziemnego, Czarnego i Kaspijskiego, pozostając największym kontynentem. Cóż, prawdę mówiąc jednym z dwóch. Z Ameryki północnej pozostał pas wyznaczany przez linię wielkich jezior i Góry Skaliste oraz częściowo zatopiony Meksyk funkcjonujący teraz jako wyspa. I to wszystko. Zmiany klimatu nie przeżyło kolejne dwadzieścia procent ludzkości. W 2010 populacja wynosiła śmieszną liczbę 750 tysięcy. Dzisiaj, ponad sto lat później nadal nie dobiła miliona. Mało się nas zrobiło. Ziemia powoli zaczyna się odradzać. Dopiero teraz. W polityce niewiele się zmieniło. Nadal jest bagnem. Ze względów oczywistych mniejszym bagnem niż była, niemniej jednak fakt pozostaje faktem. Światem rządzą teraz dwie pseudodemokratyczne rady: Rada Europy i Rada Ameryki. W teorii mamy pokój. Jak długo potrwa? To zależy jak szybko uda się z reliktów przeszłości odtworzyć systemy obronne. Nikt o tym głośno nie mówi, co więcej wszystko odbywa się w cieniu walki o braterstwo i pomoc między kontynentami. Trudno jednak nie zauważyć wyścigu o technologie militarne. Jakby było się o co bić. I tak ludziom grozi wyginięcie, kolejna wojna może tylko to przyspieszyć. Łudzimy się wszyscy, że zabraknie odwagi, że palce drgną na spustach. Czy drgną dopiero się okaże. Ludzie się zmienili. To chyba jedyna zaleta wojny i zagłady. Zostało nas już tak mało, że zniknęła nietolerancja - człowiek jest po prostu człowiekiem. Niezależnie od płci, koloru skóry, wyznania czy przekonań - człowiekiem. Brzmi utopistycznie, prawda? Ale jednak to możliwe. Przestępców liczymy już nawet nie w procentach a w promilach, przestępczość praktycznie nie istnieje. Nikt nie kradnie, bo nie ma czego, wszyscy mają dokładnie to samo. Nie ma prześladowań, morderstw, napadów. To pieniądz i nietolerancja, będące ich źródłem przestały się liczyć. Jest dobrze jak jest. Jak będzie dalej zobaczymy.
Zdecydowanie bliższym sedna mojej opowieści jest początek zupełnie niedawny. Styczeń tego roku ściślej, wtedy moje życie nawet jeżeli nie stanęło na głowie zostało solidnie przemeblowane. Za sprawą mojego ojca. Były ferie zimowe, poprzedniego dnia przyjechałem z kampusu spędzić dwa błogie, leniwe tygodnie w domu. Tata wziął urlop, zawsze tak robi kiedy się zjawiam. Pracuje dla Rady Ameryki jako taktyk socjalny, lata między kontynentami pilnując, żeby technologia odradzała się równo. W praktyce oznacza to, że przewozi odzyskane informacje i techniki z Ameryki do Europy lub odwrotnie. Uważam, że to ciekawa praca, chciałbym w przyszłości robić to samo. Było późne popołudnie, jedliśmy obiad przed telewizorem, kiedy rozćwierkał się telefon komórkowy ojca. Wtedy usłyszałem jego imię po raz pierwszy
- Uspokój się Peter - powiedział ojciec i wyszedł do drugiego pokoju. Słyszałem jak przechodzi na śpiewny, syczący język. Polski. Ojciec zna kilkanaście języków, tego wymaga praca. Co prawda od lat oprócz języków narodowych uczymy się na obu kontynentach esperanto, co ma służyć pogłębieniu stosunków międzykontynentalnych, ale w pracy dla rządu liczą się umiejętności lingwistyczne. Już, w wieku lat dziewiętnastu, podjąwszy decyzję o pójściu w ślady ojca operuję biegle dwoma językami. Pomijając oczywiście rodzimy i esperanto są to francuski i niemiecki. Od tego semestru zaczynałem kurs polskiego i litewskiego, a od następnego portugalskiego.
Tata wrócił do pokoju wyraźnie poruszony. Usiadł z westchnieniem obok mnie.
- Przepraszam cię Tomas - powiedział - Muszę natychmiast lecieć do Europy. Mam lot za dwie godziny więc.
- Coś się stało? - odstawiłem talerz i sięgnąłem po herbatę
- Margaret jest w szpitalu. Ja. idę się pakować.
Poszedłem za nim. Margaret ojciec poznał w jednej ze swoich podróży do Europy, krótko po tym jak pochowaliśmy mamę. Romans trwał krótko i był zupełnym niewypałem. Ona chciała zostać w Polsce, ojciec w Stanach a związek na odległość był czystym przeciwieństwem tego, czego oboje chcieli. Nie przeszkodziło to zostać im w przyjaźni, tata odwiedzał ją za każdym razem gdy był na kontynencie. Wielokrotnie próbowałem go przekonać, żeby jednak spróbował, zwłaszcza, że, jak sam twierdził Margaret nikogo sobie nie znalazła. Zawsze mówił jednak, że to nie ma najmniejszego sensu, że co prawda jest dobrą przyjaciółką ale charakterami zupełnie do siebie nie pasują. Teraz ojciec do niej jechał, może właśnie pojawiała się szansa? Stojąc w drzwiach jego pokoju przyglądałem się przez chwilę jak wkłada ubrania do niewielkiej torby
- To coś poważnego? - spytałem w końcu
- Tak, chyba tak - westchnął - podaj mi granatowy sweter
Otworzyłem szafę i podałem mu jeden z ulubionych granatowych golfów. Rozejrzał się po pokoju myśląc co by jeszcze spakować.
- Tato?
- Tak Tomas?
- Mógłbym pojechać z tobą? Chciałbym ją wreszcie poznać i.
- Spakuj się szybko - przerwał mi
Kilka godzin później siedziałem w wygodnym fotelu niewielkiego samolotu i z podziwem spoglądałem na przesuwające się w dole krajobrazy. Ojciec milczał. Od tamtego telefonu wymówił z górą kilka zdań. Głównie na lotnisku, gdzie kupowaliśmy bilety. Drgnąłem gdy poczułem jego dłoń na swojej.
- Tomas muszę ci coś powiedzieć. - zaczął cicho
W ten sposób, trzy tysiące metrów nad Oceanem Środkowym dowiedziałem się, że nie jestem jedynym dzieckiem mojego ojca. Że mam piętnastoletniego brata o imieniu Peter.

Szpitale chyba wszędzie na świecie wyglądają tak samo. Z lotniska wzięliśmy dziwną zieloną taksówkę, która zawiozła nas na miejsce w niecałe pół godziny. Ojciec rozmawiał z kobietą za kontuarem po polsku, ruszyliśmy w stronę windy, wjechaliśmy na trzecie piętro. Siedział w kucki na plastikowej ławce z głową odchyloną do tyłu, opartą o ścianę. Oczy miał zaciśnięte, na policzkach zaschnięte ślady łez. Poderwał się, gdy usłyszał nasze kroki, biegiem rzucił się w stronę ojca, przypadł do niego wtulając twarz w jego pierś, rękami obejmując mocno. Zrobiło mi się dziwnie, gdy patrzyłem na obcego chłopaka przytulającego się do mojego ojca. Mówił coś do niego, ale słowa ginęły tłumione przez koszulę. Jasne włosy dziwnej długości niesfornie opadały na kark chłopaka. Kark.przyjrzałem się uważnie podchodząc o krok, nie tylko kark, ale także jasna skóra lewego ramienia wychodząca z krótkiego rękawa czarnej koszulki poznaczona była czerwonymi i białymi bąblami i zgrubieniami, dopiero po chwili dotarło do mnie na co patrzę
- Tato on jest cały poparzony - powiedziałem cicho
Ojciec ostrożnie oparł dłoń na głowie Petera i przytulił ją mocniej do swojej piersi. Po chwili odsunął go od siebie na odległość ramion, po czym pochyliwszy się, żeby ich oczy znalazły się na tym samym poziomie rozmawiał z nim przez chwilę. Nie rozumiałem ani słowa. Przyglądałem się. Kiedy tak stali obok siebie, nie było szans żeby nie zauważyć pokrewieństwa. Te same ciemnozielone oczy, ten sam lekko zadarty nos, ta sama linia kości policzkowych. Peter był bardziej podobny do ojca niż ja. Kiedy podszedł do nas lekarz, tata przeszedł na esperanto, widocznie po to, żebym też rozumiał o czym rozmawiają
- Dlaczego nikt nie zajął się moim synem - spytał twardo, a Peter znowu wczepił się niego kurczowo
- Nie pozwolił się dotknąć, sam pan rozumie, my nie możemy nikogo zmuszać do poddania się leczeniu.
- On ma piętnaście lat!
- Rozumiem, ale nic nie byliśmy w stanie zrobić. Teraz, skoro pan przyjechał może pan podpisać zgodę.
- Nie zostawię mamy, słyszysz? - to było pierwsze zdanie wymówione przez Petera po angielsku
Ojciec westchnął i pokiwał głową
- Dobrze. Zgłosimy się za chwilę. A co z jego matką? Z Małgorzatą Stachowiak?
Lekarz zasępił się i pokręcił głową.
- Nie ma żadnych szans - powiedział cicho - poparzenia czwartego stopnia, nie oddycha samodzielnie.
Ojciec zacisnął usta. Ramiona Petera zadrgały. A mnie zrobiło się przykro. Poczułem się nie na miejscu, właściwie jakbym nie miał prawa tu być. Odwróciłem się, żeby nie patrzeć na nich. I wtedy właśnie to się stało. Drzwi sali otworzyły się i pielęgniarka krzyknęła coś. Peter odepchnął ojca i runął do pomieszczenia potrącając mnie i lekarza. Tata również pobiegł do środka. Ja zostałem w korytarzu, tylko zaglądając przez drzwi. Margaret leżała na szpitalnym łóżku, poprzykrywana czymś, co wyglądało jak folia aluminiowa. Właściwie gdybym nie wiedział, że to ona nie potrafiłbym określić płci. Jej twarz była jedną wielką krwawą raną, z włosów pozostały osmalone strzępy, ręce wystające spod folii były niemal czarne. Maszyna do której była podłączona szalała piszcząc i błyskając światełkami. Linia kreśląca puls urywała się i plątała, respirator wył ostrzegawczo. Oddech wydobywający się z tego, co kiedyś było ustami kobiety, wydawał nieprzyjemny świszczący dźwięk. Nagle wszystko ucichło. Respirator opadł i już się nie podniósł. Linia pulsu zniknęła. Został jednostajny pisk elektrokardiogramu. Ojciec stał przy łóżku. Trzymał Margaret za poparzoną dłoń, usta miał zaciśnięte w cienką, białą kreskę, a oczy wilgotne. Peter klęczał na ziemi, przyciskając zwęgloną rękę matki do czoła, z twarzą wtuloną z okrywającą ją folię. Płakał. Właściwie był to niemal skowyt. Rozumiałem tylko jedno powtarzające się słowo "mamo". Lekarz podszedł do niego, jednak gdy tylko dotknął ramienia chłopaka zawodzący płacz zamienił się w rozpaczliwy wrzask. Cofnął rękę
- Niech pan go zostawi - powiedział ojciec cicho - Niech pan go zostawi - powtórzył po chwili w esperanto
Cofnąłem się. Nie mogłem na to patrzeć. Na łzy w oczach ojca, na bezsilną rozpacz Petera, na nieruchomą, martwą postać Margaret, której nie udało mi się poznać. Czułem jak oczy pieką mnie od płaczu, mimo że to była obca osoba. Cofnąłem się. Nie mogłem patrzeć. Usiadłem na tej samej ławce, na której siedział Peter zanim przyszliśmy. Jego kurtka ześlizgnęła się z plastikowego siedzenia i z dziwnym głuchym stukiem uderzyła o marmurową posadzkę. Podniosłem ją. Na ziemi leżała skorupa żółwia. Wypukłą częścią do dołu, obracała się powoli kołysząc. Schyliłem się i położyłem sobie zwierzę na kolanach. A potem zatkałem uszy, żeby nie słyszeć tego, co działo się za ścianą.