Running away 29
Dodane przez Aquarius dnia Sierpnia 03 2013 11:44:38


Rozdział 29

Babka Iveen postanowiła chyba nie pozostawać w tyle i także zalała się łzami. Jej towarzysz, tajemniczy Edward zdawał się być zupełnie bezradny w obliczu takiego wybuchu emocji ze strony szlachcianki. Co chwila zerkał raz na ukochaną, raz na parę młodą. Haven, brat Eleny z niemałym rozbawieniem obserwował przez chwilę swoją matkę. Jego żona, Kinna, zauważywszy to, szturchnęła go w bok i szepnęła mu coś do ucha. Haven natychmiast wyprostował się jak struna, ale lekki uśmieszek wciąż pozostał na jego twarzy. Cóż, oto słynny humor Reilleyów. Farlain z kolei przypatrywał się ceremonii pełen powagi, ale jego oczy błyszczały niecodziennie. Taka uroczystość nie pozostawia nikogo obojętnym. Reszty dzieci Havena dostrzec nie mogłem. Spojrzałem w końcu na Rainamara, który stał tuż obok, ściskając mnie mocno za rękę.
- Tobie tylko... - zaczęła ściszonym głosem Amira. Przerwała nagle i zaczerpnęła powietrza. Jej głos drżał od niewypowiedzianych emocji. – Tylko tobie Sein... oddałam swoje serce, moją obietnicę. Przysięgam ci wierność, która nigdy nie ustanie. Podążę z tobą, gdziekolwiek zaprowadzi nasze życie. Mój oddany przyjacielu, jesteś moją największą miłością. Bądź mą drogą, prowadź mnie przez mrok i jasność. Oddaję ci siebie, byśmy odtąd stanowili jedność... - ostatnie słowa dziewczyna niemal wyszeptała. Łzy spłynęły po jej policzku. Sein pochylił się nad przyszłą żoną i delikatnie je otarł. Amira podarowała mu swój najpiękniejszy uśmiech.
- Moja ukochana... - rzekł czule, wpatrując się w jej duże, bursztynowe oczy. – Moja najdroższa. Amiro. Tylko tobie oddałem swoją duszę, moją obietnicę. Przysięgam ci wierność, która nigdy nie ustanie. – Sein mówił pewnie i głośno, ujmując dłonie przyszłej żony w swoje. – Podążę za tobą, gdziekolwiek nasze życie nas zaprowadzi. Moja najmilsza przyjaciółko, największa miłości mojego życia. Bądź mi drogą, która poprowadzi mnie przez mrok i jasność. Oddaję ci siebie, byśmy odtąd stanowili jedność.
Elena zaszlochała, wtulając się w ramię Derisa. Nigdy bym nie przypuszczał, że będzie to przeżywała w tak intensywny sposób. Mąż pogładził ją po włosach, próbując uspokoić. Jego wysiłki poszły jednak na marne.
Sędziwy ork ogłosił, że oto nadszedł czas na wymianę obrączek. Zaszczytu przygotowania ich dostąpił Kanthar, jako starszy brat Amiry. Nawet ze swojego miejsca widziałem dokładnie, jak trzęsły mu się ręce, kiedy starszy poprosił go o podanie parze młodej obrączek. Przez chwilę myślałem nawet, że z wrażenia je upuści. Kanthar jednak zdołał się opanować i wykonał powierzone mu zadanie z najwyższą starannością.
Rainamar spojrzał na mnie, lecz zaraz jego wzrok skierował się znowu na siostrę i jej męża. Zapatrzyłem się chwile w swoją własną, srebrną obrączkę. Dla niego musiała znaczyć o wiele więcej, niż przypuszczałem. Ja jednak wciąż miałem wątpliwości. Nie chciałem o nich myśleć, nie chciałem pozwolić sobie na jakiekolwiek działanie. Ojciec mawiał, że nie ma nic stałego w życiu, że wszystko przemija. Wątpiłem w te słowa, bo wierzyłem, że sam buduję coś, co będzie niewzruszone, trwałe, na zawsze. Teraz bardzo chciałem w to wierzyć.

***


- Piękna przysięga. – rzekł Leith bardzo rozmarzonym tonem. Nie wiedziałem, czy mówi prawdę, czy tylko sobie żartuje. Musiał zauważyć moje sceptyczne spojrzenie, które rzucałem w jego stronę, bo zaśmiał się serdecznie i dodał:
- Naprawdę! Można było się wzruszyć. Ciekawe czy kiedyś doczekam widoku ciebie wypowiadającego te słowa, Casius.
Nie uśmiechnąłem się.
- To nie jest imperialna przysięga. – odparłem sucho.
- Och. Cóż z tego? Myślałem, że planujesz zalegalizować swój związek z panem kapitanem. – bronił się czarownik. Siedział przy stole, naprzeciwko mnie, racząc się weselnym, czerwonym winem. Goście wciąż gratulowali państwu młodym i zasypywali ich jakimiś beznadziejnymi życzeniami i opowieściami z własnego życia. Miałem w wyobraźni minę Amiry, gdy żona Coletona opowiadała o swoje nocy poślubnej. Nocy poślubnej! Nie wiem, czy coś byłoby w stanie zaszokować mnie jeszcze bardziej. Przynajmniej dzisiejszego dnia.
- Bo planuję. – odrzekłem spokojnie. Nie miałem pojęcia skąd wziął mu się ten ponury humor.
- W takim razie wypijmy toast. Za twój związek, Casius. – powiedział Leith, wznosząc swój kieliszek.
Skinąłem głową i wypiłem do dna. Alkohol parzył moje gardło. Skrzywiłem się, na co Leith wybuchnął znów głośnym śmiechem.
- Słyszałem, że lubisz grać w tryk traka. – zagadnąłem maga, spoglądając na niego uważnie. Nawet jeśli domyślił się o co mogło mi chodzić, nie dał tego po sobie poznać. Rzucił mi tylko dziwne spojrzenie, którego znaczenia nie potrafiłem odczytać i odpowiedział:
- Czasami. Nie miewam jednak zbyt wielu wartościowych przeciwników. Gra bez wyzwania to strata czasu i energii.
- Cóż, może masz rację. Choć uważam, że powinieneś spróbować pograć dla czystej rozrywki.
- Ja bawię się wtedy, gdy czuję rywalizację. – zaśmiał się nonszalancko Leith Daire. Zmierzyłem go wzrokiem, starając się wyczytać co też dzieje się w jego głowie. Wydawało mi się, że był dziś w przedziwnym nastroju. On tylko zamrugał i posłał mi niewinny uśmiech, który jednak prawie natychmiast zniknął.
- Zastanawiałem się... - zacząłem niepewnie, chcąc zmienić temat. Leith nie przerywał mi, skupiony w oczekiwaniu na moje słowa. Nie zauważyłem nawet, kiedy zacząłem nerwowo bawić się swoim kieliszkiem.
- Tak? – zapytał Daire, kiedy cisza się przeciągała.
- Dlaczego Cahan nie używa swojego pierwszego imienia? – wypaliłem prosto z mostu. Oczy Leitha zabłysły nieznanym mi dotąd blaskiem, który jednak z magią nie miał nic wspólnego. Może to tylko gra świateł, ale przysiągłbym, że zauważyłem na jego twarzy uśmieszek, który wcale mi się nie spodobał.
- Czytałeś kiedyś coś z Quinna Stannarda? – rzucił, wprost cały ociekając nonszalancją, a ja zastanawiałem się co ma wspólnego jedno z drugim. W końcu przytaknąłem.
- Bardzo niewielki fragment. – przyznałem.
- Radzę ci więc zapoznać się z jego pamiętnikami. Wszystkiego się dowiesz. – zapewnił mnie, a z jego twarzy nie znikał tajemniczy uśmieszek. Nalał sobie wina do kielicha i upił łyk, przymykając oczy.
- Skoro tak mówisz... - wzruszyłem ramionami. Nie odpowiedział, ale z jego oczu mogłem wyczytać więcej niż z jakichkolwiek słów.

***


Rozmawiałem właśnie z Mairą, drugą z trzech córek Havena i Kinny, gdy przyszedł Rainamar z Farlainem. Obaj uśmiechali się idiotycznie. Oczy mojego narzeczonego błyszczały dziwnie, zapewne z nadmiaru wypitego alkoholu. Farlain wydawał się być w identycznym stanie. Nie przeszkadzało mu to jednak w przytulaniu kolejnej butelki weselnego wina.
- Witam! – rzekł z radosną miną Farlain, obejmując mnie. Rzuciłem mu karcące spojrzenie, lecz on udał, że nic nie widział. – Piękna uroczystość! – dodał, siląc się na zachowanie powagi. Miałem jednak wrażenie, że plącze mu się język.
- Babka Iveen zawsze powtarzała, że to Amirę pierwszą zobaczy na ślubnym kobiercu. Nie myliła się. – odparła Maira, uważnie przyglądając się bratu. Zapewne też zauważyła jego nieco nietrzeźwy stan.
- Nie było na co liczyć, jeśli chodzi o Kanthara. – rzucił Rainamar.
- Nie zasłaniaj się bratem, Rhain! – zaprotestował nagle Farlain i klepnął go w ramię. – My, a mówię tu o Reilleyach, stawialiśmy na ciebie i Casiusa. – dodał, zwracając się do mnie. Posłał mi przy tym swój najlepszy uśmiech.
- Coś mi się wydaje, Farlain, że chciałbyś znów napić się za darmo. – odparł niewzruszenie mój narzeczony. Farlain zachichotał w bardzo niemęski sposób. Maira skrzywiła się niemiłosiernie, ale mimo wszystko także się zaśmiała.
- Rozgryzłeś mnie, kuzynie. – przyznał Reilley, przyciskając rękę do klatki piersiowej, na wysokości serca. – Jednak uważam, że podwójne nazwisko by wcale wam nie pasowało. Seanan Ashghan... A może odwrotnie? Nie... Już wiem! Casius S. Ashghan. To brzmi dobrze! – zawołał nagle kuzyn Farlain, niezwykle uradowany swoimi wynurzeniami.
- Casius Fhearghail Ashghan, jeśli już. – wtrąciłem.
- Co? – młody Reilley chyba wcale mnie nie słyszał, jednak Rainamar natychmiast wbił we mnie jasnobrązowe spojrzenie. Uśmiechnąłem się mimowolnie, widząc jego zaskoczenie.
- To dobrze brzmi, prawda? – zapytałem, odwzajemniając spojrzenie mojego narzeczonego.
- Bardzo dobrze. – zgodził się i niespodziewanie pocałował mnie w policzek, delikatnie i niewinnie.

***


Spacerowałem z Rainamarem wzdłuż alei w sadzie Eleny. Oczywiście musiał nas zauważyć Armin Ashghan, który znów instruował któregoś ze swoich synów. Jak na razie tylko Coleton i Geshwin otwarcie wyrażali swoją wybitną i nieprzejednaną dezaprobatę w stosunku do mojej osoby. Był jeszcze Faer, najmłodszy z braci, który to stracił swoją żonę, gdy była jeszcze bardzo młoda. Samotnie wychowywał córkę, dwudziestodwuletnią dziś Siennę. Pojawił się wraz z nią na zaproszenie Derisa, ale prócz niego nie rozmawiał z nikim. No, może z wyjątkiem Eleny. Zastanawiało mnie, czy Faer nie pogodził się ze swoim starszym bratem. Uznałem jednak, że to ich osobista sprawa i nie chciałem zarzucać ich pytaniami.
Wracając do Armina Ashghana. Ten obrzucił mnie najbardziej nieprzychylnym spojrzeniem, jakie zdołał wykrzesać ze swojego arsenału złowrogich min. Zastanawiałem się nawet przez chwilę, czy to nie był jego naturalny wyraz twarzy. Ostatkiem sił powstrzymałem się przed pokazaniem mu języka. Obawiałem się, że zostanie to uznane za wybryk szczeniacki i typowo ludzki. Wtedy to dopiero byłbym na straconej pozycji!
- Widzę, że rodzina wciąż jest silna. – zażartowałem. Rainamar posłał im krótkie spojrzenie, ale zaraz odwrócił wzrok, jak gdyby jego dziadek i wuj byli niegodni, aby na nich patrzał.
- Skye ze mną rozmawiał. – zagadnąłem znowu. Tym razem zdobyłem jego pełną uwagę.
- Czego chciał? – zapytał mój narzeczony, nie kryjąc nawet swojej złości.
- Cóż, filozofował trochę. Postanowił nawet oznajmić mi, że moja uroda przeminęła. Doprawdy, był bardzo czarujący. – odparłem sarkastycznie.
- On chce, żebym znów mu rozbił krzesło na gębie. – stwierdził z wielką powagą Rainamar, ale kąciki jego ust uniosły się lekko, jakby w nieśmiałym uśmiechu. Musiałem przyznać mu rację. Też chętnie widziałbym Skye’a tam, gdzie jest jego miejsce. Rainamar był półorkiem, a więc teoretycznie nie był tak silny, jak pełnej krwi ork. Był też niższy, choć i tak mógł poszczycić się wzrostem równym sto dziewięćdziesiąt cztery centymetry. Jednak doskonale dawał sobie radę choćby ze Skye’em. Jego żołnierski trening mógł po części być tego przyczyną. Nie na darmo Leith nazwał go mistrzem miecza. W walce wręcz też mu niczego nie brakowało. Pominę jednak fakt, że pozwolił mi obić sobie twarz.
- Może innym razem to zrobisz? – zaproponowałem, uśmiechając się. – Widziałem Faera. Rozmawiał z Derisem. – postanowiłem zmienić temat. Miałem nadzieję, że może się czegoś konkretnego dowiem.
- Też go widziałem. – odparł. – Ojciec mówił, że go przepraszał.
- Za co? – zdziwiłem się.
- Za wszystko. Faer zawsze był nieco... dziwny. Nie na tyle, żeby Armin potraktował go jak mojego ojca, ale jednak był. Nigdy nie dogadywał się z braćmi. Coleton i Geshwin stanowili zgrany duet idiotów, ale Deris i Faer się na szczęście nie wpisywali w tą konwencję. Ojciec mówił, że kiedyś się dobrze rozumieli. Zdaje sobie sprawę, że wiele z ich nieporozumień miało swój początek w intrygach Armina.
- Cóż, to chyba dobrze, że także Faer to zrozumiał. – rzekłem.
- Mam nadzieję. Wiesz, że nie mogę znieść tego, w jaki sposób własna rodzina traktuje mojego ojca.
- W każdym razie, jest to jakiś początek.
- Tak, na pewno. – odparł, ujmując mnie za rękę. Delikatnie dotknął mojej obrączki. Nie zastanawiając się, przyciągnąłem go do siebie i pocałowałem. Objął mnie mocno w pasie, odwzajemniając pocałunek.
- Kocham cię, myśliwy. – powiedział cicho.
- Ja ciebie bardziej, żołnierzu. – uśmiechnąłem się.

***


Reilleyowie zdecydowali się zostać jeszcze na kilka dni, powodowani usilnymi namowami Eleny. Nie widziała się ze swoją rodziną już długi czas i zapewne za nimi tęskniła. Ich obecność dobrze jej robiła. Wydawała się być znacznie weselsza i beztroska. Bardzo dobrze dogadywała się ze swoim drogim, starszym bratem. Ich stosunki były niezwykle serdeczne. Jak już wcześniej zaznaczyłem, cieszyło mnie to, że ma ona w nim wsparcie. Co prawda, Elena wspominała, że jej rodzina sprzeciwiała się jej małżeństwu z Derisem, ale w końcu się z tym pogodzili. Dobrze było wiedzieć, że na świecie istnieją jeszcze mądrzy ludzie...
Postanowiłem zajrzeć do gildii. Zastanawiałem się, czy mają może jakieś drobne zlecenia, które mógłbym wykonać. Rainamar i Leith wydawali się być bardzo zajęci przygotowaniem wyprawy. Zbyt dobrze wiedziałem, że nie mogę im wiele pomóc a nie chciałem też siedzieć bezczynnie. Co prawda, spędzałem dużo czasu z dziećmi Havena, ale oni także potrzebowali chwili tylko dla siebie. Ja natomiast zwykle lubiłem swoją samotność i las. Potrzebowałem ciszy.
Gdy wszedłem do izby zarządcy, Darramon Faith zaczytywał się namiętnie w jakichś papierach. Wydawało mi się nawet, że nie widział, jak wszedłem. Zatrzymałem się naprzeciwko jego biurka i czekałem, aż raczy ze mną porozmawiać, lecz wydawało się, że owa lektura wciągnęła go aż za bardzo. Na chwilę rzuciłem okiem na jego słynny obraz, przedstawiający demona i łowcę. Nie wiedząc czemu, czasem nieco mnie przerażał. Otrząsnąłem się jednak ze swojej zadumy i postanowiłem przerwać lekturę zarządcy.
- Darramon? – rzuciłem głośno. Myśliwy aż podskoczył. Wlepił we mnie swoje jasne oczy, w których malowało się pytanie.
- Kiedy tu wszedłeś? – zdziwił się bardzo, odkładając tajemnicze papiery na blat biurka.
- Kilka chwil temu. To... - rzekłem, wskazując na ową literaturę - ...musiało być bardzo interesujące. Zarządca uśmiechnął się półgębkiem i przywołał mnie gestem ręki, żebym sam mógł osobiście to sprawdzić. Kopia dokumentu wyglądała na dosyć świeżą. Istotnie, okazało właściwy dekret podpisany został przez regentkę Aireailę dopiero kilka dni temu.
- Cóż to takiego? – zapytałem, gdyż nie miałem wielkiej ochoty na choćby pobieżne czytanie jakichś dyplomatycznych wywodów. Darramon Faith uśmiechnął się do mnie znacząco i rzekł:
- Szanowna regentka i przyszłą królowa, taką mam nadzieję, znosi dekrety swojego zmarłego ojca, Gartha. Oto masz przed sobą oficjalne anulowanie dekretu zabraniającego zawierania mieszanych małżeństw.
Spojrzałem na niego z nieukrywanym zdziwieniem.
- To niespodziewane. – przyznałem, nie bardzo wiedząc, co jeszcze można na ten temat powiedzieć. Zarządca przytaknął mi bez słowa.
- Wiedziałem, że ta dziewczyna ma więcej rozumu niż wszyscy doradcy jej ojca razem wzięci. Odsunęła ich na bok bez wahania! Gdyby urodziła się w Elenoir czy choćby w Aatarze, dziś byłaby pewnie królową. Imperium śmierdzi przegniłymi tradycjami i zabobonem! Do tego dochodzi jeszcze sprawa sławetnego generała Philipa.
- Wiem. Rainamar powiedział mi, że nieco się z nim posprzeczał.
Darramon Faith zaśmiał się w głos.
- Od razu widać, że Ashghan to nasz chłopak! – wykrzyknął niezwykle z tego zadowolony. Nie sądziłem, że zgrzyty w kręgach władzy cieszą zarządcę gildii tak bardzo. Cóż, każdego dnia człowiek uczy się czegoś innego.
- Mogę pożyczyć ten dokument? – zapytałem, spoglądając na kopię dekretu regentki. – Pokażę to Rainamarowi. – dodałem z uśmiechem.
- Ależ oczywiście! – zakrzyknął Darramon. – Nie mów mi, że planujesz małą ceremonię? Oczywiście liczę na to, że zostanę oficjalnie zaproszony.
- Nie tak szybko. – ostudziłem nieco jego zapały. – Dopiero od niedawna jestem zaręczony. – przypomniałem mu.
Darramon tylko westchnął i zrezygnowany pokręcił głową.
- Młodzi. – skwitował z lekkim uśmiechem.
- Ach, byłbym zapomniał! – zawołałem, nagle uświadamiając sobie po co tu przyszedłem. – Masz może jakieś ciekawe zlecenia?

***

Rainamar
Nawet nie zauważyłem, kiedy przyszedł Kanthar. Słońce dziś postanowiło wziąć sobie wolne i pozwolić, by ziemię zmył deszcz. Tak więc padało od samego rana i to wcale nie poprawiało mojego paskudnego nastroju. Mogłem z czystym sumieniem stwierdzić, że w tym momencie byłem zły na cały świat.
- Rainamar? Ty palisz? – zdziwił się ogromnie mój drogi brat, mierząc mnie nieprzychylnym wzrokiem.
- Przecież wiesz, że nie. – odparłem, ale mimo to zaciągnąłem się dymem. Sam nie wiem, co mnie podkusiło, żeby coś zapalić. Od kilku dni chodziłem dziwnie zdenerwowany. Nie potrafiłem nawet wyjaśnić dlaczego.
- Oczywiście. – rzucił Kanthar, opierając się o barierkę otaczającą werandę. Zapatrzył się przez chwilę w odległy sad, oazę spokoju naszej matki. – Rainamar... - zaczął, ale zamilkł w tej samej chwili, jak gdyby nie wiedział co powiedzieć. Zebrał się jednak na odwagę.
- Bracie, coś się stało? – zapytał w końcu, uciekając wzrokiem. Dobrze wiedziałem, że nie było mu łatwo rozmawiać o jakichkolwiek uczuciach. Rozumiałem go aż nazbyt. Wiedziałem też, że się martwi, choć sądziłem, że niepotrzebnie.
- Nie. – odrzekłem, siląc się na uśmiech. – Skąd ten pomysł? – starałem się brzmieć jak najbardziej obojętnie. Nie udało mi się to, gdyż spojrzał na mnie sceptycznie.
- Rainamar, kogo chcesz oszukać? Swojego starszego brata? – uśmiechnął się krzywo, podejrzewam, że z zamiarem rozweselenia mnie.
- Naprawdę nic mi nie jest. Po prostu jestem zmęczony. – próbowałem go zbyć.
- Chodzi o tego czarownika? Jak mu tam było, Cahan Revelin? – powiedział nagle mój brat. Kompletnie nie spodziewałem się tych słów. Mimowolnie wbiłem w niego spojrzenie, które, jak mi się zdawało, mówiło aż za wiele.
- Skąd go znasz? – wydusiłem z siebie w końcu.
- Widziałem go w domu Casiusa. To znaczy w waszym domu. – przyznał Kanthar.
- Co on tam robił? – nie chciałem tego, ale wzbierała we mnie złość. Dlaczego Casius mi nie powiedział, że ten cały mag go odwiedzał. Sam.
- Skąd mam wiedzieć? Przyjechałem, bo mama miała jakąś sprawę do Casiusa. Akurat miałem po drodze, więc wstąpiłem do niego. Nie wydawał się być zachwycony moim przyjazdem. Już to mnie zdziwiło. Kiedy jednak zobaczyłem tego elegancika to nie mogłem się powstrzymać od zgryźliwych komentarzy. Nie wiem, nie wiem. Znam przecież Casiusa, wiem, że nigdy nie zrobiłby żadnego głupstwa, a jednak ty jesteś moim bratem, Rainamar. Chyba wtedy myślałem tylko o tobie. Zezłościłem się, że ten cały mag wpieprza się tam, gdzie nie powinien.
- Nic mi nie powiedział. – rzekłem ściszonym głosem.
- Nie dziwię się. Jesteś chorobliwie zazdrosny. Pewnie nie chciał scen. Teraz, gdy o tym myślę, to wydaje mi się, że wyciągnąłem pochopne wnioski... - zastanowił się Kanthar, jak gdyby starał się mnie pocieszyć. – Nie chcę, żebyś stracił do niego zaufanie. – dodał pospiesznie. – Na pewno miał jakiś powód.
- Na pewno. – warknąłem ze złością.
- Rainamar! Zaczynam żałować, że ci o tym powiedziałem. – rzekł, kładąc mi rękę na ramieniu.
- Nie, nie... Przepraszam. Masz rację. Porozmawiam z nim. Spokojnie. – obiecałem.
- Rainamar, powiesz mi w końcu co się z tobą dzieje? Ten Revelin się mu naprzykrza?
- Nie sądzę. Casius go lubi. Bardzo lubi. Kanthar, spójrz prawdzie w oczy! Kim ja jestem w porównaniu do niego?
- Idiota! – rzucił Kanthar i uderzył mnie w głowę. Mocno. Uderzył mnie! Zamurowało mnie. Mój brat mnie uderzył. Kanthar! Spojrzałem na niego urażony, dotykając obolałego miejsca.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Ktoś musiał, wariacie! Co ty w ogóle wygadujesz? Żołnierz? Kapitan Imperium? Posłuchaj siebie przez chwilę, bo pieprzysz głupoty! Co ty chcesz zrobić? Może raczej powinienem zapytać, czego chcesz nie zrobić! Będziesz stał jak dupa na mrozie i patrzał, jak ten przeklęty czarownik zabiera ci Casiusa? Zapewniam cię, że jeśli nie pokażesz mu, że ci zależy, to on z pewnością odejdzie!
- Odpieprz się. – rzuciłem ze złością.
- Odpieprz się? – zapytał z rozbawieniem Kanthar. – Nie bądź żałosny, bracie. Zrób mi przysługę i przestań się użalać nad sobą! On cię kocha, inaczej nie wytrzymałby z tobą tych trzech lat. Ba! Jest z tobą całe życie! Nie zamierzasz chyba tego wszystkiego zapomnieć i wyrzucić! I nie mów mi odpieprz się, bo znów cię uderzę! – zagroził, jednak tym razem na jego twarzy zagościł cień uśmiechu.
- Kanthar... - zacząłem, ale nie wiedziałem, co mam mu powiedzieć. Zaskoczył mnie kompletnie. Nigdy bym się nie spodziewał po nim takiego przemówienia. Cóż, w końcu jednak był starszym bratem. Pokręciłem głową, zaciskając oczy.
- Już ci lepiej, mały? – zapytał z dziwną czułością.
- Ja... - wciąż nie mogłem znaleźć słów. W końcu jednak zebrałem myśli, oddychając głęboko. – Naprawdę tego potrzebowałem... - przyznałem z lekkim wstydem.
- Kto inny przemówiłby do rozsądku takiemu bezmyślnemu facetowi jak ty? – zapytał z wyższością Kanthar. – Idź i zrób coś z tym, bo zamiast tego Revelina, to ty znów dostaniesz ode mnie w ryj. Zrozumiałeś mnie?
Przytaknąłem, uśmiechając się mimowolnie. Starszy brat.

***

Casius
Po drodze udałem się jeszcze do biblioteki miejskiej. Zamierzałem poszukać książki o której mówił Leith. Zastanawiało mnie, o co mogło mu chodzić, kiedy namawiał mnie na zapoznanie się z jej treścią. Szybko dostałem poszukiwaną przeze mnie książkę. Wziąłem także jakiś traktat o łowiectwie, żeby w razie czego mieć jakąś wymówkę, gdyby Rainamar chciał wiedzieć, co czytam.
Pamiętniki Quinna Stannarda nie były tak obszerne, jak się spodziewałem. Bibliotekarz oznajmił mi uroczyście, że księga ta zmieniła poglądy wielu ludzi i niejako wpłynęła na bieg historii. Zastanawiało mnie co takiego mógł powypisywać ten cały Stannard, że wszyscy o nim mówili jak o największej słodyczy tego świata. Był reformatorem, to już wiem z opowieści Valianta. Ciekawiła mnie jednak treść tego dzieła. Może mogłoby mi ono wyjaśnić więcej na temat mentalistów. Przecież nie mogłem zapytać wprost Leitha. Zaraz wysnułby jakiś przedziwne teorie. Z Cahanem także nie chciałem o tym rozmawiać. Nie wiedziałem, czy w ogóle powinienem poruszać z nim ten temat. Rainamar w ogóle nie wchodził w grę...
Stannard postarał się o napisanie wstępu do swojego dzieła. Zabrałem się za czytanie, ufając, że rozjaśni mi on nieco, co miał na myśli Leith Daire...

Wstęp

Ja, Quinn Stannard, Rycerz Świętego Ognia, opiekun mentalisty, postanowiłem spisać swoje przeżycia z ostatnich lat, by udokumentować coś, co nie udało się jeszcze nikomu przede mną. Domyślam się, że nikt nie odważył się nawet spróbować. Nie obwiniam tych ludzi o brak odwagi, jednak chcę głośno powiedzieć o czymś, co dotychczas było standardową procedurą, a co urąga wszelkim prawom myślących istot.
Zdaję sobie sprawę, że moi przeciwnicy będą używali jednego z ich głównych argumentów przeciw mnie. Mianowicie, ludzie, którzy hołdują dawnym ideałom i zgniłej tradycji wytykają mi z taką lubością, że zrobiłem to wszystko z powodu osobistego związku, który łączy mnie z mentalistą. Nie będę zaprzeczał. To prawda. Zacząłem rozważać przeprowadzenie Rytuału Czującego tylko ze względu na niego. Jak powiada mędrzec – bycie kochanym daje ci siłę, natomiast obdarzenie kogoś miłością daje ci odwagę. Nie chcę jednak rozprawiać nad własnym życiem osobistym. Chcę przedstawić historię Czarnych Magów, taką, jaka jest naprawdę. Nie chcę pominąć żadnego, nawet najbardziej drastycznego szczegółu czy indywidualnego przypadku, znanego w historii. Chcę pokazać, że mentaliści są tacy jak my – czują, kochają, marzą. Chcę przypomnieć, że to są także magowie, tacy sami, jak kreacjoniści czy magowie żywiołów. Nie są żadnymi istotami z piekła rodem. Strach zapędził nas z powrotem do krainy zabobonu i wiary w złe moce. Prawdziwe zło tkwi w sercu każdego, ktokolwiek zechce je przyjąć i pozwolić mu urosnąć. Nie ważne, czy będzie to kowal, mędrzec, rycerz czy czarownik. Chcę, abyśmy zaczęli to dostrzegać, zamiast ślepo ufać w słowa tych, którzy sami za bardzo uwierzyli we własną nieomylność.
Jestem uczniem klasztornych zasad, bratem Zakonu Rycerzy Świętego Ognia. Zapewne zastanawiacie się, dlaczego podważam zasady mojej przysięgi. Otóż przyznaję, że jest ona święta i słuszna. Pragnę jednak zmienić choć część tego, co nazywane jest starym porządkiem. Strach przed mentalistami pchnął Zakon do podejmowania tak radykalnych i nieludzkich kroków jak morderstwo. Wiem, że zostanę potępiony za to słowo, jednak nie potrafię nazwać inaczej czynu, który polegał na odebraniu życia nowonarodzonym dzieciom! Robiono to w imię dobra społeczności a także z powodu strachu przed czarną magią. Wierzyłem w to. Kiedyś także ślepo ufałem ideałom, które mnie wychowały i które zrobiły ze mnie sługę magów. Miałem być obrońcą, a uczyniono mnie katem. Na szczęście Stwórca postawił na mojej drodze osobę, która otworzyła mi oczy. Jest nim Eoin Irving Archer, mag mentalista. Każdego dnia dziękuję za to. Ten najdroższy mi na świecie człowiek zgodził się, bym opublikował swoje notatki. Pragnę zmienić to, jak postrzegają mentalistów inni. Dziękuję mojemu wspaniałemu partnerowi, który teraz stał mi się przewodnikiem w życiu.
Quinn Stannard, rycerz Zakonu Świętego Ognia.


Odłożyłem na chwilę książkę, próbując zrozumieć to, co właśnie zobaczyłem. Więc o tym mówił Leith! Ten mentalista miał na imię Eoin. Cóż, przynajmniej wiem, po kim został nazwany Revelin. Nie sądziłem, że to jest powód, by ukrywać swoje pierwsze imię. Ten Eoin Archer był chyba kimś ważnym i między innymi dzięki niemu zmienił się pogląd na temat czarnej magii. Stannard natomiast wydawał mi się być wspaniałym człowiekiem. Nawet z tych ogólnikowych zapisków widać było, jak bardzo zależało mu na mentaliście. Poświęcił się dla niego, zrobił coś, czego nie dokonał nikt przedtem. Oczywiście, miało to związek z Rytuałem Czującego. Chciałem jednak przeczytać to, co pisał Quinn. Ta książka mogła mi wiele wyjaśnić. Fakt, że wciąż była wydawana świadczył o tym, że zawarte w niej informacje wciąż były aktualne. Zastanawiało mnie, jak to możliwe, że po tylu wiekach starań, by na zawsze zniszczyć magię mentalną, on zdobył się na jej ochronę. Musiał mieć wątpliwości, musiał czuć strach przed czarnym magiem. Tak go wychowano. Złożył przysięgę Zakonu Świętego Ognia. Cahan jednak musiał czuć coś zupełnie innego, ukrywając swoje imię. Może przypominało mu kim jest? Może jego rodzice chcieli go w ten sposób naznaczyć? Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek się tego dowiem...
Postanowiłem zabrać pamiętniki Stannarda ze sobą. Chciałem w spokoju zapoznać się z ich treścią. Miałem tylko nadzieję, że Rainamar nie będzie się za bardzo dopytywał co czytam. Zawsze był ciekawski, jeśli chodzi o literaturę. Sam już nie wiem, ile książek potrafił przeczytać w ciągu jednego tygodnia. Cóż, może te traktaty o łowiectwie odwrócą jego uwagę...