Grzechy 1
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 01 2011 14:28:33
Shadericka bolało wszystko. Poczynając od stóp, a na potwornym łupaniu w głowie kończąc. Był zmęczony, zmęczony ponad wszelkie granice ludzkiej wytrzymałości, a na dodatek głodny. Humoru nie poprawiała mu świadomość, że w tym stanie nie mógłby niczego przełknąć. Niczego oprócz wody, a o tej od wczorajszego ranka nie mógł nawet marzyć. Leżał teraz na lewym boku, związany tak mocno, że nie mógł poruszyć nawet palcami u dłoni i przeklinał. Przeklinał świat, który potraktował go tak podle, przeklinał siebie za to, że dał się tak potraktować światu, a nade wszystko przeklinał sześciu ludzi, którzy obsiadłszy niewielkie ognisko piekli nad nim smakowicie pachnącego koziołka. Sam zapach przyprawił Shadericka o bolesny skurcz żołądka, jakby mało było tego, co już cierpiał. Mężczyźni - tak jak i on - najemnicy, rozmawiali głośno o swoich planach. Za trzy dni rozpoczynał się żniwny rynek, największa uroczystość jesieni, połączona z wielodniową hulanką, popijawą i innymi rodzajami nie zawsze godnej i obyczajnej zabawy. Właśnie na tę okazję jego prześladowcy zmierzali do A'tna największego miasta po tej stronie rzeki. Shaderick miał pecha. Kilkanaście dni wcześniej został najęty do ochrony karawany zdążającej do A'tna na święto. Karawana przewoziła bele najprzedniejszego jedwabiu i beczki ze starym winem, a także błyskotki, korzenne przyprawy i broń. Mężczyzna wraz z kilkunastoma innymi, podobnymi sobie, mieli dbać o jej bezpieczeństwo na niepewnym w ostatnich czasach szlaku. Nie wyszło im najlepiej, zgrabnie zastawiona zasadzka sprawiła, iż wozy obarczone dobrem zmieniły nagle właściciela, a towarzysze Shadericka rozpierzchli się w popłochu. Część z nich zginęła. Mijali trupy, rozciągnięte na drodze, nad którymi złowieszczo pokrzykiwały sępy, części zapewne udało się zbiec, natomiast sam Shaderick trafił do niewoli. Nie pamiętał dokładnie jak to się stało, nie wiedział, dlaczego akurat on został odłączony od reszty i zawleczony przez szóstkę prześladowców aż na to pustkowie. W pierwszej potyczce zarobił bowiem potężny cios drewnianej pałki w potylicę, gdy się obudził zobaczył tylko umykającą w szalonym tempie ziemię i przerażającą młóckę końskich kopyt. Zwymiotował i zemdlał ponownie, odzyskując świadomość dopiero dzisiejszym późnym popołudniem. Teraz leżał skrępowany niczym cielę na rzeź, zdolny jedynie do wyrzucania ze swego umysłu najwymyślniejszych przekleństw, jakie tylko przychodziły mu do głowy. Gdyby choć część z jego życzeń się spełniła, siedzący przy ognisku mężczyźni już nigdy nie zostali by ojcami, ręce uschły by im na wiór, chodziliby poskręcani niczym wierzbowe pnie a między zębami powyrastałyby im dorodne kępy mchu. Shaderick zajęty złorzeczeniem początkowo nie zauważył poruszenia, jakie nagle zapanowało przy ognisku, ale gdy je zauważył nie mógł zrobić nic, poza patrzeniem. Jeden ze zbirów podniósł się i spiesznie podążył w kierunku pobliskich krzaków, zapewne za potrzebą. Zniknął w gęstym listowiu, z którego po chwili zaczęły dobiegać dziwne odgłosy. Pozostali mężczyźni wstali i również ruszyli w kierunku krzewów, gdy spomiędzy gałęzi z impetem wytoczył się ciemny kształt. Zaraz za nim ukazał się najemnik w niedopiętych spodniach. Kształt okazał się być człowiekiem w czarnej opończy. Gdy tylko zaczął podnosić się z ziemi, któryś z mężczyzn kopniakiem powalił go z powrotem
- Kręcił się tu... - mruknął zbir, zawracając w kierunku krzaków
- Bierzemy go też?
- Jasne - dobiegło już z gęstwiny
Po krótkiej chwili postać związana podobnie jak Shaderick, z głuchym jękiem wylądowała obok niego. Kaptur opończy zsunął się w trakcie szamotaniny tak, że w blasku ogniska można było dostrzec twarz. Towarzyszem niedoli mężczyzny okazał się być młody chłopak. Parsknął wściekle mocując się z więzami, wzbudzając wybuch śmiechu drabów siedzących przy ognisku
- Tylko pogarszasz swoją sytuację - mruknął cicho Shaderick. Jego głos - suchy i skrzekliwy wydał mu się zupełnie obcy. Jeszcze nigdy tak nie marzył o łyku czystej zimnej wody...
- Ale ja to robię celowo... - chłopak nagle uśmiechnął się do niego zawadiacko i mrugnął jednym zadziwiająco zielonym okiem
- Aha... - cóż innego można było powiedzieć po tak aroganckim oświadczeniu.
Więcej nie rozmawiali ze sobą tego wieczoru. Zbiry nie ruszyły się od ogniska do późnej nocy. Gdy gwiazdy stały już wysoko na niebie, położyli się wprost na ziemi, nie dbając nawet o wystawienie warty. Spętawszy kopyta koni, puścili je wolno na popas. W tych stronach nie było niedźwiedzi, ani nawet wilków. Od czasu do czasu trafiał się szop, częściej lisy, w licznych strumieniach i rzekach aż roiło się od bobrów, ale żadne z tych zwierząt nie stanowiło zagrożenia dla koni ani ludzi. A już tym bardziej dwóch związanych jeńców. Błędne rozumowanie. Gdy w prowizorycznym obozie rozległy się głębokie oddechy śpiących chłopak poruszył się, wyrywając Shadericka z płytkiej drzemki.
- Jak cię zwą?
- Shaderick deVilly
- Szlachcic? - w ciemnościach mężczyzna nie dostrzegł brwi uniesionych w zdziwieniu
- Nie. Najemnik.
- Z takim nazwiskiem? Nieźle. Ja jestem Cydyenne.
- Tylko Cydyenne?
- Tak, po prostu Cydyenne - chłopak roześmiał się cicho - Wszyscy tak do mnie mówią.
- No więc miło cię poznać Cydyenne, ale teraz daj mi spać - Shaderick wierzgnął, usiłując ułożyć się wygodniej na nierównej ziemi. Bez powodzenia
- Jak będziesz teraz spał, to za trzy dni zostaniesz sprzedany na targu niewolników w A'tna...
- Skąd wiesz? - mężczyzna gwałtownie się wyprostował, spoglądając na chłopaka
- Podsłuchałem - prychnął
- A niby jak nie będę spał to nie zostanę sprzedany?
- Myślałem, że będziesz chciał uciec....
- Oczywiście, że chcę, tylko nie mam możliwości - warknął Shaderick powoli zirytowany gadaniną przymusowego towarzysza
- Możliwości zawsze się znajdą...
Bardzo powoli chłopak przyciągnął kolana do piersi. Sapnął cicho zwijając się niemal w kłębek i nagle ręce miał już wolne. W blasku księżyca zalśniło złowieszczo krótkie ostrze. Cydyenne pochylił się nad mężczyzną, jednym cięciem pozbawiając go więzów. Shaderick z grymasem bólu rozmasował krwawe pręgi na nadgarstkach, chłopak natomiast bezszelestnie ruszył w stronę wygasłego ogniska. Podszedłszy do jednego ze zbirów, mocno kopnął go w udo. Mężczyzna rozbudził się i krzyknął na pozostałych. Otoczyli go ciasnym kręgiem
- Jak ci się... - zaczął jeden, ostry świst i zamilkł w pół słowa, by powoli osunąć się na ziemię
- A niech cię! - rzucili się na niego całą piątką. Shaderick nigdy jeszcze nie widział czegoś takiego. Cydyenne wyglądał jakby tańczył. Mordercze ostrze zamigotało błyskawicznie znacząc ślad nagłego obrotu chłopaka i kolejnych dwóch drabów gruchnęło o ziemię. Pozostali trzej cofnęli się o krok. Na ich twarzach nawet w ciemności dał się dostrzec wyraz zdumienia i przerażenia.
- Jazda! - mruknął zielonooki ledwie dosłyszalnie i mężczyźni rzucili się do ucieczki. Konie zarżały spłoszone nagłym ruchem w Shadericku również serce stanęło. Chłopak natomiast ze stoickim spokojem schylił się i wytarł ostrze w kaftan jednego z trupów, a następnie umieścił go w cholewce wysokiego buta
- Nie musisz dziękować - uśmiechnął się, zaglądając do juków pozostawionych przez bandytów - Ale jeżeli mogę ci doradzić, to zabieraj swoje rzeczy, bierz konia i odjedź stąd jak najszybciej, zanim naszym koleżkom wpadnie do głowy wrócić tu ze wsparciem...
Podniósł dłoń do ust i gwizdnął przenikliwie. O dziwo wszystkie konie zareagowały na to wezwanie. Wybrał sobie czarnego ogiera z biała łatą na czole i rozplątawszy powróz krępujący nogi zwierzęcia, głaskał go długimi pociągnięciami obciągniętej czarną rękawiczką dłoni, zupełnie ignorując trwającego wciąż w zdziwieniu mężczyznę. Shaderick natomiast nie był w stanie się ruszyć. Patrzył na chłopaka z otwartymi ustami, wciąż bezmyślnie masując obolałe nadgarstki. Pomysł wyniesienia się stąd był jak najbardziej kuszący. Wreszcie zdecydował się ruszyć. Postąpił krok w kierunku koni. I nagle niebo przechyliło się pod dziwnym kątem, drwiąco połyskując milionami gwiazd, tylko po to, by po kilku uderzeniach serca spaść mu na głowę. Cydyenne słysząc głuche uderzenie odwrócił się zdziwiony. Ramiona opadły mu na widok leżącego mężczyzny
- No ładnie - mruknął sam do siebie - To, że ci pomogłem, nie znaczy, że będę to wciąż robił... - westchnął, po czym wrócił do poprzedniego zajęcia
Po dość długiej chwili dopiero stanął nad Shaderickiem podpierając się pod boki. Gwiazdy przesunęły się na swoich miejscach, zwiastując niedługi świt. Zbiry mogły wrócić lada moment, a po nocnym incydencie nie pozostawiało wątpliwości, co zrobią z nieprzytomnym mężczyzną. Cydyenne westchnął jeszcze raz i zaczął siodłać jednego z pozostałych koni. Jakiekolwiek próby dobudzenia leżącego spełzły na niczym. Chłopak podprowadził wierzchowca do Shadericka. Zdjął rękawicę i opierając dłoń na ciepłych chrapach powiedział coś cicho w śpiewnym języku. Rumak jakby zrozumiał. Ugiął nogi i położył się na ziemi, ułatwiając wsadzenie nieprzytomnego w siodło. Wstał powoli, ostrożnie i zastygł w bezruchu oczekując pochwały. Zielonooki pogładził go pieszczotliwie po łbie, rzucając jeszcze kilka melodyjnych słów. Szybko zdjął pęta pozostałych rumaków i pozwolił im rozbiec się po łące. Kantar shaderickowego konia ujął w dłoń i lekko wskoczywszy na goły koński grzbiet, stępa ruszył w stronę wschodzącego właśnie słońca, nie oglądając się za siebie.