Running away 26
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 13 2013 12:51:31


Na całe szczęście ranek zmył wszelkie moje myśli na temat Cahana. Przez chwilę siedziałem na łóżku, zastanawiając się, czy to co się stało wczorajszej nocy, zdarzyło się naprawdę. Rzeczywiście śnił mi się Cahan… Stwórco. Pokręciłem głową, jak gdyby od tego ruchu wszelkie natrętne myśli miałyby mnie opuścić.
- Rainamar, wstawaj. – powiedziałem, spoglądając przez okno. Nie odpowiedział. Zwykle budzi się wcześniej niż ja, więc zdziwiło mnie to trochę. Może to przez moje durne pomysły i budzenie go w środku nocy? Pochyliłem się nad nim i dotknąłem jego ramienia. – Wstawaj. – powtórzyłem. Rainamar otworzył oczy, ale nie wyglądał, jakby zamierzał się podnieść z łóżka.
- Odejdź, Casius. – odparł, przykrywając się kocem.
- Przykro mi bardzo, półorku, ale musisz wstać i jechać do miasta. O ile pamiętam, nasz dobrotliwy generał chce zwołać kolejną naradę.
- Niech sobie zwołuje. – wyjęczał mój narzeczony. - Nic się nie stanie, jak się trochę spóźnię.
Mimowolnie dotknąłem jego czoła. Był rozpalony jak piec. Jest środek lata, a on ma gorączkę. Jego bursztynowe oczy szkliły się dziwnym blaskiem.
- Źle się czujesz? – zapytałem zaraz.
- Nie. – odpowiedział bez namysłu.
- Oczywiście. – westchnąłem. – Skąd ta gorączka? Nie jest ci zimno?
- Trochę. – przyznał niechętnie.
- Jeszcze wczoraj czułeś się dobrze. – zastanowiłem się na głos. Spojrzał na mnie z wyrzutem.
- Proszę bardzo, obwiniaj mnie za to… coś. – wymamrotał pod nosem, owijając się kocem jeszcze szczelniej.
- Bądź cicho. Próbuję się dowiedzieć, co ci jest. O nic cię nie obwiniam. – zapewniłem, głaszcząc go po włosach. – Trzeba będzie wezwać kogoś z miasta. Może w klanie przebywa jakiś medyk?
- Nic mi nie jest. – stwierdził z uporem Rainamar. Odrzucił z siebie koc i usiadł na łóżku. Zamrugał, jak gdyby wpatrywał sie wprost na słońce. Był blady jak kreda, mimo wysokiej, według mnie, gorączki.
- Kładź się z powrotem i mnie nie denerwuj. – zarządziłem. – Przyniosę ci coś ciepłego i pojadę do klanu. Przy odrobinie szczęścia Leith będzie w domu, więc zostanie z tobą.
Rainamar prychnął jak urażony kocur.
- Jeszcze mi tego brakowało.
- Nie dyskutuj ze mną. – powiedziałem stanowczo, próbując popchnąć go z powrotem na łóżko. Położył się bez żadnych protestów, co było samo w sobie niepokojącym sygnałem. Raz jeszcze rzuciłem urwane spojrzenie krajobrazowi za oknem. Zanosiło się na słoneczny i bezchmurny dzień. – Prześpij się, Rhain. – dodałem.
Pokręcił tylko głową, zamykając oczy.
Wyszedłem z pokoju, przymykając lekko drzwi. Już od progu przywitał mnie widok Leitha, który, siedząc przy stole popijał herbatę. Przewracał bezładnie kartki którejś z książek Rainamara, jednak nie wyglądał jakby czytał. Uniósł wzrok znad lektury i uśmiechnął się słabo.
- Casius! – zawołał.
- Tak wcześnie na nogach? – zdziwiłem się. – Myślałem, że nie wróciłeś na noc.
- To prawda. Przyjechałem rankiem. – odparł czarownik, odgarniając z czoła swoje jasne włosy. Podszedłem do stołu i usiadłem na krótką chwilę.
- Rhain chyba jest chory. – powiedziałem, patrząc na niego. Twarz czarownika wykrzywiła się nieznacznie. Odstawił naczynie i odchylił się nieco na krześle.
- Co za nieszczęście. – wyjęczał, akcentując przesadnie każde słowo.
- To nie powinno być nic poważnego. Ma gorączkę, ale poza tym wydaje się, że nic innego mu nie dolega. Kazałem mu zostać dziś w domu. W razie czego mam nadzieję, że się nim zajmiesz.
- Dorosłym mężczyzną? – skrzywił się Leith.
- Mieszkasz w jego domu. – zauważyłem złośliwie.
Czarownik przystał na moją prośbę, a ja udałem się do klanu. Było znacznie bliżej niż do miasta i liczyłem, że któryś z uzdrowicieli raczył się dziś pojawić. Mógłby to nawet być któryś z ludzkich magów. Uzdrowiciele to chyba jedyni magowie, którzy byli tolerowani w społeczności Orków. Zastanawiające, bo wiedziałem, że Orkowie mają własnych szamanów, którzy od magii nie stronili. Tyle, jeśli chodzi o orkową mentalność…

***

Leith
Siedziałem wygodnie w fotelu i popijałem herbatę. Dzień zapowiadał się na wyjątkowo ciepły i leniwy. Zgromadziłem wszelkie materiały o które prosił kapitan Ashghan, więc byłem wolny, póki on nie poczuje się lepiej. Zdobyłem się nawet na zapytanie go, czy niczego nie potrzebuje. Oczywiście twierdził, że nie. Wyglądał dosyć marnie, ale tak jak powiedział Casius, nic prócz gorączki mu nie dolegało. Po prawdzie nie sądziłem, że zobaczę go kiedykolwiek w takim słabym stanie. Jakoś nie mieściło mi się to w głowie. Z tym skrzywionym wyrazem twarzy i szklistymi oczami wyglądał jak chłopaczek, znacznie młodszy niż wskazywałby na to jego wiek. Casius powiedział mi, że w miesiącu lipcu, który się aktualnie zaczynał, kapitan skończy dwadzieścia dziewięć lat. Poważny wiek, muszę przyznać. Uśmiechnąłem się tylko, kiedy kapitan Ashghan kazał mi zejść sobie z oczu.
Siedziałem teraz, przeglądając zatęchłą księgę o sadalskiej, wyzwoleńczej legendzie, z której Deris czerpał inspirację, by nadać imię swojemu najmłodszemu synowi. Tekst był okraszony przepięknymi ilustracjami, przedstawiającymi groźnego, leśnego demona i łowcę. Oderwałem się od lektury, słysząc nieśmiałe pukanie do drzwi. Nasłuchiwałem, ale nie powtórzyło się. Postanowiłem powrócić do lektury, gdy drzwi otworzyły się nagle. Zerwałem się z miejsca, obawiając się, że może to być któryś z oprychów Laurenta. W pogotowiu przygotowałem niewielki płomień, w razie, gdyby nieznajomy próbował robić coś, co by mi się nie podobało. W tej chwili zobaczyłem drobną sylwetkę Lilii. Rozejrzała się niepewnie, po czym wlepiła we mnie swoje niewinne spojrzenie.
- Jesteś sam? – zapytała.
Natychmiast wygasiłem płomień. Zastanawiało mnie, co ona tu robiła. Przecież umawialiśmy się, że zobaczymy się po południu. Zauważyła chyba moje zaskoczenie, gdyż uśmiechnęła się słodko i podeszła do mnie. Nic nie mówiąc, obdarzyła mnie delikatnym pocałunkiem.
- Czy coś się stało? – zapytałem.
- Nie, oczywiście, że nie. Spotkałam dziś Cahana.
- Nie ma jeszcze dziesiątej rano! – oznajmiłem.
Przytaknęła, lecz nie skomentowała tego w żaden inny sposób.
- Zamieniłam z nim może ze dwa słowa. Nie był zbyt miły. Dziwnie na mnie patrzy. – stwierdziła poważnie Lilijka. Nie wiedziałem, co mam na to odpowiedzieć. Nie zauważyłem niczego, co wzbudzałoby mój niepokój. Zaraz zakomunikowałem jej to. Potrząsnęła głową, jakby chciała odpędzić się od natrętnej muchy.
- Nie o to chodzi! – zaprzeczyła. – On mnie chyba nie lubi.
- Nie przejmuj się. Sam do końca nie wiem, czy mnie lubi. – odrzekłem, odgarniając niesforny kosmyk włosów z jej czoła. Uśmiechnęła się słabo.
- Nie wydaje się mieć tych problemów z Casiusem. – rzuciła na wpół złośliwie.
- To jest dosyć delikatna sprawa. – stwierdziłem z lekkim zakłopotaniem. – Lilia, proszę cię, nie poruszaj tego tematu pod tym dachem. Rainamar śpi w pokoju obok. – przypomniałem jej.
- No proszę! – oburzyła się nagle jasnowłosa. – Jak gdyby nie miał prawa wiedzieć, że mentalista ma ochotę na jego faceta.
- To nie pora na takie rozmowy!
- Racja, racja. – zgodziła się niechętnie. Chwilę błądziła wzrokiem po izbie, by zaraz przenieść go na mnie. – Leith… - zaczęła niepewnie. – Chodzi mi o to, że… Och! Czy naprawdę musimy w to wciągać Cahana? Przecież jesteś magiem i radzisz sobie bardzo dobrze!
- Tak, wiem. Cahan jednak dysponuje mocą, która może być przydatna. – rzekłem.
- Dręczy mnie jednak pewien fakt. – odparła. – Mianowicie to, że mentaliści potrafią być mało stabilni i ich moc jest niebezpieczna.
- Lilia, gwarantuję ci, że Cahan jest jednym z najlepszych magów-mentalistów, jakich ta ziemia miała zaszczyt nosić. Nie ma powodów do obaw.
- Sama nie wiem… - jęknęła dziewczyna. – Mam obawy, cóż na to poradzę. – usprawiedliwiała się.
- Dobrze cię rozumiem. Ludzie, którzy na co dzień nie mają do czynienia z magią mogą się bać. To naturalne. Mogę cię jednak zapewnić, że znam Cahana ponad dwadzieścia lat, odkąd to zobaczyłem przestraszonego siedmiolatka na schodach monastyru. Bądź spokojna, Lili. – miałem nadzieję, że ją uspokoiłem.
- Naprawdę musi z nami jechać? – zapytała raz jeszcze.
- Bardzo tego chcę.
Wzruszyła tylko ramionami. Nie wydawała się wcale przekonana moim argumentowaniem. Po prawdzie nie było zbyt wyrafinowane, ale obecność Cahana była mi potrzebna. Zarówno jego zdolności, jak i to, że zgodził się mi pomóc było dla mnie cenne. Zastanawiały mnie jej nagłe wątpliwości. Fakt, wydawało mi się, że nie polubiła go zbytnio, ale nie zaprzątałem sobie tym głowy. Do teraz.
- Ach, Leith, nie zwracaj na mnie uwagi! – zaśmiała się, machnąwszy ręką, jak gdyby chciała zbagatelizować całą sprawę. – Pewnie denerwuję się tą wyprawą.
- Bez obaw, Lili. Poczekamy tylko, jak kapitan poczuje się lepiej i możemy przystąpić do omawiania planu wyprawy.
- Rainamar źle się czuje? – zapytała z wyraźną troską w głosie.
Przytaknąłem a ona zaoferowała się zaraz, że przygotuje coś do zjedzenia. Kim byłem, żeby odmówić pięknej kobiecie?

***

Casius

Rozejrzałem się niepewnie wokół. Nie wiedziałem, gdzie mam szukać jakiegokolwiek uzdrowiciela, czy też medyka. Pociągnąłem Czerwonego Demona za uzdę. Ruszył za mną, ociągając się nieco. Nagle posłyszałem, jak ktoś woła moje imię. Odwróciłem się, widząc, że to Kershaw, jeden z członków rady oraz brat Derisa, Geshwin. Skrzywiłem się, jakbym posmakował pieprzu.
- Witam. – zawołałem, rozglądając się, gdzie mógłbym uciec w razie czego. Dwaj Orkowie jednak nie czekali na zaproszenie i dziarsko ruszyli w moją stronę. Kershaw uśmiechał się serdecznie, z kolei Geshwin miał minę co najmniej dziwną.
- Gdzieś ty się podziewał, chłopaku! – rzekł Kershaw, klepiąc Czerwonego Demona po boku. Koń podrzucił łbem, jak gdyby na znak protestu.
- Jak się miewa mój ulubiony bratanek? – zagadnął Geshwin.
- Rainamar? – upewniłem się. Przez chwilę myślałem, że mówi o Kantharze, ale obaj chyba mało ze sobą rozmawiali. To Rhain zazwyczaj sprawiał najwięcej problemów, przez co stawał się wygodnym tematem do rozmów w rodzinnym gronie. – To mi coś przypomniało… - dodałem, zwracając się do Kershawa. – Nie wiesz przypadkiem, czy przebywa w klanie jakiś medyk?
- Cóż, czy ktoś jest chory? Może córka Amiry?
- Nie, nie. – uspokoiłem go.
- W klanie przebywa mag, Kels. W prawdzie to ludzki czarownik, ale uważam osobiście, że lepsze to, niż nic. Odpowiada ci to?
- Jak najbardziej. – przyznałem, nie widząc powodów, dlaczego miałbym się wzbraniać przed przyjęciem rady od człowieka.
- Jest tam, gdzie zazwyczaj przebywają medycy, nie będziesz miał problemów z trafieniem. – poinformował mnie Kershaw. Geshwin przez chwilę przyglądał się mi z twarzą bez wyrazu.
- Dziękuję.
- Widzimy się na ślubie, dzieciaku. – rzucił na pożegnanie Geshwin. Przytaknąłem bardzo niechętnie, ale zmusiłem się nawet do wybitnie nieszczerego uśmiechu. Bez zbędnego ociągania się udałem się do kwatery medyków w poszukiwaniu tego całego Kelsa.


***


Lilia
Lilia weszła do pokoju w którym odpoczywał Rainamar. Nie spał, przewracając bezładnie kartki w jednej ze swoich książek. Natychmiast ją spostrzegł, rzucając dziewczynie zdziwione spojrzenie.
- Rainamar, witam. – zaczęła Lilia. – Przejeżdżałam akurat niedaleko i postanowiłam wpaść. – dodała, uśmiechając się nieco na siłę.
- Rozumiem. – odrzekł Rainamar, wracając do kartkowania swojej książki. Lilia stała przez chwilę niepewnie, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę. Wyglądała, jakby ważyła w głowie jakieś pytanie, jednak wciąż nie potrafiła odpowiednio dobrać słów.
- Chciałabym porozmawiać. – rzekła nagle. – Wiem, że to nie odpowiednia chwila…
- Mam gorączkę. Nie umieram. – uspokoił ją półork. – O czym chcesz rozmawiać?
- Cóż… Spotkałam dziś Cahana. Byłam jeszcze w mieście. To był wczesny ranek. Postanowiłam zamienić z nim kilka słów… Chciałam… wiesz, chciałam lepiej go poznać. W końcu mamy jechać razem na tą wyprawę Leitha. – opowiadała dziewczyna.
Rainamar przytaknął, zastanawiając się, dlaczego mu to wszystko opowiada.
- Nie był zbyt miły. – oznajmiła nagle jasnowłosa. – Mogłabym powiedzieć, że był nawet niegrzeczny!
- Nie masz się czym przejmować. Sam nie znoszę tego człowieka.
- Domyśliłam się. – wymamrotała pod nosem Lilia. Rainamar skrzywił się nieznacznie, czytając między wierszami jej wypowiedzi. – Chodzi o to, że pomyślałam, że nie wiem, dlaczego Leith zabiera z nami Cahana. Daire jest czarownikiem. Wcale nie jest najgorszy w tej sztuce. Poradziłby sobie bez żadnej pomocy.
- Ależ on chce pomocy czarnego maga. – warknął Rainamar.
- Nie rozumiem tego! Co tak naprawdę zrobił, że potrzebuje czegoś takiego? Ta cała sprawa jest mocno podejrzana! – zawołała Lilia, spoglądając na drzwi, jakby spodziewała się, że lada moment ktoś je otworzy.
- Leith na pewno coś ukrywa. To nie podlega dyskusji.
- Też o tym myślałam. – przyznała dziewczyna, przerzucając wzrok na Rainamara. – Próbowałam z nim rozmawiać i wyperswadować mu ten pomysł z zabraniem Cahana. Przyznam ci, Rainamar, że się trochę obawiam tego mentalisty… Poza tym widzę, że on nie szanuje żadnych praw…
- Cholerna prawda. – przyznał z nutą złości półork.
- Właśnie. Leith jednak pozostaje nieubłagany. Nie spodziewam się, że Casius mnie poprze. Wydaje się… hmm… lubić tego Cahana. Proszę, nie złość się na mnie.
- Wiesz, że nie jestem zły na ciebie, Lilia. Życie się skomplikowało. – przyznał niechętnie półork. Nie miał ochoty na zwierzenia. Tym bardziej nie widział powodów, dla których miałby zwierzać się Lilii.
Dziewczyna westchnęła.
- Może gdybyśmy oboje z nim porozmawiali, to Leith dałby się przekonać?
- Wątpię. – odparł pewnie półork. – Możemy jednak spróbować.
Lilijka rozpromieniła się nagle.
- Dziękuję. – odparła.

***


Casius
Bez problemów dotarłem do kwatery w której przebywali medycy. Wokół budynku było pusto, więc wnioskowałem, że mag o którym wspominał Kershaw nie jest zbyt zajęty. Wszedłem na niewielki ganek, który prowadził do drzwi. Przez chwilę zastanawiałem się, czy gorączka Rainamara nie jest zbyt błahą sprawą, by zawracać głowę magowi, ale jednak postanowiłem wejść. Zapukałem, żeby zrobić dobre wrażenie. Nikt nie odpowiadał. Ponowiłem pukanie, tym razem starając się, by było głośniejsze. Nadal nic. Nacisnąłem klamkę. Drzwi były otwarte. Po krótkim namyśle postanowiłem wejść do środka. W izbie panował półmrok. Ciężkie zasłony w większości były zaciągnięte. Jedno tylko okno wpuszczało do pomieszczenia słabe strużki światła. Rozejrzałem się. Moje oczy szybko przyzwyczaiły się do półmroku. Byłą to właściwość, którą sobie bardzo ceniłem. Zrobiłem kilka kroków, wciąż się rozglądając. Byłem w korytarzu, który zawierał troje drzwi. Nie wiedząc, co dalej robić, postanowiłem kogoś zawołać.
- Dzień dobry… Czy ktoś tu jest?
Chwilę później z drzwi naprzeciwko wyjrzał jakiś jasnowłosy, młody mężczyzna. Na pierwszy rzut oka wydawało mi się, że jest w moim wieku. Uniósł brwi, jak gdyby w wyrazie pytania i zwrócił się do mnie:
- Czy coś się stało?
- Można tak powiedzieć. Szukam niejakiego Kelsa. – odparłem, uważnie przyglądając się nieznajomemu. Uśmiechnął się nieznacznie.
- Dobrze trafiłeś! To ja! – oznajmił i gestem ręki zaprosił mnie do środka. Podążyłem więc za nim, nie zdążywszy upewnić się, czy dysponuje wystarczającą ilością czasu.
- Co ci dolega? – zapytał nagle, odwracając się gwałtownie. Prawie podskoczyłem, nie spodziewając się tego.
- Nie przeszkadzam? – zapytałem wreszcie.
- Ależ skąd! – rzekł, wskazując mi stołek, nieopodal stołu, który zastawiony był najróżniejszymi butelkami. Zawierały one w większości różnokolorowe płyny. Przyjrzałem się im, co nie umknęło uwadze Kelsa.
- Orkowie polecili mi odnowienie zapasów leków. – powiedział jasnowłosy, wskazując na butelki.
- Jesteś magiem? – zapytałem z czystej ciekawości.
- Owszem. – odparł Kels, krzywiąc się nieznacznie. Jego jasne włosy, związane w niedbały kucyk, kołysały się przy jego każdym ruchu. – Powiedz, czy twoje zdrowie jest zagrożone?
- Nie, nie… - odrzekłem. – Mój przyjaciel tego rana dostał dziwnej gorączki. Prócz niej, nie ma żadnych innych objawów. Nie sądzę, żeby było to coś groźnego, ale… hmm…
- Rozumiem. – odpowiedział mag. – Mogę zaoferować coś na zmniejszenie temperatury.
- Z wielką chęcią.
- Jedną chwilę. – odrzekł, podchodząc do drugiego stołu, na którym również piętrzyły się buteleczki różnej wielkości i kształtu.
- Pochodzisz z Imperium? – zapytałem ostrożnie.
Kels przytaknął, nie przestając poszukiwać leku.
- Może znasz moich znajomych – też są czarownikami. Jeden nazywa się Leith Daire a drugi Cahan Revelin. – zagadnąłem go. Odwrócił się i zmierzył mnie wzrokiem.
- Leith Daire! Ha! Słyszałem, że niezły z niego awanturnik. W klasztorze powiadają, że kłopoty same go znajdują.
- To akurat prawda. – zgodziłem się.
- Nie znam go osobiście, ale widziałem go już. Jest dobrze znany mojemu przełożonemu. Razem grywają w tryk-traka. – oznajmił niespodziewanie Kels.
- Zaskakujące – odrzekłem, uśmiechając się.
- Cahana natomiast znam bardzo dobrze. – ciągnął dalej mag, a mnie to jeszcze bardziej zdziwiło. – Znasz go? Przyznasz więc, że to świetny facet. – zaśmiał się Kels. – Bywa trochę zbyt poważny, ale go lubię. Swego czasu razem ćwiczyliśmy neutralizację magii. Mag ze mnie marny – najlepiej wychodzi mi leczenie innych. Jestem uzdrowicielem. Za to on! Dawno nie widzieliśmy takiego talentu! – entuzjazmował się Kels.
- Dlaczego cię tu wcześniej nie widziałem? Bywam w klanie dosyć często… - zauważyłem, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej o nim.
- Mam dwadzieścia pięć lat. To jest moje pierwsze poważne zlecenie. Wcześniej pracowałem tylko z przełożonymi, albo bardziej doświadczonymi magami. Magia uzdrowicielska, w przeciwieństwie do innych specjalizacji, rozwija się wraz z wiekiem. – wytłumaczył mi Kels.
- Słysząc takie rzeczy, uświadamiam sobie, jak mało jeszcze wiem. – oznajmiłem mu.
- Cóż, na pocieszenie mogę ci powiedzieć, że każdego dnia uczymy się czegoś nowego. – odparł i powrócił do poszukiwania leku.
- Widziałeś się ostatnio z Cahanem? – nie potrafiłem powstrzymać pytania.
- Owszem. – przyznał Kels. – Nie dało się jednak z nim poważnie pogadać. Bez przerwy mówił o jakimś facecie, którego poznał, z resztą w tej okolicy. Nasłuchałem się, jaki ten chłopaczek jest wspaniały… - zaśmiał się jasnowłosy czarownik. – Może tobie też o tym opowiadał? – zapytał, rzucając mi spojrzenie zza ramienia. Pokręciłem przecząco głową.
- Nie. Mało rozmawialiśmy.
- Nie dziwię się. Ze mną rozmawiał tyle, że pewnie w ciągu całego życia nie wypowiedział tylu słów! Nie mogę sobie przypomnieć, jak nazywał się ten chłopak, o którym mi opowiadał… Chyba to była imperialna wersja jednego z staro-sadalskich imion… hmm… - usiłował sobie przypomnieć Kels, wciąż grzebiąc w buteleczkach. – Zaraz… Nazywał się Casius!