Ja i moje paranoje 8
Dodane przez Aquarius dnia Czerwca 15 2013 12:54:01


8.
W kuchni zjawiłem się punktualnie o dziewiątej, tak jak kazał Miłosz. On sam też już był i rozmawiał z garbatym mężczyzną w fartuchu kucharskim. Kiedy wszedłem do środka, obaj spojrzeli na mnie - kucharz z powątpiewaniem, Miłosz z zawadiackim uśmiechem. Przywitałem się.
- Mówię ci Zbigniew, ten chłopak to złoto - podjął przerwaną rozmowę Miłosz. - A ty będziesz miał luz.
- No nie wiem - garbus kręcił nosem wciąż na mnie zerkając. - Nie wygląda na takiego, co to zna się na ciężkiej pracy.
- Daj mu szansę - Miłosz klepnął go po ramieniu.
- No dobra. Łap chłopie fartuch i bierz się za naczynia - rzucił do mnie, po czym wrócił do swoich zajęć.
- Urobiłem go - pochwalił się mój nowy znajomy z nieskrywaną dumą, jakby to było coś, czemu zwykły śmiertelnik mojego pokroju nie mógłby podołać. - Będzie dobrze, tylko nie właź mu w drogę - uprzedził i zniknął za drzwiami baru. Zrobiłem więc to, co kazał kucharz, z wieszaka zdjąłem nie pierwszej czystości fartuch, założyłem gumowe rękawice, podane mi przez Zbigniewa i wziąłem się do pracy.
Teraz już wiem, co miała na myśli Agatha Christie mówiąc, że zmywanie naczyń jest tak nudnym zajęciem, że człowiekowi przychodzą do głowy mordercze myśli podczas wykonywania tej czynności. To prawdziwa syzyfowa praca - myjesz kufle i talerze, odstawiasz na bok, by zaraz znów przyniesiono ci te same naczynia! Cholerne perpetuum mobile!!! Po kilku godzinach miałem już serdecznie dosyć! Ale właśnie wtedy, kiedy w mojej głowie zaczął się formować plan globalnego unicestwienia ludzkości, do dusznego pomieszczenia wszedł Miłosz.
- Jak ci idzie? - spytał z łobuzerskim uśmiechem. Zerknąłem na niego morderczym wzrokiem i... przeżyłem mały szok. Kilkudniowy zarost zniknął odsłaniając nawet przystojną twarz i czarujący uśmiech. Normalnie, nie ten sam człowiek!
- Co, jest różnica, nie? - przejechał dłonią po brodzie.
- Jest i to duża - przyznałem. Całkiem ładny z niego drań. To niedobrze. Bardzo niedobrze. Szybko odwróciłem wzrok. Cholera, do tej pory myślałem, że tylko Marcel tak na mnie działa...
- Muszę cię zabrać - oznajmił.
- Gdzie? - zdziwiłem się.
- Wiesz coś o pieczeniu chleba? - spytał.
- Tak, wiem, że się go piecze i kupuje w piekarni.
- No, to dzisiaj się dowiesz jak go sprzedać. Babcia chce cię sprawdzić.
- Chyba żartujesz! - przestraszyłem się. Ja w roli sprzedawcy?! Jaja sobie robił, czy co?! - Nie ma mowy! Nie nadaję się!
- Co ty pieprzysz! A co to za filozofia? Ja podaję towar, ty wklepujesz cenę, szybko się nauczysz obsługiwać kasę.
- To akurat potrafię - mruknąłem pod nosem. W poprzedniej pracy zdarzało mi się używać tego ustrojstwa.
- No i widzisz! Wszystkie ceny są na kartce, więc będzie dobrze, a po pierwszych stu bochenkach dojdziesz do wprawy - powiedział i walnął mnie po plecach, aż zadudniło.
- Po stu?! - Chyba żartował. Nie wytrzymam nawet dziesięciu.

***

- Zapraszamy ponownie - wyszczerzyłem się do kolejnej wychodzącej klientki. Zerknąłem na zegarek. Dochodziła dziesiąta. Mijała trzecia godzina odkąd Miłosz postawił mnie za ladą i jak dotąd sprzedałem w cholerę bułeczek, chleba różnego rodzaju i innych wypieków. Na pamięć poznałem wszystkie ceny i kody, oraz dowiedziałem się kilku ciekawych rzeczy. Zacznijmy od tego, że Miłosz, ten sam, który wziął mnie za byłego skazańca, a ja nie byłem mu dłużny - jest piekarzem. Trochę się dziwiłem widząc go przy pracy, wyjmującego szerokie płyty pełne pachnących bohenków z rozgrzanego pieca, aż w końcu kazał mi zatrzasnąć japę i pilnować interesu. Okazało się, też że wraz z nim pracuje też jeden z mieszkających z nami mężczyzn - Jarek - człowiek, który połknął kij, lub wsadził go sobie tam, gdzie nie dochodzi światło. Zaś kucharz - Zbigniew jest wspólnikiem babci w interesach i prowadzi knajpę, choć przez większość czasu przesiaduje w kuchni.
- Wiesz - zagadnąłem Miłosza, kiedy zrobiliśmy sobie przerwę. - Nawet cieszę się, że mnie wyciągnąłeś z kuchni. Zaczynałem już planować zabójstwo Zbigniewa.
- Nie jesteś jedynym, możesz mi wierzyć - zapewnił. - Zbyszko ma coś takiego w sobie, że patrząc na niego masz ochotę rzucać w niego nożami.
- Czy to znaczy, że mam nierówno pod sufitem? - zastanowiłem się głośno. Miłosz roześmiał się w głos.
- Nie znamy się długo, ale jakoś tego nie zauważyłem, więc chyba twój sufit jest na właściwym miejscu* - stwierdził. - A Zbigniew, to Zbigniew. Do tego też się przyzwyczaisz. Słuchaj, musimy pogadać o twoim wynagrodzeniu.
- Okej.
- Ale najpierw muszę zapytać - za co siedziałeś?
Czułem, że o to zapyta. Chyba nadszedł czas, żeby wyjaśnić to nieporozumienie. Jak najbardziej owijając w bawełnę i omijając wątek związku z Marcelem wyjaśniłem co trzeba. Miłosz z trudem powstrzymywał się od wybuchnięcia śmiechem już od początku mojej opowieści. Zrobił to w końcu, kiedy skończyłem. Parsknął spontanicznym śmiechem, tak głośnym, że aż Jarek wyjrzał z kuchni.
- A to dobre!
- Ale sam dałeś się nabrać!
- No przecież nie mam ci za złe, a nawet się cieszę, że nie jesteś jakimś maniakalnym gwałcicielem, czy coś - chichotał dalej ukradkiem wycierając łzy rozbawienia. - Uff, moja cnota już czuje się bezpiecznie - zażartował, dając mi kuksańca w bok.
- Nadal chcesz mnie zatrudnić? - spytałem z nadzieją.
- Jasne! Mam szczęście do takich nieszczęść jak ty. Jarka wyciągnąłem z nałogu - wskazał kciukiem drzwi piekarni.
- To prawda! - dobiegł głos z wewnątrz.
- To gumowe ucho, więc uważaj co mówisz - mruknął Miłosz puszczając do mnie oko. - A Bartka, tego młodego, który u mnie mieszka adoptowała babcia. Jego ojczym skatował jego matkę i poszedł siedzieć. Za to Zbigniew chlał i brał ostre narkotyki póki babcia go nie naprostowała.
- O cholera. Dobrzy ludzie w złej dzielnicy - wymknęło mi się. Miłosz ponownie wybuchnął śmiechem.
- To dobry pomysł na tytuł do filmu, wiesz? Najlepiej pornola - stwierdził z łajdackim uśmiechem.
- Cofam to - pokazałem mu język. Czułem, że się dogadamy i już się cieszyłem, że moje życie jakoś się układa. Miałem tylko nadzieję, że nic i nikt z mojej przeszłości nie wtrąci się w to nowe życie.

W piekarni spędziłem kilka godzin, po czym z babcią Miłosza spędziliśmy niemal godzinę nad uzgadnianiem warunków mojej pracy, spisaliśmy wstępną umowę i pogadaliśmy trochę. Muszę przyznać, że jak na starszą kobietę, babcia świetnie sobie radzi z piątką, a ze mną szóstką lokatorów, których nazywa wnukami, niezależnie od wieku i stopnia spowinowacenia. Ja też od razu dostałem tytuł i zostałem nakarmiony jakbym głodował od tygodnia. Tak, babcie są wspaniałe. Najedzony i spokojny o najbliższą przyszłość ułożyłem się do snu. Była druga po południu, o ósmej musiałem wstać. Tuż przed zaśnięciem zdałem sobie sprawę z tego, że przez cały dzień ani przez chwilę nie zatęskniłem za Marcelem. Chyba mogę to uznać za sukces?

Po kilku kolejnych nocach na zmywaku miałem już cały plan. Najpierw go obezwładnię, przyłożę patelnią, czy coś, potem zwiążę i zaknebluję, a potem powoli, bardzo powoli będę go obdzierał ze skóry, polewając rany wrzątkiem... Tak, teraz na pewno mi odbiło. Ale był ku temu powód! Miłosz uprzedzał, że Zbigniew jest dość osobliwy, ale z tym gościem naprawdę jest coś nie teges. Za każdym razem kiedy obok mnie przechodził zaczynał coś mamrotać pod nosem, czego za cholerę nie mogłem zrozumieć, nawet kiedy się wsłuchałem. Cholera, a jeśli rzucał na mnie jakąś bałkańską klątwę? Niech go diabli. A kiedy nie mamrotał, patrzył na mnie świdrującym wzrokiem jakby chciał mi wypalić dziurę w plecach. Nie mogłem się doczekać kiedy wybije szósta i będę mógł pójść do piekarni. Jednak pod koniec mojej pracy zostałem pochwalony. W przerwach między myciem garów, postanowiłem trochę posprzątać swoje... „stanowisko pracy”. Kuchnia była tak zapuszczona, że strach. Ciężko było mi się ruszyć gdziekolwiek, bo wszędzie coś stało i groziło zawaleniem. Wziąłem się więc za sprzątanie, układanie, chowanie, czyszczenie i około piątej kuchnia wyglądała już o wiele lepiej. Prócz tej części po której kręcił się Zbigniew. Kiedy wieszałem fartuch mężczyzna podszedł i powiedział:
- Dobra robota.
Po czym wrócił do swoich zajęć. Nie, no coś takiego usłyszeć! I to od Quasimodo! Dziwne że do tej pory nie zajrzał tu sanepid... A może zajrzał. I się przestraszył. Dlatego nie wraca....
- To ja spadam - rzuciłem do Zbigniewa, który skinął tylko ryżą głową.
Jestem tu od kilku dni a wciąż nie mogę wyjść ze zdumienia. Zupełnie obcy ludzie wzięli mnie pod swoje skrzydła, dali dach nad głową i są mi bliżsi niż własna rodzina. Szaleństwo! W dodatku współlokatorzy byli dość ugodowi. Zdarzało się, że do późna siedzieliśmy w salonie lub w kuchni gadając o pierdołach, a do snu kołysał nas wybekiwany przez Bartka alfabet, co było obrzydliwe, ale dość zabawne.
Zawsze chciałem mieć rodzeństwo. Braci, siostry, albo chociaż jakiegoś zwierzaka. Rodzice nigdy nie pozwalali mi trzymać nic prócz rybek, a i one długo się nie utrzymały w naszym domu. Pewnie wytruło je toksyczne powietrze. Albo mama je przekarmiła. W każdym razie po dwóch miesiącach wszystkie cztery pływały brzuszkami do góry. Zwierzątka mogłem więc oglądać tylko na zdjęciach lub w parku, i to z daleka, bo mama ponoć miała alergię na sierść. Kiedyś jednak podsłuchałem rozmowę rodziców akurat w chwili, kiedy ojciec pytał matkę, jak długo zamierza mnie okłamywać z tą wymyśloną alergią. Kolejne marzenie legło w gruzach. Przyjaciół też nie mogłem mieć, bo ojciec twierdził, że „nauczą mnie głupot i potem będzie ze mną problem”. Jaki problem - mogłem się tylko domyślać. Na osiemnastkę nie pozwolili mi zaprosić nikogo, bo „naniosą błota na dywan” i tak w kółko. Dlatego nauczyłem się nie kolekcjonować marzeń, nie oczekiwać więcej niż pozwolili mi oczekiwać i nie marudzić, ani nie mieć żalu. A potem, kiedy skończyłem szkołę zażądali, żebym założył spodnie i poszedł do pracy, żeby nie być darmozjadem. A kiedy ją znalazłem (technicznie rzecz biorąc to matka mi ją znalazła), wyprowadziłem się, starałem się ułożyć sobie jakoś życie - stałem się wyrodnym synem, który nie troszczy się o rodziców, którzy w ogóle mnie nawet nie chcieli. Cóż, może zanim się urodziłem prezerwatywy nie były tak popularne jak teraz, ale są przecież inne metody. Na przykład powściągliwość, szklanka wody zamiast, albo kalendarzyk... Ewentualnie aborcja... Po co rodzić dzieci, którym później wszystkiego się zabrania, a kiedy dorosną żąda się rzeczy niemożliwych?
A tak na marginesie, odsuwając na bok cały ten mój życiowy bajzel - trochę się dziwię, że nikt mnie jeszcze nie szuka, ani nawet nie zainteresował się gdzie jestem. Czy moi rodzice w ogóle wiedzą, że mnie nie ma?
- Hej! - ktoś łupnął mnie w plecy aż huknęło. - Nie zasypiaj!
- Sorry, Zbigniew mnie wymęczył - rzuciłem do Miłosza.
- No proszę, a taki niepozorny ten Zbysio - Jarek pokręcił głową z uśmiechem.
- No. Gania mnie po całej kuchni, rozstawia po kątach, a do mamy daleko - poskarżyłem się z udawanym smutkiem.
- Może powinienem był ci to wcześniej powiedzieć, ale w tej robocie nikt się nie utrzymał długo - napomknął Miłosz mimochodem.
- O właśnie! Zostałem dzisiaj pochwalony! - oznajmiłem podekscytowany.
- Przez kogo? - zdziwił się Jarek.
- No jak to, przez Zbigniewa!
Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem.
- No proszę, jesteś tu dopiero tydzień a już zbierasz laury - cmoknął z uznaniem Jarek.
- Nie tęsknisz za domem? - zagadnął Miłosz, kiedy Jarek zniknął na zapleczu.
- Nie, nie bardzo - pokręciłem głową. - Może za jedną osobą - dodałem po chwili namysłu.
- Za dziewczyną?
- Za przyjacielem.
- Tym, o którym mi opowiadałeś?
- No.
- Dlaczego go nie odwiedzisz?
- Nie mogę.
- Dlaczego? - spytał Miłosz zdziwiony.
No właśnie, dlaczego? Dlaczego nie pójść do niego i prosto z mostu powiedzieć, ze jest palantem i bydlakiem, bo przy pierwszej lepszej okazji mnie opuścił. A podobno przyjaciół poznaje się z biedzie. Też mi przyjaciel!
- Nie chce go widzieć na oczy - odparłem.
- Więc nie tęsknij - wzruszył ramionami Miłosz. Gdyby się dało...

Znalazłem nowy sposób na depresję. Ciężko było, ale przeżyłem i wiele rzeczy zrozumiałem, znacznie więcej zapomniałem, albo starałem się zapomnieć. A mój genialny sposób to - nie myśleć. Fakt, iż może to być trudne z początku, ale słowo daję, że działa. Przynajmniej w moim przypadku zdało egzamin na piąteczkę. W ciągu dnia, kiedy normalni ludzie pracowali, ja odsypiałem nocną pracę, a zwykle byłem tak zmęczony, że padałem na twarz a mój mózg się wyłączał i nie mogłem myśleć o niczym innym, jak tylko o poduszce.
TA - DA!!!
Myśli precz, tylko ciężka praca na zmywaku i zdrowy sen. Oczywiście pech mnie nie opuszczał nawet tutaj. Kilka dni po rozpoczęciu nowej pracy w knajpie po zakończeniu zmiany spotkałem kumpla ojca. Mogłem tylko przypuszczać, ze gościu powiadomił ojca o miejscu mojego pobytu, bo nikt z moich starych jak dotąd się nie zjawił, ani nie próbował mnie szukać. Trudno! Rozpaczać nie będę.
Po dwóch tygodniach pracy, moi współlokatorzy uznali, że trzeba mi zrobić „chrzest”. Chyba nie muszę mówić, że omal nie posrałem się w gacie ze strachu? W każdej szkole starszaki robiły sobie ze mnie żarty, chrzest to ja miałem każdego dnia w kiblu, albo szatni, więc nie ucieszyłem się z tego za bardzo. Babcia dałam nam wolne popołudnie, więc wyruszyliśmy zaraz po szóstej. Kierunek - miasto, oczywiście, te bardziej bezpieczne okolice, jak stwierdził Miłosz. Co to znaczyło? Że my mieszkamy w tej złej?! „Chrzciny” w rozumieniu Miłosza i Jarka to po prostu picie do ciemnej nocy i późny powrót do domu, za to Bartek miał nieco inne plany. On chciał się bawić, tańczyć i, wbrew temu, że w pierwszym odruchu uznałem go za geja. Nie wiem właściwie dlaczego, po prostu wyglądał na geja. Okazało się jednak, że pan Bartłomiej jest pożeraczem kobiecych serc. Lepiej - zaraz po wejściu do jednego z klubów w centrum otoczył go wianuszek dziewcząt. Zostawiliśmy go z nowymi znajomymi, a sami podążyliśmy do baru. Zdążyliśmy sporo wypić zanim Bartolini nie wyciągnął nas do... kolejnego klubu. Zrobiło się późno, słońce zaszło, a latarnie oświetlały nam drogę. A my, w świetnych humorach, przemierzaliśmy ulice, po drodze zaglądając do barów. Starałem się nie upijać, wciąż mając w pamięci wypadek z wódką i antydepresantami, ale okazało się, że wcale nie muszę dużo pić, żeby dobrze się bawić. Miłosz był duszą towarzystwa, o co podejrzewałem go od początku, to on rozkręcał zabawę i w przeciwieństwie do Jarka, którego podejrzewałem o połknięcie kija, sypał niewybrednymi dowcipami jak z rękawa. Wszyscy śmialiśmy się do rozpuku. Chciałbym mieć tak dobrą pamięć jak on. Zwykle kiedy ktoś mi opowiada dowcip, albo zaraz zapominam, albo zdradzam puentę zanim zacznę opowiadać. Trudno, nie każdy może być satyrykiem.
Około północy zgłodnieliśmy. Podczas naszej wędrówki, całkowicie bezwiednie, dotarliśmy w pobliże osiedla, na którym mieszkał Marcel. Oczywiście tylko ja o tym wiedziałem, nie przyznałem się jednak do tego. Przecież nie pójdę do niego w środku nocy, prawda? Zresztą po co? Żeby mi zamknął drzwi przed nosem?
Trafiliśmy do małej pizzerii, z której często zamawialiśmy z Marcelem jedzenie. Zwłaszcza wtedy, kiedy nie chciało nam się gotować. Wspomnienia, ech, wspomnienia... Dopiero teraz miałem ochotę się upić. Żeby nie myśleć, nie pamiętać i nie czuć. Wciąż jednak uśmiechałem się do moich towarzyszy, żeby nie zauważyli, że coś się zmieniło. Mieliśmy się bawić!
Dostaliśmy stolik przy oknie, zamówiliśmy, a czekając na pizzę umilaliśmy sobie czas opowiadając zabawne anegdotki. Rozluźniłem się, o ile można się rozluźnić przebywając w pobliżu miejsca, w którym niegdyś był szczęśliwy, a z którego go wygnano. Ładna kelnerka przyniosła zamówienie i niemal od razu wpadła w szpony Bartka. Na serio, to było dziwne, że każda laska na niego leciała. Aż zazdrość brała!
Akurat brałem pierwszy kęs, kiedy Miłosz szturchnął mnie w ramię. Z pełnymi ustami mruknąłem coś, co w przybliżeniu miało znaczyć: „kurde, ja tu jem, czego chcesz?!”
- Ty, tamten gościu się na ciebie gapi - powiedział wskazując na stojących na ulicy, tuż za oknem przy którym siedzieliśmy, mężczyzn. Odwróciłem się we wskazywanym kierunku.
- O kurwa! - podniosłem się na równe nogi wypuszczając z rąk kawałek pizzy, który chlapnął na talerz z głuchym dźwiękiem. A to wszystko dlatego, że po drugiej stronie, wlepiając we mnie wzrok, stał Marcel w towarzystwie swojego młodszego brata. I słowo daję, wyglądał jakby właśnie zobaczył ducha.
Bosko. Impreza właśnie się rozkręciła.


*z podziękowaniami dla Wodniczka za fajny tekst ;)