Za trzy punkty 6
Dodane przez Aquarius dnia Czerwca 01 2013 10:35:54


Son Goku, Carlsberg i zimna woda


Nie lubiłem imprez u Agnieszki. Tej głośnej muzyki, pijanych, nierzadko też naćpanych dzieciaków w moim wieku (a może i nawet młodszych ode mnie), masy ludzi gnieżdżących się w dwupokojowym mieszkaniu i dziewczyn, które pozwalały na wszystko. Dosłownie wszystko. Ale najbardziej to chyba nie lubiłem organizatorki. Nie mam pojęcia, dlaczego Paweł z nią był. Głupia, pusta i na dodatek dziwka, a on ją kochał. Już nieraz mówiłem mu, co o niej myślę, ale tylko wzruszał ramionami albo w ogóle nie słuchał.
Aga była jego pierwszą dziewczyną, a poznał ją jakoś w drugiej gimnazjum. Ona wtedy zaczynała dopiero szkołę, była brzydka i nieudolnie wymalowana, bo tusz (czy tam kredka, nie wiem, nie znam się na kosmetykach) rozmazywał się jej dookoła oczu, twarz przypominała kolorem pomarańczę, a nie buzię trzynastoletniego wtedy dziecka. Do dzisiaj nie wiem, co w niej Paweł widział. Sam przecież już w gimnazjum prezentował się o niebo lepiej od niej, pomimo młodzieńczego trądziku, który w tamtym okresie zasypywał mu policzki i który niestety nie ominął również mnie. Jak już wiele osób zwróciło uwagę, jestem do niego podobny. Może nie „dwie krople wody”, jak to się mówi na rodzeństwo, bo nietrudno nas rozróżnić, ale z drugiej strony jednak podobieństwo ponoć widać już na pierwszy rzut oka.
Niestety, ale nie wyprę się tego idioty, który na moich oczach zaraz przeleci Agę. Nie no, ludzie, trochę przyzwoitości, pomyślałem niemal ze zgrozą, wstając ze starej, czerwonej amerykanki. Puknąłem jeszcze Pawła w ramię, mając nadzieję, że może jakoś się opamięta i nie obróci tej zdziry na środku pokoju, w którym jest masa ludzi. W odpowiedzi machnął mi tylko ręką.
- Spoko, miłego ruchania - powiedziałem, wzruszając ramionami i wychodząc z pomieszczenia do pokoju obok.
Męczyłem się to mało powiedziane. Miałem ochotę wyjść stamtąd, bo, może ciężko w to uwierzyć, ale wcale nie miałem ochoty upić się na umór, palić maryśkę (która pewnie czystą maryśką nie była, bo o taką ciężko), czy też znaleźć sobie laskę na ten wieczór. Widać, nie jestem normalnym nastolatkiem.
Westchnąłem, spoglądając jeszcze na Arka kłócącego się o coś ze Zbychem. Nawet na to nie miałem ochoty, a przecież wymiany zdań z zapijaczonym Zbychem są bardzo ciekawe. Sięgnąłem więc po piwo - Tyskie, którego wprost nienawidziłem - i wyszedłem. Bo co ja tam miałem robić? Przysłuchiwać się rozmowom dziewczyn, które nawet nie są w moim typie, bo nie gustuję w tych, które dzięki kolorowym twarzom przypominały papugi, czy może upalić się maryśką niewiadomego pochodzenia?
Wyszedłem z mieszkania, a następnie z kamienicy i z braku lepszych pomysłów po prostu usiadłem na betonowych schodach. Otwierając puszkę piwa, spojrzałem na wysoki, przedwojenny budynek jaki znajdował się przede mną i który chyba nigdy nie doświadczył czegoś takiego jak odrestaurowanie. W kilku oknach paliło się światło, a była już trzecia nad ranem. Westchnąłem ciężko, marząc o łóżku, ale przecież nie pójdę sam, bo albo Paweł, albo Arek będą potrzebowali pomocy. Miałem tylko nadzieję, że obaj się nie spiją. Wtedy, jak Boga kocham, zostawię ich we własnych rzygach, pomyślałem, biorąc łyk piwa. Nie piłem dzisiaj dużo. Może ze trzy Tyskie, tak więc, jakby nie patrzeć, zostałem skazany na niańczenie ich.
Noc (jeżeli nie ranek), była wyjątkowo chłodna, w końcu lipiec pełną gębą, jak to mówił Arek, który nienawidził upałów. Mimo to, przyjemnie mi się tak siedziało na tych betonowych schodach w samym T-shircie i z zimnym piwem w dłoni. Wsłuchiwałem się w przygłuszone odgłosy jakiejś techniawy, którą zapuszczał brat Agnieszki. Ponoć to jego remiksy. Może się nie znam, ale dla mnie to bardziej przypominało walenie w blaszane śmietniki niż muzykę. Oprócz tego nie zabrakło też odgłosów marcujących kotów. Wszędzie te ich jęki, jakby ktoś je co najmniej ze skóry obdzierał. Nienawidziłem tych śmierdzących futer na czterech łapach. Zresztą, nie lubiłem zwierząt w ogóle. Niby to bezbronne, a jednak potrafi być groźne. Da ci się pogłaskać, żeby zaraz rozwalić ci rękę pazurami. Nie, dziękuję, ale postoję. Paweł, w przeciwieństwie do mnie, je uwielbiał. Gdy był młodszy to marzył o psie, pamiętam, jak mnie kiedyś namawiał, ale cóż, byłem dzieckiem nieczułym na piękno zwierząt.
- Tak sam tu se siedzisz, hm? - Obejrzałem się i już żałowałem, że nie poszedłem gdzieś dalej, na przykład na ulicę obok. Kamila była chyba najbardziej denerwującą dziewczyną jaką znałem.
- No, nie widać? - odmruknąłem, biorąc łyk piwa.
- Widać, widać - Jak widać, to po cholerę pytasz, pomyślałem, spoglądając na nią kątem oka. Za trzeźwa to nie była, stwierdziłem niemal od razu, gdyż nieco sepleniła. - To co, będę mogła kiedyś popatrzeć jak gracie?
W odpowiedzi wzruszyłem ramionami, dając jej przekaz każdą komórką mojego ciała, że nie potrzebuję jej towarzystwa. Ale chyba nie zrozumiała.
- Chcę posiedzieć sam, nie chcesz może wrócić do środka? - powiedziałem po prostu. Spojrzała zdziwiona i gdy już myślałem, że wstanie i mnie zostawi bez słowa, za co wcale bym się nie obraził, uśmiechnęła się. I właściwie to pomimo tej całej otoczki pustaka, uśmiech miała bardzo łady. Delikatny i dodający jej uroku.
- Ale z ciebie cham jest - odparła i chyba nie miała najmniejszej ochoty na zostawienie mnie samego. - To chyba u was rodzinne - dodała, opierając się plecami o spróchniałe, brązowe drzwi, które, podobnie jak kamienica, prawdopodobnie pamiętają jeszcze czasy sprzed PRL’u.
- To na pewno nie chcesz wracać? - Bo samemu siedziało mi się tu bardzo miło, dodałem w myślach.
- Jak już, to z tobą - odpowiedziała, a ja tylko westchnąłem. No i uczepiła się, a ja nie miałem pojęcia jak się od niej uwolnić.
Może inaczej bym ją postrzegał, gdybym nie widział jej chwilę temu całującej się z jakimś kolesiem. Pewnie sama nie miała pojęcia, kim on był, ale to przecież nie przeszkadza, co nie?
- Nie wyszło ci z tamtym gościem? - zapytałem, chociaż może nie powinienem. W końcu nie moja sprawa z kim Kamila szła do łóżka. Może w nim być nawet z połową facetów z tego miasta, a mi nic do tego.
- Nie, okropnie całował, masakra jakaś normalnie - powiedziała, kręcąc zniesmaczona głową. Uniosłem zdziwiony brwi, ale milczałem przez chwilę.
- To jednak masz jakieś kryteria - zakpiłem.
- W sensie? - Spojrzała na mnie, a jej mętny wzrok utwierdził mnie w przekonaniu, że na alkoholu w jej przypadku się nie skończyło.
- W sensie, że ponoć bierzesz się za każdego.
- Za każdego nie, ale za ciebie chętnie - odpowiedziała i uśmiechnęła się, ale mimo to nic nie zrobiła. A po niej spodziewałbym się jakiegoś kroku, chociażby zwykłego położenia swojej dłoni na moim udzie. - Dobra, wracam. - Wstała i weszła do kamienicy. To koniec? Ale może dla mnie i lepiej?

***


Praca w kawiarni Wróblewskich wcale nie była taka zła. Właściwie, to nie miałem powodów, aby na nią narzekać. Oczywiście, godziny szczytu to jakaś masakra. Harowałem na najwyższych obrotach, a i tak nie potrafiłem się wyrobić. Jednak nie mogłem nic powiedzieć złego ani na szefa, ani na ludzi, z którymi pracowałem. I pieniądze też zarabiałem spore. Dlatego też, nim się obejrzałem, a już minął miesiąc.
Miesiąc z Pawłem, który świata nie widział poza Agnieszką, chociaż tak niedawno go zdradziła. Z Arkiem, który miał masę rzeczy na głowie (od pracy aż po remont salonu, bo mama sobie tak wymyśliła, nawet nie chcę się zastanawiać, skąd wzięła pieniądze) i oczywiście z koszykówką. Chociaż pracowałem siedem godzin dziennie, a prócz tego dorabiałem sobie wiadomą robotą, to nie mogło zabraknąć mi czasu na wieczorne granie. I mimo tego, że na Orliku byłem prawie codziennie, nie spotkałem Sebastiana. Doszedłem do wniosku, że bardzo ciężko jest się z nim zobaczyć, nawet jeśli chodzi się bez celu po jego osiedlu, a nieraz tak właśnie robiłem po (lub przed) meczach.
Wracając jednak do mojej pracy, to gdy tak stałem koło zlewu i myłem filiżankę za filiżanką, talerzyk za talerzykiem i łyżeczkę za łyżeczką, mogłem wsłuchiwać się w rozmowy, jakie odbywały się przy stoliku obok okienka na brudne naczynia. Najwidoczniej akustyka w tamtym miejscu była bardzo dobra, bo słyszałem każde wypowiedziane słowo, a czasem naprawdę wolałbym po prostu nie słyszeć.
Zdrady, awanse, bite dzieci, rozwody, szkolne sukcesy najmłodszych pociech… Do wyboru do koloru! Wszystkie problemy i osiągnięcia ludzi, którym nie żal jest wydać dwadzieścia złotych na kawę i ciastko.
Czasem miałem ochotę zobaczyć, kto o czymś takim rozmawia. Zdarzało się to zazwyczaj wtedy, gdy temat był nadzwyczaj niesmaczny albo szokujący, bo tak to nie interesowało mnie za bardzo życie innych ludzi. Każdy ma swój cyrk i swoje małpy. Ale, oczywiście, bywało też i tak, że aż mnie ciekawość zżerała, ale wtedy choćbym chciał, to przez okienko nie dało rady dojrzeć. Pozostawało mi więc dalsze słuchanie, uśmiechanie się z drwiną pod nosem i zmywanie.
Stałem nad zlewem, jak zazwyczaj o godzinie czternastej w dzień powszedni. Zmywałem i już myślałem, że mi łapy odpadną, chociaż to jeszcze nie godziny szczytu. Ale dobrze płacą, no nie? Poświęcić się można. W szczególności, że podczas gdy ja tu łatwo zarabiałem takie pieniądze, Paweł zapierdalał w sklepie i rozkładał towary na półkach w hipermarkecie. Narzekanie byłoby nie fair.
Jeszcze trzy godziny, myślałem, odbierając pusty pucharek po lodach i szybko przemywając go wodą z płynem. W pewnym momencie, usłyszałem, że ktoś siada do stolika obok okienka. No to się zacznie, pomyślałem, uśmiechając się pod nosem. Co tym razem? To przypominało jeden z tych seriali polsatowych „Trudne sprawy” czy inne „Pamiętniki z wakacji”.
- To co chcesz? - usłyszałem głos Ani, jednej z kelnerek. Bardzo miła, należy dodać. I ładna, ale tu wszystkie pracownice były ładne. To było jak wymóg: nie porażasz urodą? To nie ma mowy, żebyś dostała pracę kelnerki.
- Padam, daj mi jakieś lody i wodę. - Zamarłem, tępo wpatrując się w okienko. Dobrze znałem ten niski ton głosu… Niemożliwe.
- Ciężki dzień? - zapytała Ania i zapewne uśmiechnęła się uroczo, w taki sposób, w jaki miałem okazję już to zobaczyć. Uroczo i trochę nieśmiało.
- Jak zwykle. - To na pewno on, doszedłem do wniosku, odstawiając dopiero co umyty talerzyk i pochylając się do okienka, które do połowy przysłonięte było białą firanką. Rozsunąłem ją, że niby sięgam po naczynia.
Nie ma mowy, pomyślałem wkurzony, bo nic nie zobaczyłem, tylko pusty stolik naprzeciwko okna.
- Truskawkowe, trzy gałki? - zapytała Ania, jakby dobrze znała upodobania Sebastiana. Nie spodobało mi się to. Bo niby dlaczego miała tyle o nim wiedzieć, kiedy ja praktycznie go nie znałem? Nie, żeby wiedza o ulubionym smaku lodów coś znaczyła, upomniałem się, wracając do pracy i chcąc, czy nie (bardziej jednak chcąc), wsłuchiwałem się dalej.
Sebastian musiał być tutaj stałym klientem, skoro Ania odnosiła się do niego w tak koleżeńskim tonie. Albo, myślałem sfrustrowany, znali się też poza jej pracą.
- Jasne. Dorzuć mi tam jakąś bitą śmietanę i może jakieś owoce, co? Bo zaraz padnę z głodu i będziesz musiała mnie gdzieś tam zakopać.
- Skoro jesteś głodny, polecam jakieś ciasto… - A ja polecam obiad, dodałem w myślach, sięgając po naczynia, jakie ktoś przed chwilą odstawił.
- Za gorąco na ciasta. - Może to głupie, ale w tamtym momencie zastanawiałem się, jaki miał wyraz twarzy. W ogóle, jego mimikę uznawałem za bardzo ciekawą i raczej nie napawało mnie to entuzjazmem, bo, rany, nie mogę być gejem. Każdy, ale nie ja.
- Dobra, dobra, już ci przynoszę.
- To tak szybko, co? Za godzinę lecę na niemiecki. - Wakacje i lekcje niemieckiego? Widać, ambitny chłopak jest.
Na szczęście już pół godziny później go nie było, tak więc nie miałem nawet okazji się z nim spotkać. Gdy wychodziłem z zaplecza, już ubrany w swoje normalne rzeczy, przypadkiem (całkowicie przypadkiem) spojrzałem w stronę stolika przy którym siedział. Gdyby przesunąć go nieco w prawo, myślałem, wszystko bym widział przez to swoje malutkie okienko.

***


Dni znów zaczęły zlewać mi się w jedno. Pobudka o ósmej, śniadanie, pół godziny gry na starym boisku szkoły, a następnie praca i Orlik. Oczywiście, tej monotonii nie przerwał Sebastian, który wsiąknął gdzieś, tak jak zwykle, kiedy chciałem go spotkać. Pograć z nim. Porozmawiać. Cokolwiek, byle znowu go zobaczyć. Już nawet nie ukrywałem tego przed sobą, ale za to ukrywałem przed Pawłem i Arkiem. Zdarzało się, że brat czasem napomniał o Sebastianie i oczywiście, bo urażona duma po przegranej spać mu nie dawała, wyzywał go albo wyśmiewał. Ja wtedy komentowałem to uśmiechem lub potakiwałem, bo zaprzeczyć nie mogłem. To śmieszne, ale Sebastian stał się dla Pawła kimś w rodzaju naturalnego wroga. Przez to, że miał bogatych rodziców, prawdopodobnie cudowne życie, był przystojny (rzecz jasna, brat tego nigdy nie powiedział) i świetny, jeżeli chodzi o grę w kosza. Po prostu idealny i to wszystko, jak uważał Paweł, miał za darmo. Poniekąd się z nim zgadzałem, bo w końcu dla nas jawił się jako dziecko szczęścia, ale z drugiej strony wiedziałem, że to zwykła zazdrość.
Tamtego dnia było wyjątkowo upalnie, więc odpuściliśmy sobie poranne rozgrywki, bo to mogłoby się źle skończyć. Ruszyłem więc w takim gorącu do pracy, przeklinając na wszystko. A przede wszystkim na ludzi w klimatyzowanych samochodach, co to nawet zatrzymać się przed pasami nie chcieli, żeby puścić mnie, umierającego, przodem. Co by ich zbawiło te kilka minut? Dopiero jakaś pani, w małym, starym czinkłaczento, które z pewnością nie stanowiło najlepszej ochrony przed upałem, a wręcz przeciwnie - wyglądało jak nagrzewająca się trumna - przepuściła mnie.
Gdy dotarłem do kawiarni, wręcz odetchnąłem z ulgą i zacząłem w myślach wychwalać wynalazcę klimatyzacji i osobę, która ją tu zamontowała. Ania powitała mnie ciepłym uśmiechem zza lady, po czym wróciła do rozmowy z klientem. Westchnąłem ciężko i udałem się na zaplecze, aby się przebrać i zacząć pracę. Wszystko było tak jak zwykle. Czas w robocie upłynął mi niezwykle szybko i nim się obejrzałem, a już zbliżała się godzina siedemnasta, czyli koniec mojej udręki z naczyniami. Zastąpił mnie Bartek, chłopak z którym pracowałem na dwie zmiany. I już byłem wolny, a przynajmniej tak mi się wydawało, że teraz to już tylko wrócę do domu i walnę się na łóżko.
Wyszedłem z zaplecza i miałem pożegnać się z Anią, gdy dostrzegłem go. Nie no, serio, akurat teraz, gdy wyglądam jak wyrzuty i wypluty? - myślałem, patrząc na chłopaka pochylającego się nad ladą i rozmawiającego z Anią. Miałem ochotę odwrócić głowię i wyjść stamtąd jak najszybciej, może nawet by mi się udało, gdyby nie kelnerka.
- Cześć Kacper, do jutra! - pożegnała się ze mną z lekkim uśmiechem, a ja miałem ochotę trzasnąć ją jednym z ciast, jakie wdzięczyły się na wystawie. Sebastian odwrócił się i spojrzał na mnie, z początku nieco zdziwiony. No cóż, nie wyglądałem najlepiej po dniu w pracy.
- Nie spodziewałem się, że cię tu spotkam - powiedział, na co ja jedynie wzruszyłem ramionami i przerzuciłem plecak przez ramię.
- Spadam, cześć. - I już miałem wyjść, zapominając o tym, że go tu spotkałem, bo tak byłoby lepiej, w końcu wybrał sobie najgorszy z możliwych momentów. Dlaczego nie mogło do tego dojść na boisku, tylko w miejscu mojej pracy?
- Czekaj - powiedział. - Skoro już cię złapałem, to co powiesz na piwo? Może wpadłbyś do mnie, co?
Spojrzałem na niego jak na idiotę. Niedawno próbowałem wynieść mu pół domu (no, może nie do końca pół, bo to byłoby ciężkie zważywszy na jego wielkość), a teraz tak po prostu mnie do siebie zapraszał? Albo był debilem, albo to on robił debila ze mnie.
- Teraz? - zapytałem głupio.
- No, teraz. Dawno cię nie widziałem, a ostatnio fajnie się z tobą piło. - Odruchowo spojrzałem na jego dolną wargę i małą bliznę, jaką zafundowałem mu na pierwszym spotkaniu.
- Widzę, że lubisz dostawać w mordę - skomentowałem.
- Nie licz na to, że teraz nie oddam - odpowiedział i znów się uśmiechnął, cholera.
- W sumie. - Nie będę się oszukiwał, chciałem iść, wypić z nim coś, porozmawiać. Poznać go bliżej, może już bez walenia mu w mordę i rozwalania wargi.
- Twoich rodziców nie ma? - zapytałem, kiedy przekroczyłem próg jego wielkiego domu. W dzień było tu zupełnie inaczej, jeszcze ładniej. Wszystko lśniło nowością, jasne, błyszczące, marmurowe płytki, jakimi pokryta została podłoga w przedpokoju, wielkie schody prowadzące na górę i francuskie okno, znajdujące się na półpiętrze, tuż naprzeciwko drzwi wejściowych. Willa żywcem wyrwana z amerykańskiego filmu.
Spojrzałem na Sebastiana, który właśnie skończył wpisywać kod, aby wyłączyć alarm. Podczas gdy to robił, ja patrzyłem dosłownie wszędzie, tylko nie na niego. Było mi strasznie głupio, że jeszcze niedawno chciałem go okraść, a on na dodatek mnie do siebie zapraszał jak najlepszego kumpla. Nie rozumiałem go.
- Nie ma - odpowiedział. - Chodź - rzucił, a ja, jak ten, cholera, pies, poszedłem za nim, nie mówiąc już nic więcej, przytłoczony bogactwem tego miejsca. Wszystko tu wyglądało jak wyciągnięte z ekskluzywnego katalogu, ale co się dziwić, pewnie ten dom był projektowany przez jakiegoś architekta.
Znaleźliśmy się w salonie, a ja odruchowo spojrzałem na okno, które kilka miesięcy temu rozbiliśmy z bratem. Nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek się tu włamał, ale to dobrze, bo poczułem ulgę. Wyrzuty sumienia byłyby najgorszą możliwą rzeczą, jaką mógłbym odczuwać w tamtym momencie.
- Whisky czy piwo? - zapytał, podchodząc do szklanego barku, w którym wdzięczyły się alkohole w różnych, czasem bardzo dziwnych, butelkach. Już na pierwszy rzut oka było widać, że zostały poprzywożone z różnych zakątków świata. Takim to dobrze, pomyślałem.
- Piwo. - Nigdy nie piłem whisky, nawet tej najtańszej, a nie chciałem się przed nim zbłaźnić, w razie, gdyby mi nie smakowała.
- Serio? - zapytał, jakby zdziwiony. Wzruszyłem ramionami, czując się wybitnie nieswojo. Stałem jak ostatnia sierota na środku pokoju, wpatrując się w niego, jak wyciąga z barku whisky, a później każe poczekać, bo idzie do kuchni po moje piwo.
Dopiero, gdy wyszedł z salonu, rozejrzałem się po przestronnym pomieszczeniu. Pomimo tego, że było ogromne, wydawało się w miarę przytulne. W miarę, bo wszystko psuły nowoczesne, ciemne, kanciaste meble i szare panele, dodające temu miejscu rygorystycznego wyglądu.
Salon zupełnie nie przypominał mi tego, który zobaczyłem kilka miesięcy temu. Ale wtedy nie interesował mnie jego wygląd, byłem zbyt zdenerwowany, żeby zwrócić uwagę na program telewizyjny niedbale rzucony na szklany stolik do kawy, czy też sweter położony na białej, skórzanej kanapie. Te małe detale dodawały temu miejscu życia. To dzięki nim nie wydawało się takie zimne, bo widać było, że ktoś tu mieszka. Uśmiechnąłem się nieco, spoglądając na brudną szklankę z niedopitą kawą, która stała na stoliku. A więc jednak nie tak perfekcyjny dom, pomyślałem jakby z ulgą i usiadłem na kanapie, tuż obok swetra.
I wtedy to przybiegło. To, mam na myśli potwora, który pojawił się też i tamtej nocy. Wielkie, białe bydle wleciało, nawet nie wiem kiedy, do salonu i niemal od razu podbiegło do mnie, machając szaleńczo ogonem i liżąc mnie po rękach. Z początku wystraszyłem się. Zeżre mnie jak nic, pomyślałem, odskakując, jednak białe monstrum najwidoczniej najpierw chciało mnie posmakować.
- Spadaj - warknąłem, odpychając go nogą i wycierając zaślinioną dłoń w sofę. Jednak moja próba uwolnienia się od psa przyniosła odwrotny skutek, bo bestia momentalnie wskoczyła na kanapę i zaczęła wciskać swój mokry, obślizgły i bardzo śmierdzący (no, może przesadzam, ten potwór wyjątkowo aż tak nie śmierdział) nos w mój policzek.
- Son Goku, ale bez jaj, na dół! - usłyszałem głos Sebastiana za plecami, a pies, jak poparzony, niemal od razu ode mnie odskoczył i grzecznie podszedł do właściciela. Wstrętne, fałszywe bydle.
- Son Goku? - zapytałem, spoglądając na Sebastiana i nie ukrywając przy tym rozbawienia. - Że serio? Son Goku? - W odpowiedzi wzruszył jedynie ramionami, po czym uśmiechnął się tak jak nie powinien. Nie przy mnie, cholera.
- Miał być Kapitan Planeta albo Bulbasaur, ale doszedłem do wniosku, że tymi imionami zrobię mu tylko krzywdę. - Usiadł obok mnie, odgarniając sweter na bok i podał mi piwo. Spojrzałem na etykietę Carlsberga i mimowolnie uśmiechnąłem się pod nosem.
- Son Goku nie lepsze - powiedziałem szczerze, odbierając otwieracz, jaki mi podał. - A ty nie pijesz whisky? - zapytałem, zdziwiony, kiedy wziął łyka swojego piwa. Wzruszył ramionami, bezwiednie gładząc puchaty, biały łeb psa, który grzecznie spoczywał mu na kolanach.
- Nie będę sam - odpowiedział. - Mam pytanie - zaczął, odwracając się w moją stronę, na co moje tętno momentalnie przyspieszyło, bo zabrzmiało to bardzo oficjalnie. Potaknąłem, biorąc spory łyk piwa, tak na odwagę. - Dlaczego tak potrzebujesz kasy?
- Ja? - Głupia odpowiedź, bardzo głupia, zganiłem się w myślach.
- Nie no, ja - Przewrócił oczami.
- Każdy ma swoje problemy, nie? - Wzruszyłem ramionami, po czym znów wziąłem kilka łyków Carlsberga i dziwnym trafem wypiłem już połowę. Spojrzałem na Sebastiana kątem oka i zauważyłem, że mi się przygląda.
- No niby tak - odpowiedział. - Powiem ojcu, że świetnie się spisujesz na zmywaku, to może podwyższy ci pensję - dodał, a mnie zamurowało.
- Ojcu? Że… Kurwa - skomentowałem. Podczas gry podkładam mu nogę i funduję kilka szwów w wardze, później włamuję mu się do domu, następnie okładam go po mordzie, a teraz pracuję w kawiarni należącej do jego rodziny. Genialnie, Kacper, no naprawdę.
- Nie wiedziałeś? - Zaprzeczyłem ruchem głowy, znów wlewając w siebie piwo i tym oto sposobem w zawrotnym tempie pozbyłem się go. - Co powiesz na to, żeby wskoczyć do basenu? - zmienił temat, a ja stwierdziłem, że zimna woda jest tym, czego w tamtej chwili potrzebowałem, chwilę później jednak doszedłem do wniosku, że to bardzo zły pomysł. Bardzo zły.
Sebastian miał o wiele ładniejsze ciało od mojego. Był szeroki w ramionach, a wąski w biodrach i, cholera jasna, kiedy zaprezentował się przede mną w samych gatkach, dowiedziałem się też, że najprawdopodobniej ma się czym pochwalić. Nie, żebym narzekał na własnego wacka. Podobno średnia wielkość w Polsce wynosi czternaście centymetrów, więc w takim razie mam trochę ponad przeciętną, ale Sebastian… on chyba miał nawet sporo ponad.
Jednak próbowałem nie patrzeć, więc pierwsze co zrobiłem, żeby jakoś ostudzić swój zapał, to wskoczyłem do wody. Nawet nie obejrzałem się na niego i nie zapytałem czy mogę. Po prostu wleciałem do niej, momentalnie wprowadzając moje podniecenie w stan spoczynku.
- Mogę tak żyć - powiedziałem, unosząc się na plecach i spoglądając na niebo. - Serio, kiedyś będę mieć taki basen - dodałem, choć wiedziałem, że to raczej się nie spełni. Coś, jak marzenia małego dziecka o byciu w przyszłości milionerem.
- Jak chcesz, to możesz przychodzić - odpowiedział, półleżąc na materacu i jednocześnie będąc też w wodzie.
- Myślałem, że masz sporo zajęć - mruknąłem, podpływając do brzegu i łapiąc za swoje piwo. Byłem już trochę wstawiony, więc może siedzenie w wodzie nie było najrozsądniejsze, ale z drugiej strony aż żal wychodzić, nawet jeżeli na dworze robiło już się szarawo, a upał dnia pozostawał jedynie wspomnieniem.
- Mam - odparł. - Ale spoko, jak się raz czy dwa zerwę, to nic się nie stanie. - Uśmiechnął się, również sięgając po swoje piwo.
- A twoi rodzice? - pytałem dalej.
- Co z nimi? - Spojrzał na mnie znad butelki Carlsberga.
- No co, wpadałbym tak i oni nie mieliby nic przeciwko? - Uniosłem brwi, a on wzruszył ramionami. Zostawił materac w spokoju, aby złapać dłońmi za krawędź basenu. Podniósł się na rękach, po czym usiadł na brzegu. Naprawdę się cieszę, że jestem w zimnej wodzie pomyślałem, kiedy popatrzyłem na jego brzuch.
- Nie wiem - odpowiedział rozbrajająco szczerze. - Ale często wyjeżdżają, więc nie ma problemu. Lubię cię - dodał. Nie wiem dlaczego, ale też cię lubię, pomyślałem i podpłynąłem do drabinki, aby po chwili opuścić basen.
- Chyba powinienem się zbierać - mruknąłem, z niechęcią spoglądając na psa, który wylegiwał się na ręczniku, jaki dostałem od Sebastiana.
- Jasne. Jutro mam wolny wieczór, przyjdziesz na Orlik? - W odpowiedzi jedynie wzruszyłem ramionami, ale już wiedziałem, że przyjdę.
- Ile ty masz właściwie lat? - zapytałem, kiedy zakładałem swój T-shirt.
- Osiemnaście.
- Jak mój brat - skomentowałem. - Dobra, to ja spadam, jakby co, trafię do wyjścia. - Wskazałem na bramę, jaka znajdowała się kilkadziesiąt metrów stąd. Kiwnął głową i gdy już miałem się odwrócić i odejść, przemoczony, bo przecież nie wytrę się ręcznikiem wytarganym w kupie białej sierści, Sebastian się odezwał:
- Ej, czekaj, weź mi daj swój numer, co?