Running away 18
Dodane przez Aquarius dnia Maja 04 2013 13:13:14

Rozdział 18
Ewald Radbod był orkiem bardzo szanowanym i poważanym wśród członków klanu. Wystarczy tu wspomnieć, że zasiadał w radzie starszych, a to oni decydowali o wielu sprawach – na przykład Rainamar musiał uzyskać ich zgodę na to, żeby zaciągnąć się do wojska. Stary Radbod od zawsze wydawał się być zauroczony Eleną i jej mocnym charakterem. Jego najmłodszy syn, Terance od dziecka szkolił się w sztuce łucznictwa, więc z racji swoich zainteresowań Ewald wydawał się lubić także mnie. Na tyle, na ile Ork mógł lubić człowieka.
- Witam. – zawołałem do tęgiej kobiety, która robiła przepierkę przed domem. Spojrzała na mnie z zaciekawieniem.
- A coś ty za jeden? – zapytała.
- Casius…
- Ach, już wiem! Mały Ashghan. Jak ty wyrosłeś! – wykrzyknęła rozradowana – Zawołam starego! – dodała i zniknęła na chwilę w chałupie.
Chwilę czekałem ja starego orka, podziwiając płaskorzeźby, widniejące na ścianach jego drewnianego domostwa. Drzwi nagle otwarły się z hukiem i z wnętrza wyszedł sam Ewald Radbod. Wyszczerzył kły w powitalnym uśmiechu i gestem ręki zaprosił mnie do środka.
- Ach, dziecko! – rzekł, poprawiając swój purpurowy surdut, wykonany z najprzedniejszych materiałów. – Wiesz po co cię zaprosiłem? – upewnił się, spoglądając na mnie. Wskazał mi fotel przed kominkiem a sam usadowił się na niewielkiej kozetce, stojącej nieopodal dużego okna.
- Tak. Chodzi o polowanie.
- Dokładnie, dokładnie. – przyznał starzec, patrząc na mnie z uwagą. – Urosłeś, nie ma co! – zaśmiał się wesoło.
- Wybacz mi tą uwagę, sir, ale Terance nie jest w stanie wykonać tego zlecenia?
- Cóż, bardzo bym chciał, ale on teraz w mieście siedzi i twierdzi, że ma ważniejsze sprawy na głowie niż pomoc staremu ojcu. – pożalił się Ewald Radbod. Uśmiech zniknął z jego twarzy na jeden, krótki moment. – A ja nie będę płacić ludziom za orkowe zamówienie! – dodał z zawziętością.
Z grzeczności pominąłem moje zupełnie ludzkie pochodzenie i przytaknąłem.
- A więc co to ma być?
- Ludzcy straganiarze mówili, że niedaleko granicy grasują wilki. Dużo ich i nie sądzę, żeby komuś przeszkadzało pozbycie się kilku. Potrzeba mi skóry. Chciałem jeszcze zapytać, czy już wyzdrowiałeś, bom nie zwykł posyłać niedomagających myśliwych. – zapytał Radbod.
- Wszystko w porządku, dziękuję. – odparłem.
Nagle do saloniku wpadła tęga orkowa kobieta, którą zastałem wcześniej, robiącą pranie. Zaproponowała mi coś do jedzenia i oznajmiła staremu, że Terance właśnie przyjechał bez zapowiedzi. Ponoć miał interes do któregoś ze starszych braci. Prawdę mówiąc dawno go nie widziałem, więc byłem ciekaw jak się zmienił.
W tej chwili do izby wpadł młody Ork. Włosy miał w kompletnym nieładzie, a jasno brązowe oczy błyszczały. Ubrany był w lekką kurtkę ze skóry i wysokie, sznurowane buty, w które wpuścił nogawki swoich znoszonych spodni. Przywitał się z matką i ojcem po czym zwrócił się do mnie. Przyglądał mi się przez krótką chwilę, jakby próbując sobie przypomnieć, kim jestem.
- Casius! – zawołał i uśmiechnął się szeroko, prezentując przy tym wielkie kły. Podniosłem się z fotela i uścisnąłem dłoń, którą mi zaoferował.
- Witam.
- Cholera jasna, tyle czasu cię nie widziałem! Nie mów mi, że nadal jesteś tak dobry w strzelaniu?
- Słyszałem, że to rzuciłeś.
- Nie zupełnie. – Terance skrzywił się w zamyśleniu. – Powiedzmy, że zajmuję się tym tylko w wolnych chwilach. Po co przyjechałeś?
- Chcę wynająć myśliwego, a ludzkim łowcom płacił nie będę! – odezwał się Ewald Radbod, zakładając ręce przed sobą. Terance rzucił mi urwane spojrzenie i zaśmiał się.
- Doprawdy, ojcze!
- Musimy jeszcze omówić szczegóły z małym Ashghanem. Pozwól synu, że za kilka chwil do ciebie dołączę.
- Oczywiście. – odparł Terance i wyszedł z izby, pozostawiając mnie i swego ojca.
- Więc przejdźmy do rzeczy… - zaczął stary Ork, tłumacząc zawzięcie szczegóły swojego zlecenia. Słuchałem go z ogromną uwagą, zachęcony perspektywą polowania i przerwania mojej bezczynności. To stawało się męczące zarówno dla mnie, jak i dla otoczenia.
Pożegnałem się wreszcie ze starym orkiem. Terance obiecał wpaść kiedyś w odwiedziny. W klanie panował pozorny spokój. Kilku młodszych orków przywitało się ze mną, po czym powrócili do swoich zajęć. Wtedy to spostrzegłem samego Armina Ashghana wraz z którymś, ze swoich synów, a braci Derisa. Jeśli się nie mylę, był to Geshwin Ashghan. Chciałem dyskretnie się wycofać, ale było już za późno, gdyż obaj zauważyli mnie. Kiedy Armin postanowił ostentacyjnie mnie zignorować, Geshwin natychmiast podszedł do mnie z dziwną troską malującą się na jego twarzy. Był trzecim z kolei synem starego Ashghana i do tego niezwykle podobnym do Derisa.
- Mały Casii! – zawołał podchodząc do mnie. Armin skrzywił się jak tylko zdołał, prychając jak wściekły kot. Brat Derisa natychmiast znalazł się przy mnie. – Na Stwórcę, co ci się stało?
- Ghul mnie poharatał. – przyznałem niechętnie. Geshwin pokręcił głową i odwrócił się do Armina.
- Przebywam akurat w pobliżu i pomyślałem, że odwiedzę Derisa. – rzekł i znów spojrzał na mnie.
- Cóż, ostatnim razem wasze spotkanie nie przebiegało zbyt dobrze. – powiedziałem, obserwując go z ostrożnością. Wzruszył tylko ramionami, jakby nie wiedział, co ma powiedzieć.
- Zaprzestań tej bezowocnej konwersacji. – rzucił zniecierpliwiony Armin. Geshwin zachichotał, nie patrząc na swojego ojca.
- Powiedzmy sobie wprost, rodzeństwo nie zawsze się zgadza. – próbował tłumaczyć się brat Derisa.
- Cóż, ale nie kończy się to zazwyczaj rzucaniem domowymi sprzętami. – zauważyłem.
- Ech. Co prawda to prawda. Znasz jednak orkowy temperament. Nie do poskromienia. – Geshwin mrugnął do mnie porozumiewawczo, a ja zastanawiałem się, czy za tym niewinnym stwierdzeniem nie kryła się jakaś głębsza myśl. - Ale i tak wpadnę. Nic tak nie poprawia humoru, jak odświeżone więzi rodzinne. – dodał.
- Masz do Derisa jakiś interes, rozumiem?
- Nic z tych rzeczy! – zaprzeczył Geshwin, machając rękami, jakby opędzał natrętne owady. – Życie jest zbyt krótkie na kłótnie!
- Doprawdy?
- Nie bądź taki sceptyczny, mały Casii. A tak przy okazji, nadal jesteś z Rainamarem?
Za jego plecami Armin wydał z siebie dziwny, zniecierpliwiony odgłos. Geshwin zignorował go, nie przestając się szczerzyć do mnie.
- Nie wiem, czy to twoja sprawa.
- Muszę się pożegnać. Interesy. Ale spodziewajcie się mnie! – zapowiedział Geshwin i udał się wraz z Arminem w tylko sobie znanym kierunku. Przez chwilę stałem tak i gapiłem się na niech obydwu, nie bardzo wiedząc, co się w ogóle wydarzyło.

***

- A co ty tu robisz? – usłyszałem za sobą czyjś donośny głos. Odwróciłem się gwałtownie i ujrzałem przed sobą jednego z członków rady orkowego klanu. Nazywał się Kershaw, o ile dobrze pamiętam. Deris opowiadał kiedyś, że to on wstawił się za nim, kiedy chciał poślubić Elenę. W każdym razie ojciec Rainamara cenił go sobie bardzo.
- Przyszedłem po zlecenie od Ewalda Radboda, sir. – odparłem zgodnie z prawdą. Ork tylko przytaknął i zaczął iść przed siebie, dając mi znak, żebym podążył za nim.
- Słyszałem, że nowa królowa cofnęła dekret. – zaczął tajemniczo.
- Jeszcze nie jest królową.
- Ludzie… - skwitował złośliwie Kershaw, kręcąc głową.
- Wiesz, co się dzieje w Imperium, sir.
- Na pewno nic dobrego.
- Mogę o coś zapytać, sir? Co tu robi Geshwin Ashghan?
- Sam się zastanawiam. – odparł Ork. – Tłumaczył się mętnie, że chciał odwiedzić ojca, ale nie wydaje mi się to prawdą. Zostając przy temacie… - zaczął Kershaw, lecz zamyślił się przez chwilę. – Nie dalej jak kilka dni temu Armin był u mnie i wyklinał na swojego wnuka. Na Rainamara oczywiście. Wydaje mi się, że tylko on ma z nim jakikolwiek problem.
Nie tylko, ale nie ma sensu oświecać Kershawa.
- Kazałem mu wyjść, bo nie załatwiam spraw rodzinnych, ale starzec się uparł. Musiałem go wyrzucić. – rzekł Ork, rozkładając bezradnie ręce.
- Nie zdziwiłbym się, gdyby to miało coś wspólnego ze mną. – burknąłem pod nosem.
- Nie słuchałem tego, co mówi. – przyznał z rozbrajającą szczerością Kershaw. Ale zmieńmy temat! Cały klan przygotowuje się do ślubu Amiry i Seina.
- Mam wrażenie, że niedługo będzie kolejny ślub w rodzinie Ashghan, sir. – odpowiedziałem z uśmiechem.
- Doprawdy? – Kershaw spojrzał na mnie znacząco.
- Chodziło mi o Kanthara! – natychmiast sprostowałem niejasną informację.
- Oczywiście o niego mi chodziło! – Kershaw wyszczerzył się szeroko i poklepał mnie po ramieniu. – Dosyć tej pogawędki, chłopaku! Mam dużo pracy, a sama się nie zrobi. Pozdrów ojca ode mnie i powiedz mu, żeby nie przejmował się Arminem.

***


Siedziałem na schodach przed domem i byłem zajęty oprawianiem wilczych skóry, na które to dostałem dobrze płatne zlecenie. Spojrzałem na sztylet, na którym wygrawerowane było pełne imię mojego ojca – Liam Casius Seanán. Casius to było imię jego ojca, którego Liam uważał za - cytuję - „podłego skurwysyna”. Cóż, to by było na tyle mojego dziedzictwa… Liam… Uśmiechnąłem się gorzko na wspomnienie tego zimnego mężczyzny. Niesamowicie mi imponował a z drugiej strony bałem się go.
Do rzeczywistości zbudził mnie lekki pocałunek w szyję. Chwilę później przede mną stanął mój narzeczony.
- Zgadnij co się stało? - zagaił rozmowę. Był czymś zdenerwowany i wyraźnie odbijało się to w jego głosie. Ciekawe o co tym razem chodziło? Przez ostatnie wydarzenia każda jego zmiana nastroju wzbudzała we mnie niepokój.
- Uprałeś sobie koszulę? - zdecydowałem się w końcu na odpowiedź, próbując rozładować napięcie.
- Innym razem – odparł i usiadł obok mnie. - Wiesz, co wymyślił generał Gustav?
- Cóż, jest bardzo twórczy... - wtrąciłem i spojrzałem w niebo. Rainamar prychnął jak rozgniewany kot.
- Niedługo ma być zwołany zjazd szlachty. Generał nie ma ochoty osobiście stawić się na nim, więc wysyła delegację.
Wbiłem wzrok w mojego narzeczonego, powoli domyślając się, co mógł zaplanować sprytny generał.
- Ty pojedziesz? - zapytałem, żeby się upewnić, czy słusznie rozumuję.
Przytaknął.
- Cóż, to dziwne. Nie chcę cię urazić, kochany, ale do wielkich dyplomatów nie należysz.
- Wiem o tym. - odparł niechętnie półork.
- Nie znaczy to oczywiście, że sobie nie poradzisz – dodałem zaraz, szturchając go lekko w ramię. Pokiwał głową, ale w jego oczach malowało się niedowierzanie i obawa. Nigdy bym nie przypuszczał, że on może się bać czegokolwiek. Był na to zbyt pewny siebie. Oparł głowę na rękach i nad czymś intensywnie się zastanawiał. Obrączka zawieszona na rzemyku, na szyi, kołysała się delikatnie, przypominając mi o mojej, która wciąż była zgubiona. - Mój piękny?
- Hmm... - spojrzał na mnie, wciąż jeszcze pogrążony w swoich rozmyślaniach.
- Wszystko będzie dobrze – zapewniłem go, chociaż sam nie wierzyłem, że wypowiadam te idiotyczne słowa bez znaczenia. Rainamar uśmiechnął się nieznacznie. - Hej, ja w ciebie wierzę.
- Wiem, tylko… ja jestem żołnierzem, Casii, a nie politykiem. Poza tym…
- Poza tym? – zapytałem, gdy milczenie przedłużało się.
- Nie chcę cię zostawiać. – powiedział nagle, wzdychając ciężko.
- Teraz to już przesadziłeś. – zaśmiałem się.
- Wiem, wiem! Przesadzam! – prawie wykrzyknął i zerwał się z miejsca. – To są trzy tygodnie.
- To nie jest długi czas. – zawyrokowałem i spojrzałem w górę, na niego. Pokręcił głową z dezaprobatą. – Przestań robić ze mnie kalekę, Rainamar. Stało się, trupojad mnie poharatał, ale już wystarczy, mój piękny. Spójrz na to z innej strony. Ty jesteś żołnierzem, cokolwiek by się nie działo – wojna, pokój – ty zawsze będziesz żołnierzem. Uważasz, że ja nie mam się czym przejmować?
- Nie porównuj tego! – zaprotestował mój narzeczony.
- Przestań, Rainamar, bo naprawdę się do ciebie odseparuję! – zagroziłem w końcu, trochę rozbawiony jego reakcją.
- W porządku. Wygrałeś. Jak zwykle.
- Mam dwadzieścia pięć lat, mój piękny.
- Stwórco, wiem! – odparł mój narzeczony i zaczął chodzić w tę i z powrotem. Chwilę się temu przyglądałem, w końcu rzuciłem robotę. Zwyczajnie mnie rozpraszał.
- Jesteś jak dziecko. – stwierdziłem.
- Pojadę tam, jeśli cię to zadowoli, Casii.
- Nie wydajesz się być przekonany.
- Bo nie jestem. – rzucił w odpowiedzi i znów usiadł na schodach.
- Rainamar – wymruczałem, wsuwając mu się na kolana. Objął mnie w pasie, szczerząc się przy tym bezwstydnie. Przesunąłem dłonią wzdłuż jego policzka. Zmrużył oczy, nie przestając się uśmiechać. Zacząłem bardzo powoli rozpinać jego koszulę. On przycisnął mnie mocniej do siebie i pocałował.
- Chciałbym, żebyś pojechał ze mną, kochany. – westchnął, przytulając się do mnie. Pogłaskałem go po czarnych włosach, rozplątując przy tym wstążkę, którą były związane.
- Rainamar, to są tylko trzy tygodnie.
- Wiem, Casius… Jens Buster po cichu liczy na awans. Widzę to. – powiedział, zmieniając temat.
- Należy mu się, nie uważasz?
- Być może. – zgodził się, patrząc na mnie.
- Masz piękne oczy, półorku. – powiedziałem bez namysłu. Zaśmiał się tylko i pokręcił głową.
- Mają dziwny kolor. – odrzekł po chwili. – Casius, nie uważasz, że za wcześnie na twoje myśliwskie eskapady?
- Powiedziałem ci już, że znam swoje limity i gdybym uważał, że nie jestem w stanie, nie próbowałbym. – zaprotestowałem.
Zamyślił się przez chwilę, uciekając wzrokiem, jednak przyznał mi rację.
- Mój piękny, skoro już zacząłeś rozmowę o polowaniu… Odebrałem zlecenie od Ewalda Radboda i spotkałem kogoś niespodziewanego.
- Ciekawe.
- Twój szanowny dziadek spacerował razem z Geshwinem.
- A co on tu robi? – zapytał podejrzliwie Rainamar. Dobrze wiedziałem, że nie przepada za braćmi swojego ojca, którzy delikatnie mówiąc wyrażali niegdyś dezaprobatę dla związku Eleny i Derisa. Geshwin co prawda ostatnimi czasy za cel obrał sobie ocieplenie stosunków rodzinnych, ale jakoś nie wierzyłem w prawdziwość jego intencji.
- Nie wiem. Powiedział tylko, że zamierza odwiedzić Derisa.
- Niedoczekanie! – wycedził przez zęby mój narzeczony.
- Nie wiem, dlaczego się tak tym przejmujesz. Może rzeczywiście jest tak, jak mówi?
- Oczywiście! A ja jestem królem Imperium! – prychnął półork. – Ten stary idiota na pewno coś sobie uroił w tej durnej głowie! Jeżeli on przestąpi próg domu mojego ojca, to nie wyjdzie stamtąd w dobrym zdrowiu!
- Cóż, chciałbym mu współczuć, ale nie mogę się na to zdobyć. – stwierdziłem.
- Spójrz tylko, najpierw dziadek się miesza, a teraz Geshwin… Ciekawe kogo przyśle w następnej kolejności?
- Może zwyczajnie przejmuje się Kantharem?
- Nawet ja się przestałem nim przejmować! – oznajmił mi Rainamar. – Nie wiem, czy z jego życia wyjdzie coś konkretnego. Prócz dziecka oczywiście.
- Nie wyrażał się zbyt pochlebnie o tej dziewczynie.
- Ona też nie jest święta. Powiem krótko, Kaila lubi towarzystwo mężczyzn. Wszystkich.
- Więc skąd Kanthar wie, że to jego dziecko?
Rainamar tylko wzruszył ramionami i przytulił mnie, opierając głowę na moim ramieniu.

***


Elena była zajęta pisaniem listu do swojej rodziny, więc postanowiłem nie zabierać jej czasu, bo nie miała go zbyt wiele. Pomogłem Derisowi przy jakiejś drobnej naprawie. Musiałem przy tym wysłuchać jakichś intrygujących historii o strukturze drewna czy coś w tym stylu. Oczywiście zapomniałem połowę tego, co zdążył mi powiedzieć stary Ork, ale nie dałem po sobie poznać. Nie wiedziałem, czy on w ogóle wie, że jego starszy brat ma zamiar go odwiedzić.
- Mogę o coś zapytać? – zacząłem, przerywając mu jakiś wielce ciekawy wywód o ułożeniu słojów w pniu. Deris spojrzał na mnie z ciekawością i skinął głową. – Widziałeś się może z którymś ze swoich braci?
- Cóż… Ojciec przysłał mi wiadomość, że Geshwin chce się ze mną widzieć. Dlaczego pytasz?
- Spotkałem go niedawno w klanie. Chwalił się, że ma zamiar cię odwiedzić.
- Obawiam się, że Rainamar coś mu zrobi, jeśli się tu pojawi.
- Jestem pewien, że do czegoś takiego nie dojdzie. – pocieszyłem go.
- Chciałbym wierzyć, ale dobrze wiesz, że on nikogo nie słucha.
- Mniejsza o to. – postanowiłem wrócić do tematu Geshwina. – Jak myślisz, czego on może chcieć?
Deris zastanowił się przez moment, ale nie znalazł odpowiedzi. Od pewnego czasu spory rodzinne ucichły, ale on sam nie przejawiał jakiejkolwiek ochoty na rozmowy ze swoimi krewnymi. Dodatkowy problem stanowił jego najmłodszy syn, który wprost nie znosił, gdy ktoś wtrąca się do jego życia.
- Pozostaje nam tylko czekać na rozwój wydarzeń. – odparł w końcu Ork. – Rainamar jedzie do stolicy, więc chyba nic strasznego się nie wydarzy.
- Cóż, twoi bracia zawsze mieli fatalne wyczucie czasu. – zaśmiałem się.
- To prawda.
Wracaliśmy właśnie z sadu, kiedy to na podwórze wpadł Rainamar w swoim kapitańskim rynsztunku. Zdziwiło mnie, że przyjechał tutaj prosto z patrolu. Przywitał się z nami tylko skinieniem głowy i wpadł prosto do domu swoich rodziców.
- Widzę, że znowu coś go rozzłościło. – westchnął Deris, łapiąc się za głowę. – Na Stwórcę, nie wiem w kogo on się wdał. Co prawda bywałem porywczy, gdy ktoś mnie zdenerwował, ale nie do tego stopnia.
- Za bardzo się przejmujesz. –próbowałem go uspokoić.
Deris wszedł do domu, żeby wybadać sytuację, a ja usiadłem na schodach, odpoczywając w cieniu od letniego słońca. Wtedy to Kanthar pokazał się z jakąś trzpiotką. Oboje szli pod rękę. Ona była wprost rozpromieniona, za to on miał minę skazańca. Zapewne to była Kaila. Musiałem przyznać, że jak na orka była dosyć ładną dziewczyną. Jej niepozorna figura kontrastowała z mocną budową Kanthara. Miała jasnobrązowe, długie włosy, zaplecione w gruby warkocz. Dosyć rzadko spotykany kolor u tej rasy. Rysy twarzy były wciąż jeszcze bardzo dziecinne. Z tego co wiem, Deris i Elena mieli już przyjemność poznać wybrankę swojego najstarszego syna.
Kanthar i matka jego dziecka w końcu zjawili się przed domem. Młodziutka dziewczyna obserwowała mnie uważnie, zapewne nie bardzo wiedząc kim jestem. Kanthar nie wydawał się być chętny do zaprezentowania jej.
- Nie poznasz nas ze sobą? - zapytałem, wstając ze schodów. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie. Odwzajemniłem jej uśmiech, co wywołało dziwny grymas na twarzy Kanthara.
- Moja dziewczyna, Kaila. – rzekł w końcu półork. – Kaila, to jest Casius, narzeczony Rainamara.
- Bardzo mi miło. – uścisnąłem jej dłoń.
- Mnie również. – odparła. Miała bardzo delikatny głos. Musiałem przyznać, że w tej dziewczynie jest bardzo dużo uroku. Zapewne ona doskonale o tym wiedziała. Jej uśmiech był bardzo niewinny i subtelny. Cały jej obraz zupełnie nie pasował do jej opisu, który przedstawiali mi wszyscy.
- Zaczekaj tu proszę. Zaraz wrócę. – rzekł w końcu Kanthar i pospiesznie wszedł do domu, zostawiając dziewczynę na zewnątrz.
- Więc… - zacząłem – Jak się poznaliście?
- Cóż, widywaliśmy się od czasu do czasu w klanie, ale… - odparła w zamyśleniu. - Sama nie wiem. Po prostu się stało.
- Nie przeszkadza ci różnica wieku między wami?
- Czasami. – Kaila roześmiała się,, kręcąc jasnobrązową głową.
- Może jednak wejdziesz do środka. Nie wiem, co Kanthar sobie myślał. – zaproponowałem jej.
- Nie, nie. Poczekam. Mam wrażenie, że jego rodzice mnie nie lubią.
- To nie możliwe.
- Nie miej mi tego za złe, Casius… Mogę tak do ciebie mówić? – zapytała niepewnie.
- Oczywiście.
- Nie miej mi tego za złe, ale myślałam, że będziesz taki jak Rainamar. – przyznała.
- Co masz na myśli? – zaciekawiłem się.
- Cóż. Wiem, że to twój narzeczony, ale on nie jest zbyt… miły.
Uśmiechnąłem się lekko. Jak zwykle, Rainamar potrafił zrobić na kimś dobre wrażenie.
W końcu pokazał się Kanthar i zaprosił Kailę do środka. Wszedłem za nimi, gdyż postanowiłem znaleźć Rainamara i dowiedzieć się, co go zdenerwowało. A może to tylko przewrażliwienie Derisa?
Elena i jej mąż siedzieli przy stole, prowadząc bardzo ożywioną rozmowę, która ucichła wraz z przybyciem pary. Zostawiłem ich, nie chcąc wtrącać się w rodzinną rozmowę. Rainamara zastałem na piętrze, kiedy to rozmawiał ze swoją siostrą. Oboje byli ze sobą bardzo związani, chociaż nie widzieli się zbyt często. Amira uśmiechnęła się szeroko na mój widok.
- Wasz brat przyszedł tu z dziewczyną. – zacytowałem Kanthara.
- Widziałeś się z nią? – zapytała Amira.
- Tak. Jest bardzo miła.
- Oczywiście, że tak! – wycedził przez zęby Rainamar.
- Och, przestań. Wydaje mi się, że zbyt surowo ją oceniasz.
- Doprawdy? Jeśli tak ci się podoba, możesz się nią zająć.
- Rainamar! Nie bądź dziecinny! – Amira szturchnęła go w bok.
Podszedłem do niego i pocałowałem go lekko.
- Tak w ogóle, to dzień dobry.
- Musiałem pilnie coś przedyskutować z siostrą. – tłumaczył się mój narzeczony.
- Przestraszyłeś Derisa. Wymyślał najczarniejsze scenariusze.
- Wiem, wiem! – westchnął Rainamar.
- Zajrzę do małej. – powiedziała Amira i zostawiła nas samych. Usiadłem na miejscu uprzednio zajętym przez nią.
- Powiesz mi o co chodzi?
- O nic ważnego. – zbył mnie machnięciem ręki.
- Mam nadzieję. Nie lubię połączenia: ty i sekrety.
- Przestań już, dobrze! Myślałem, że jesteśmy już po tym wszystkim. – stwierdził nie bez złości.
- Dobrze, dobrze.
- Casius, gdzie twoja obrączka? – zapytał mnie nagle. Nigdy bym się nie spodziewał czegoś podobnego. Zapatrzyłem się w swoje dłonie, nie bardzo wiedząc, co mam mu odpowiedzieć.
- Zgubiłem. – przyznałem w końcu, nie widząc sensu w kłamstwach.
- Kiedy? – dopytywał się.
- Wtedy, kiedy nią rzuciłem… Nie mogłem jej potem znaleźć.
- Dlaczego nic nie powiedziałeś?
- Bo wiedziałem, że się wściekniesz.
- Ja się nie… Trzeba było mi powiedzieć. – odpowiedział, próbując się uspokoić.
- Dziwne, że dopiero teraz zauważyłeś!
Nie odpowiedział, ale wiedziałem, że go obraziłem.
- Rainamar?
- Słucham. – spojrzał na mnie bardzo poirytowany.
- Przestań się złościć i powiedz, co się stało. Przecież widzę! Wciąż przeżywasz ten cholerny zjazd?
- Zgadza się. – burknął ledwie zrozumiale i odwrócił wzrok.
- Potrafisz być jak dziecko. – zaśmiałem się i przyciągnąłem go do siebie. Objął mnie i pocałował w policzek.

***


Leith Daire wparował do salonu z wielkim uśmiechem na twarzy. Zastanawiało mnie, co wprawiło go w tak doskonały nastrój, ale postanowiłem nie pytać, ufając, że zaraz chcąc, czy nie chcąc usłyszę co się tym razem wydarzyło. Rainamar siedział na fotelu i coś czytał, zupełnie ignorując rozweselonego czarownika.
- Ach, to mój szczęśliwy dzień! – zawołał Leith, przykuwając moją uwagę.
- Ciekawe. – zauważyłem, starając się brzmieć całkiem neutralnie. Czarownik uśmiechnął się jeszcze bardziej, wymachując tym razem jakimś skrawkiem papieru.
- Mój drogi przyjaciel zgodził się w końcu mi pomóc. – oznajmił niezwykle zadowolony z siebie.
- W takim razie to dobra wiadomość. – stwierdziłem, siadając w drugim fotelu.
- Znakomita! Wyznaczyłem termin spotkania za dwa, może trzy tygodnie.
- Musisz się jeszcze liczyć ze ślubem Amiry. – przypomniałem mu.
- Spokojnie, chłopaku! Na zabawę zawsze znajdę czas. – uspokoił mnie czarownik. – Słyszałem, że nasz kapitan jutro wyrusza do samej stolicy!
Rainamar westchnął głośno i spojrzał na Leitha znad książki.
- Nie przypominaj mi o tym.
- Dlaczegóż by nie? Uważam, że to nie lada zaszczyt!
- Zależy dla kogo. – oświecił go mój narzeczony i wrócił do czytania.
- Nie jesteś dziś zbyt rozmowny, widzę. – Daire tylko pokręcił głową i udał się do kuchni. – Herbaty, chłopcy?
- Bardzo miło z twojej strony. – stwierdziłem.
- Nie miej mi za złe tego stwierdzenia, Rainamar, ale mógłbyś spożytkować ten wieczór w znacznie lepszy sposób. – zawołał Leith i zaśmiał się.
- Przez całe życie myślisz tylko o jednym? – zapytał mój narzeczony, nie odrywając wzroku od swojej powieści.
- Skąd możesz wiedzieć, o czym myślałem? – zapytał czarownik udając oburzenie.
- O czym innym mógłby myśleć Leith Daire?
- Tu mnie masz, kapitanie. – stwierdził czarownik, znów wchodząc do salonu.
- Może pochwalisz się nam co tak naprawdę łączy cię z Lilią? – Rainamar zamknął książkę i położył ją na kolanach.
- Cóż… - Leith zamyślił się przez chwilę – Powiedzmy, że dobry układ i wspólne zainteresowania.
- Żadnych sentymentów? – upewnił się półork.
- Zgadza się. Widzę, że masz coś przeciwko.
- Wiesz, uprawianie seksu bez uczucia jest jak polowanie dla sportu. Kompletnie bez sensu. – stwierdził mój narzeczony, patrząc na czarownika. Daire uśmiechnął się gorzko.
- Obrazowo to ująłeś, kapitanie. Masz dość radykalne poglądy.
- Nie radziłbym ci polemizować z życiową filozofią całej rasy. – wtrąciłem. Leith wytrzeszczył na mnie swoje niebieskie oczy.
- Nigdy się nie zastanawiałem nad tym. Ale nie dziwcie mi się, jestem tylko magiem, nie uczonym. Więc jak to jest? Jeden partner na całe życie?
- W większości przypadków.
- A ta mniejszość? – zapytał z ciekawością Daire.
- Mój brat… - rzucił z ironią w głosie Rainamar.
- Jesteś podły. – skwitowałem. Mój narzeczony uraczył mnie z tego powodu nad wyraz złośliwym uśmieszkiem.
- Nie pojmuję. – Leith pokręcił głową. – Tyle jest na świecie do poznania…
- Chciałeś powiedzieć: do zdobywania. Obserwowanie ludzi jest czasem jak obserwowanie zwierząt. – stwierdził z wyższością Rainamar. – Powiedz mi, co jest tu do rozumienia, Daire? Namiętność szybko umiera, bo nie znosi codzienności. W partnerstwie chodzi o coś więcej niż o przyjemności. Ja jestem mu wierny a on mi. Ja należę do niego, on do mnie. Mam kochanka, ale przede wszystkim mam przyjaciela, któremu ufam i który mnie szanuje.
- Wielkie słowa, kapitanie. Pewnie dlatego są tak trudne do osiągnięcia.
- Zapewne. – zgodził się Rainamar.
Leith pokręcił głową nie odpowiadając. Spojrzał w stronę kuchni i stwierdził, że woda na herbatę zaczęła się już gotować. Wpatrywałem się przez chwilę w przestrzeń przede mną, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Robota z wilczymi skórami nie szła mi wcale, więc postanowiłem zaczekać z tym do jutra. Rainamar oczywiście znalazł sobie sposób na spędzenie tego wieczoru. Przez cały dzień mało się odzywał, a teraz zupełnie zajął się swoją książką. Wstałem z fotela i poszedłem prosto do kuchni, licząc na to, że porozmawiam choć przez chwilę z Leithem.
- Ten twój przyjaciel… Nie powiesz mi, kim on jest?
- Dowiesz się w swoim czasie! Było by niedorzecznością opisywanie go teraz! Wyrobiłbyś obie jakieś błędne zdanie o nim! – Daire zbył mnie tym pokrętnym stwierdzeniem. – Kapitan ma zły humor. – dodał, spoglądając ukradkiem na mojego narzeczonego.
- Przejdzie mu. – stwierdziłem obojętnie.
- Coś jest w tej dziewczynie… - rzekł nagle Leith, po długiej ciszy. Przyjrzałem mu się bardzo uważnie, lecz on tylko uśmiechnął się niepewnie i pokręcił głową. – Chyba jestem za stary na takie sentymenty. – dodał, próbując obrócić wszystko w żart.
- Czyżby jednak to nie był tylko doskonały układ? – zapytałem złośliwie, zakładając ręce przed sobą. Oczy Leitha zabłyszczały jak dwa ogniki.
- Cóż, na pewno nie doszedłem do takiej wprawy jak wy. – zaśmiał się i zapatrzył się w ciemność za oknem. – To jest tylko…. – dodał, ale zaraz zamilkł, jakby uważał, że wybrał złe słowa. – Nic nie może trwać wiecznie. – rzekł w końcu i zajął się parzeniem herbaty.
Cóż, Leith widocznie dziś nie był skłonny do zwierzeń. Nie sądziłem, że coś będzie w stanie wprowadzić go w taki sentymentalny nastrój. Nie miałem jeszcze ochoty na sen, ale nie byłem w stanie znaleźć sobie zajęcia.
Koniec końców czarownik stwierdził, że musi wyjść dziś z domu i nie uraczył żadnego z nas wiadomością dokąd się wybiera. Osobiście wolałem nie pytać, a Rainamar z pewnością miał to wszystko gdzieś. Zacząłem się nudzić, co poskutkowało bezcelowym łażeniem po salonie w poszukiwaniu zajęcia. Moje dwa psy z chęcią podążały za mną, co stanowiło samo w sobie dosyć ciekawy obrazek.
- Coś się stało? – zapytał w końcu Rainamar i uraczył mnie spojrzeniem. Przystanąłem chwilę, zastanawiając się o co mu może chodzić.
- Dlaczego pytasz?
- Sam nie wiem. Kręcisz się tutaj bez celu. Myślałem, że chcesz o czymś porozmawiać… Właśnie… Przypomniałem sobie, że ten twój Jethro chciał koniecznie z tobą rozmawiać.
- Mam nadzieję, że zachowałeś się uprzejmie w stosunku do niego. Mimo, iż nie widujemy się z nim jak dawniej, wciąż uważam go za swojego przyjaciela. – powiedziałem bardzo poważnie. Rainamar przez bardzo krótką chwilę wyglądał na urażonego moimi słowami.
- Oczywiście, że tak! – odparł, nawet nie próbując ukrywać swojej irytacji.
- Więc co mu powiedziałeś? – próbowałem się dowiedzieć.
- Żeby tu przyjechał. Co mu miałem mówić? – odburknął mój narzeczony.
- Ciekawe o co może chodzić… - zastanowiłem się. – Wiedziałeś, że on spotyka się z córką Kessela?
- Nie i bardzo mało mnie to obchodzi.
- Proszę, nie mów mi, że jesteś zazdrosny o Jethro!
- Mówię ci tylko, że chciał się z tobą widzieć.
- Rainamar, wiem, że się denerwujesz swoim wyjazdem, ale złoszczenie się na wszystkich nie jest najlepszym rozwiązaniem tej sytuacji. – stwierdziłem. On tylko spojrzał na mnie bardzo obrażony moją uwagą. Musiałem się opanować, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
- Czasem naprawdę zachowujesz się jak dziecko – powiedziałem, klękając przed mi. Oparłem się łokciami o jego kolana. Rainamar uśmiechnął się lekko i pogłaskał mnie po policzku.
- Nie możesz mnie winić. – odparł rozbrajająco – Jestem najmłodszym dzieckiem… Casii, jak ty ze mną wytrzymujesz?
- Lata praktyki, mój drogi.
Pochylił się lekko i pocałował mnie, bezceremonialnie wpychając mi język w usta. Westchnąłem, zaskoczony jego reakcją. Odchyliłem się, ale on przycisnął mnie jeszcze bardziej do siebie. Całował mnie mocno i długo, a ja wiedziałem, kto dziś będzie rządził. Uśmiechnąłem się mimowolnie. Poczuł to i zsunął się niżej. Całował mnie wzdłuż szczęki aż w końcu zaczął lizać mnie po szyi. Przesunąłem dłonie wyżej, po jego udach, aż do…
- Kapitanie – zaśmiałem się, masując go przez spodnie. Jęknął prawie bezgłośnie, szarpiąc mnie przy tym za włosy. Szybko poradziłem sobie z zapięciem jego spodni. Spojrzał na mnie przez jedną, krótką chwilę. Jego bursztynowe oczy pociemniały z pożądania. Usta miał lekko rozchylone. Cały drżał. Zmusiłem go, żeby uniósł biodra. Zrobił, co chciałem, a ja zsunąłem nieco jego spodnie. Nachyliłem się i polizałem go eksperymentalnie. Jego oddech przyspieszył. Wziąłem go do ust. Jego uścisk na moich włosach wzmocnił się. Przycisnął mnie do siebie, równocześnie wypychając biodra ku górze.
- Tak… Casius… - wyjęczał, na przemian zaciskając i rozluźniając dłonie. W końcu szarpnął mnie mocno za włosy, odchylając mi głowę w tył. Jego pocałunek był chciwy i namiętny. Nie dając mi czasu na ochłonięcie pchnął mnie na podłogę. Pomógł mi zdjąć spodnie i bez ostrzeżenia przewrócił mnie na brzuch. Nienawidziłem tej pozycji. Wszedł we mnie jednym ruchem. Zacisnąłem zęby, żeby nie krzyczeć. Cholernie zabolało. A ja żałowałem, że go poprzednio wypieprzyłem. Cholerny półork. Po chwili ból zaczął powoli się zmniejszać. Poczułem, jak unosi moje biodra lekko ku górze. Zaczął się poruszać, najpierw wolno, jakby chciał mi dać czas. Szkoda, że nie pomyślał o tym wcześniej.
- Mógłbyś… Mógłbyś …ach… być bardziej delikatny. – zdołałem wyrzucić z siebie.
- Innym razem. – odparł, całując mnie w kark.
Cóż. Tyle z negocjacji.
- Nie chcę tam jechać. – stwierdził, przyspieszając.
- Wspaniała pora… Rhain… na rozmowy! – prawie wykrzyczałem to zdanie.
- Pora.. oh… jak… jak każda inna. – odparł i zaczął się śmiać. W końcu przycisnął mnie do podłogi i zaczął pieprzyć jak na niego przystało. – Dobrze ci? – zapytał, dmuchając mi w ucho. Poczułem dreszcze na całym ciele. Zacisnąłem zęby, uderzając pięścią w podłogę.
- Powiedz to, Casius. – wyszeptał mi do ucha. Czułem, że jestem blisko.
- Dotknij mnie, Rainamar.
- Słucham?
- Dotknij mnie, proszę. – wyjęczałem.
- Rozkaz. – nie musiałem się odwracać, żeby wiedzieć, jak paskudnie się uśmiecha. Zaczął mnie pieścić w rytm swoich ruchów. Krzyknąłem, ale nie pamiętam co. On podążył za mną. Ugryzł mnie w ramię, żeby zdusić swój krzyk. To również cholernie bolało. Opadł na mnie całym ciężarem, ale zaraz przekręcił się na bok. Jego mina wskazywała na to, że był niezwykle zadowolony z siebie.
- Nie raczyłeś nawet zdjąć całkiem spodni. – zauważyłem.
Uśmiechnął się złośliwie, ale nic nie odpowiedział.
- Jesteś okropny. – westchnąłem, przekręcając się na plecy. Mój narzeczony pochylił się nade mną i mnie pocałował. Delikatnie i czule , tak, jakby ten seks wcale mnie miał miejsca.
- Ja też cię kocham. – wyszeptał między pocałunkami.

***


Rainamar pożegnał się ze mną, nie robiąc z tego wielkich scen. Stwierdził, niby całkiem przy okazji, że jego rodzinie przydałaby się pomoc w przygotowaniach do śluby, co wiedziałem już bez niego. Kiedy jednak przyszło co do czego, nie mógł się ode mnie oderwać. Nie całował mnie oczywiście, przy swoich towarzyszach z armii. Objął mnie ramieniem i przytulił. Trwało to bardzo krótką chwilę. Nie przeszkadzało mi to, bo wiedziałem, że nie lubił publicznie okazywać uczucia komukolwiek.
- Pamiętaj, że w ciebie wierzę. – zapewniłem go. Przytaknął, uśmiechając się lekko.
- Casius, jeżeli Geshwin, czy którykolwiek z tych parszywych braci mojego ojca pojawi się w jego domu, daję ci pozwolenie na wyrzucenie ich. – powiedział.
- Tak jest, kapitanie.
- Nie nadaję się do tego. – stwierdził po raz piąty tego ranka. Zignorowałem go, nie chcąc wdawać się w niepotrzebną dyskusję. Wiem dobrze, że był zdenerwowany.
- Już, już, kochany. Jeżeli generał Gustav wybrał ciebie, coś musi w tym być.
- To będzie porażka.
- Rainamar. – westchnąłem, sam nie wiedząc, co mam powiedzieć.
Dobrze, że jego żołnierze nie słyszeli naszej rozmowy. Z tego co wiem, bali się mojego narzeczonego jak ognia. Widziałem jednak z jakim podziwem w oczach go obserwują. Tak, jakby był dla nich autorytetem. Mam nadzieję, że jest lepszym kapitanem niż partnerem.
Oddział wreszcie pojechał, a ja mogłem się zająć swoimi sprawami. Pomijając to, że pewna cześć ciała bolała mnie niemiłosiernie, byłem w dobrym nastroju. Chwilę później dołączył do mnie roześmiany Eis Morris.
- Co cię tak cieszy? – zapytałem.
- Piękna pogoda. – odparł rozbrajająco. – Rainamar przyszedł dziś rano i jęczał jak zbity pies, że to co robi to wielki błąd i porażka dyplomatyczna.
- Wiem, musiałem wysłuchiwać tego przez kilka ostatnich dni. – odpowiedziałem.
- Choć przyznam szczerze, ten zjazd to nie jest najłatwiejsze zadanie. Wiesz kto tam będzie? Cała licząca się szlachta, dowódcy, regentka i przede wszystkim generał Philip. Powszechna jest niechęć jaką obdarza on Gustava Nadara.
- Czyli mam rozumieć, że będzie to wesoła zabawa. – stwierdziłem z ironią.
- Chyba aż za bardzo. – przyznał Eis Morris i zaśmiał się w głos. – Ale zmieńmy temat! – dodał, nie przestając się szczerzyć. – Założyłem się niedawno z Brasem…

***


Próby porządkowania domu na czas wesela nie przebiegały najlepiej. Mała przez cały czas płakała, a Amira wydawała się wykończona próbami uspokojenia jej. Elena otrzymała list w którym to jej brat zawiadamiał, że owszem, przyjedzie ze swoją całą, siedmioosobową rodziną. Na dodatek jej matka znalazła sobie adoratora, który był od niej młodszy o jakieś dwadzieścia lat. Czyli wynikało z tego, że był w wieku Eleny. Wszystkich nas ta wiadomość wprawiła w konsternację. Deris stwierdził, że trzeba patrzeć na dobre strony tego romansu, Kanthar jak zwykle tylko się roześmiał a Amira rzuciła jakiś zgryźliwy komentarz. Sama Elena nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć.
Sein właśnie grzebał wśród paru podniszczonych obrazów i dokumentów, gdy wyciągnął malowidło przedstawiające młodą kobietę. Miała ciemne, długie włosy, opadające swobodnie na kształtne ramiona i ciemne, chmurne oczy. W jej spojrzeniu i rysach twarzy było coś bardzo znajomego. Na pierwszy rzut oka przypominała mi Rainamara.
- To Elena – stwierdziłem bardzo pewnie.
Sein uśmiechnął się pod nosem.
- Prześliczna. – odparł.
Chwilę później do pokoju wparowała Amira, tym razem bez dziecka. Od razu zauważyła obraz i zawołała matkę.
- Myślałam, że go zgubiłam! – zawołała Elena – Choć sama odkładam rzeczy w dziwne miejsca, gdy je porządkuję.
- Kiedy go namalowano? – zapytała z ciekawością jej córka.
Elena zamyśliła się przez chwilę, zapewne próbując przypomnieć sobie datę obrazu.
- Miałam skończone dwadzieścia jeden lat. – odrzekła, przymykając oczy. – Pamiętam… Byłam wtedy w trzeciej ciąży. Dwa miesiące…
Amira uśmiechnęła się znacząco i zapatrzyła się w namalowane oblicze matki.
- Cóż, nigdy nie mówiłaś, jak poznałaś ojca. – zauważyła dziewczyna.
- Oh, nie wiem, czy to jest warte opowiadania.
- Wydaje mi się, że warte. – namawiała ją dalej dziewczyna.
- Miałam wtedy siedemnaście lat. Wychowywałam się w szlacheckim domu, jak wiecie. – zaczęła Elena. – Gdybym miała opisywać rozpieszczoną panienkę, na pewno opisywałabym siebie. Miałam wszystko, czego zachciałam. Byłam jedyną córką w domu ojca. Oprócz mnie miał tylko mojego brata, ale on był ode mnie nieco starszy. Tak więc wszyscy mi usługiwali, spełniali moje życzenia. Przywykłam do tego. Na dodatek miałam cięty język i kompletny brak dobrych manier.
Sein zaśmiał się.
- Kto by pomyślał. – wtrącił.
- Właśnie. Ale taka byłam. Pamiętam, że ojciec zabrał mnie kiedyś w interesach w okolice wschodniej granicy. Było tu bardzo niebezpiecznie, Sadalczycy grozili buntem. Jednak dotarliśmy na miejsce bezpiecznie. Pamiętam, że narzekałam, jak tylko potrafiłam. Ojciec tylko unosił błagalne spojrzenia ku Stwórcy, żeby jak najszybciej załatwić sprawę. Zarządca kazał na siebie długo czekać. W końcu przyszedł. Był to człowiek o spojrzeniu zabójcy, o powierzchowności równie niemiłej co on sam. Jednak nie on zwrócił moją uwagę, a jego zastępca. Od razu poznałam, że był orkiem. Mimo, iż widziałam wielu przedstawicieli jego rasy, on mnie niesamowicie zafascynował. Ta poważna mina nie pasowała do jego młodziutkiej twarzy.
Zarządca potraktował ojca z wyższością i zostawił jego sprawy w rękach zastępcy. Dziś to wydaje się być śmieszne, ale ojciec się go bał. Widziałam, jak nieporadnie wypełniał papiery, spoglądając na orka kątem oka. On jednak zdawał się być obojętny. Wypełniał swoje obowiązki, ograniczając rozmowę do koniecznego minimum. A ja? Cóż, nie mogłam oderwać od niego wzroku. Tylko, że on wcale na mnie nie spojrzał. – Elena zaśmiała się do własnych wspomnień. – Na mnie, dziewczynę przyzwyczajoną do bycia w centrum uwagi! Nie wyobrażacie sobie, jak się wtedy czułam. W mojej głupiutkiej, siedemnastoletniej główce roiły się różne myśli.
W końcu okazało się, że ojciec postanowił zostać kilka tygodni na granicy, żeby dopilnować jakiegoś przeładunku. Nie wiem, co to było. Z resztą mało mnie obchodziło. Wynajdowałam milion pretekstów, żeby tylko Deris spędził ze mną trochę czasu. Ojciec widział, co się dzieje, ale uważał, że to tylko moje młodzieńcze zafascynowanie. Diametralnie zmienił zdanie, kiedy zaszłam w ciążę.
- Nie marnowałaś czasu. – roześmiała się Amira.
- Czasami po prostu czujesz, że jesteś na właściwej drodze, dziecko. – odrzekła Elena. – Ja wiedziałam, że jeśli nie on, to żaden inny. Ojciec nie zgodziłby się na ten związek, gdyby nie ta konieczność. Nawet mimo ciąży nie był przekonany. Jednak w końcu przekonał się do Derisa. Szanował go, do końca swojego życia. Gorzej było z rodzicami mojego męża. Chyba nie musze nawet wymawiać imienia Armina Ashghana, który to chce rządzić wszystkimi i wszystkim, co tylko znajdzie się w zasięgu jego wzroku?
- Pięknie to ujęłaś, matko! – przyklasnął jej Sein.
Elena uśmiechnęła się na wpół wesoło, na wpół złośliwie.
- A ten portret?
- Nie wiem, dlaczego, ale postanowiłam zamówić sobie malowidło. Bawiła w okolicy bardzo zdolna mistrzyni pędzla, więc zgodziła się bardzo chętnie. Wtedy byłam też w ciąży z Rainamarem. Deris i ja zastanawialiśmy się nad imieniem dla dziecka, kiedy to on zobaczył w pracach malarki szkic ilustrujący legendę o duchach lasu. Rhain’A’Marie tak mu się spodobało, że nie dał się przekonać do zmiany. Ale dosyć już! – zawołała dźwięcznym głosem Elena – Pora wracać do pracy!

***


W międzyczasie Leith poprosił mnie o towarzyszenie mu w drodze do miasta. Jego przyjaciel zgodził się na wcześniejszy termin spotkania, więc czarownik był tym bardzo podekscytowany. Zdążyłem już zapomnieć, że miał jakikolwiek plan. Prawdę mówiąc przyzwyczaiłem się do niego. Drugą stroną medalu było to, że nie miałem najmniejszej ochoty ruszać się gdziekolwiek.
- Powiesz mi wreszcie coś o tym swoim przyjacielu? – zagadnąłem go, gdy byliśmy już blisko bram miasta. Leith uraczył mnie niezwykle promiennym uśmiechem, ale nie chciał nic powiedzieć. Musiałem więc uzbroić się w cierpliwość, co w moim przypadku łatwe nie było. Miałem czasem wrażenie, że Rainamar pozbawił mnie kompletnie tej zdolności. Cóż, zapewne ten tajemniczy Eoin Revelin to jakiś stary i brodaty dziadyga albo podrywacz równy Leithowi.
Czarownik z gracją zeskoczył ze swojej klaczy i podążył w stronę karczmy w której można było również wynająć pokoje na krótki okres czasu.
- Moja godność Leith Daire. – przedstawił się, szczerząc się bezwstydnie do tęgiej kobiety. – Nie dalej jak dzień wcześniej winien się tu zameldować Eoin Revelin. Oczekuje mnie.
- Ach tak! – zawołała kobieta. – Dwanaście. Wejdzie pan na górę i pójdzie korytarzem prosto. Drugie drzwi po lewej.
- Dziękuję, miła pani. – odparł słodkim głosem mój towarzysz. Skrzywiłem się na sam dźwięk tonu, jaki używał w rozmowach z kobietami. On jednak nie przejął się tym wcale i ruszył we wskazane miejsce.
- Oby to całe zamieszanie było coś warte. – powiedziałem, próbując go dogonić.
- Liczy się każda pomoc! – oświadczył Daire wchodząc po schodach. – To błogosławieństwo Stwórcy, że on w ogóle się zgodził.
- Chciałbym, żebyś wtajemniczał mnie bardziej w swoje sprawy.
- Uwierz mi, nie chciałbyś. – odparł Daire.