Running away 16
Dodane przez Aquarius dnia Kwietnia 20 2013 11:53:03


Rozdział 16

- Tato – próbowałem ciągnąć go za rękaw, ale nie chciał mnie słuchać. Pociągnął z butelki i zakaszlał, odganiając mnie.
- Zostaw mnie, Casius. - wymamrotał ledwie zrozumiale. - Masz już dwanaście lat. Radź sobie sam...
- Proszę – mówiłem dalej, starając się zabrać mu butelkę. Bezskutecznie.
- Jej już nie ma – powiedział nagle, spoglądając na mnie oczyma pełnymi żalu i oskarżenia. - Dlaczego?
- Tato, proszę...
- Powiedziałem, żebyś dał mi spokój! - krzyknął, odpychając mnie z całej siły. Straciłem równowagę i wpadłem na ścianę, uderzając się boleśnie w głowę. Izba zawirowała mi przed oczami. Dotknąłem skroni. Poczułem na swojej ręce coś gorącego. Krew.
Ojciec spojrzał na mnie obojętnie, po czym wstał.
- Boli... - odważyłem się wyszeptać.
- To ma boleć! Cholerne życie boli! Przyjmij je jak mężczyzna!
Przytuliłem się do ściany, starając się na niego nie patrzeć. Miałem nadzieje, że sobie pójdzie, zostawi mnie i upije się gdzieś na zewnątrz, ale on nie miał zamiaru tego zrobić. Był zgorzkniały i rozpaczliwie oskarżał wszystkich wokół, za to, że został sam. Sam ze mną. Z ciężarem.
- Proszę, nie... - wyszeptałem ledwie słyszalnie.
- Naucz się wreszcie, że chcę mieć święty spokój! - warknął Liam, ściągając pas ze swoich spodni.
- Przepraszam! Nie będę! Proszę, ja już nie będę!


***


Usiadłem na łóżku, obudzony własnym krzykiem. Przetarłem twarz rękami. Od dawna nie śnił mi się własny ojciec. To było dziwne. Niepokojące. Złe. Cały drżałem, jak w gorączce. Było mi gorąco i zimno na przemian.
- Casii – usłyszałem głos Rainamara. Odwróciłem się, próbując się uśmiechnąć, ale na nic się to zdało.
- Zły sen. Śpij, Rainamar. - odparłem, starając się, żeby mój głos brzmiał jak najbardziej obojętnie. Jednak nie potrafiłem. Bałem się. Do cholery, byłem bliski płaczu. Nienawidziłem siebie w takich momentach.
- Chodź do mnie, Casius. - wyszeptał mój narzeczony, przysuwając się bliżej. Położyłem się obok niego, opierając głowę na jego ramieniu. Objął mnie i zaczął głaskać po włosach. - Już dobrze, mój mały. Jestem przy tobie. - dodał ściszonym głosem. Wzmocnił uścisk, jakby na potwierdzenie swoich słów.
Ten sen, który nie śnił mi się od bardzo dawna. Zmącił mój spokój.
- Widzę jego oczy. Tyle złości. Patrzy prosto na mnie... prosiłem go... nie słuchał. Rainamar, on nie słuchał! - sam nie wiedziałem, kiedy zacząłem płakać. Ta cholerna bezsilność. Ogarnęła mnie całego, zostawiając tylko dziecięcy płacz.
- Już dobrze, kochany. Jego już nie ma.
- Ciągle jest! Tutaj! - odparłem, przyciskając jego dłoń do mojej klatki piersiowej, na wysokości serca. - Nie potrafię się go pozbyć, Rainamar!
W izbie zaległa cisza, przerywana tylko naszymi oddechami. Rainamar pocałował mnie w czoło. Byłem pewien, że nie uda mi się zasnąć. Bałem się, że on wróci. Mój narzeczony westchnął głośno i zaczął nucić jakąś piosenkę. Poznałem ją. Elena śpiewała mi ja przed snem, kiedy byłem dzieckiem. Rzadko kiedy zastanawiałem się nad tym, ale Rainamar miał naprawdę dobry głos. Mocny i dźwięczny. Zamknąłem oczy, starając się przytulić do niego jeszcze mocniej, bliżej. Wszystko rozpłynęło się, a ja słyszałem tylko jego głos, czułem jego dotyk.

***


Rankiem nie rozmawialiśmy o moim śnie. Nie widziałem potrzeby, a Rainamar zdawał się respektować moją chęć milczenia na ten temat. Razem pojechaliśmy do miasta. Gdy tylko przekroczyliśmy bramę, jeden z wartowników zaczął krzyczeć jakieś niezrozumiałe słowa, zwracając się do Rainamara. Półork uspokoił go, próbując wydobyć od zaaferowanego chłopaka co się stało. Okazało się, że w zagajniku za miastem widziano dzikiego zwierza, który wzbudził wszechobecną panikę.
- Zaraz wyślę strażników. - odrzekł Rainamar.
- Najpewniej, kapitanie! - zawołał zaraz wartownik, blady jak kreda.
- Pójdę do koszar, Casii – powiedział, zwracając się do mnie. - Spotkamy się po południu. - dodał, całując mnie lekko w usta. Wartownik skrzywił się z wyraźnym obrzydzeniem, ale zaraz wbił wzrok w ziemię, udając, że studiuje strukturę swoich ciężkich butów.
- Ciekawe co na to Darramon? - zastanowiłem się. Rainamar posłał mi krótki uśmiech i poprowadził Kryształa do koszar.
Czerwony Demon począł oddawać się swojemu ulubionemu zajęciu, czyli poszukiwaniu smakołyków w mojej kurtce. Poklepałem go lekko, obiecując jakieś frykasy później i udałem się prosto do siedziby gildii.

***


Wszedłem do siedziby gildii, z mocnym postanowieniem dowiedzenia się czegoś więcej o panice, która wybuchła w mieście dzisiejszego ranka. Jeżeli rzeczywiście zagajniku, rosnącym nieopodal jednej z bram miasta grasowała bestia, była to dogodna robota dla łowcy. Zaciekawiło mnie to, a że chciałem się wykazać, udałem się prosto do Darramona Faitha. Z jednej strony wiadomość ta była niepokojąca, ale z drugiej oznaczała, że wreszcie zacznie się coś dziać.
- Wysłałem Brasa i Cavdara – wyjaśnił mi zarządca, przeglądając przy tym jakieś dokumenty. Pokręciłem głową i usiadłem przy stole.
- Ktoś widział tą bestię?
- Tak. Zdaje mi się, że jakaś służebna dziewuszka. Była tak przerażona, żeśmy myśleli, że nam zemdleje. Powiedziała, że może to być wilk. Gdybyś tu był wcześniej, wysłałbym ciebie, jako że się specjalizujesz w wilczkach.
- Rainamar mówił, że wyśle strażników, ale...mam złe przeczucia, Darramon. Powinienem pójść. - odparłem, spoglądając na blat stołu, na którym leżały stosy pergaminów. Usłyszałem lekkie kroki i domyśliłem sie, że zarządca przeszedł się po izbie. Bardzo chciałem, żeby się zgodził.
- Nie wiem, czy jest sens posyłania trzech myśliwych do jednego wilczka. Poza tym sam powiedziałeś, że kapitan Ashghan wyśle strażników.
- Jest w zagajniku nieopodal miasta. Tam bawią się dzieci, kobiety robią przepierkę...
- Dobrze! - przerwał mi starszy mężczyzna – Idź, tylko się nie popisuj.
Wyszedłem z kamieniczki i skierowałem się do południowej bramy, za którą rozciągała się niewielka plama zieleni w postaci zagajnika. Obszar był dosyć gęsto porośnięty drzewami i mniejszymi roślinami, czyniąc z niego idealne schronienie dla takiej bestii jak wilk.
Strażnicy przy bramie byli zajęci rozmową ze skąpo odzianą kobietą, która wdzięczyła się do nich bezwstydnie. Jeden z nich zobaczył mnie i uniósł rękę w geście powitania.
- Myśliwy! - zawołał – Dwaj twoi kompani poszli polować na potwora – zaśmiał się w głos.
- Ciekawe dlaczego ty nie ruszysz dupska spod bramy. - odgryzłem się, poprawiając pas, przy którym wisiał sztylet mojego ojca. - Myśliwi nie są od pilnowania porządku.
Strażnik nie odpowiedział słowem i udał, że jest zajęty strzepywaniem kurzu z munduru. Przeklęci żołnierze mądrzą się, chociaż sami nie robią prawie nic. Może czasem dobrze wyglądają w mundurach... Dosyć, trzeba zająć się wilczkiem.
Droga za bramą była pusta z powodu niebezpieczeństwa. Zwykle ustawione były tu stragany kupców, którzy usilnie starali się namówić wjeżdżających do Aeral na dokonanie zakupu.
W zagajniku panowała cisza, którą delikatnie mąciło świergolenie ptaków. Przeszedłem się kilka kroków w głąb zieleni. Zdziwiło mnie, że nie mogłem usłyszeć, ani dostrzec moich kompanów z gildii. Rozejrzałem się, nie wiedząc od czego mam zacząć poszukiwania. Podobno w tym miejscu stała staro-imperialna warownia, zburzona przez jakiegoś tam króla. Nie, nie, wtedy władcy zwali siebie imperatorami.
Szelest. Łagodny, spokojny krok. Jakby ktoś sie skradał. Cicho, delikatnie jak drapieżnik. Odwróciłem się, wyciągając sztylecik. Nic. Pustka. Mimo to, miałem uczucie, że ktoś mnie obserwuje. Ktoś lub coś musiało być w pobliżu. Postanowiłem udać się w to miejsce. Cisza. Listki na krzewach nie poruszają się. Mech ugina się pod moim ciężarem. Lasek pachnie żywicą, wiosną przeradzającą się w lato i spokojem. Nagle znów usłyszałem jakieś poruszenie. Chrapliwy dźwięk. Ruszyłem w jego stronę. W miarę jak zbliżałem się, głos się nasilał. Nagle umilkł, jakby na coś czekał. Na mnie? Jeszcze kilka kroków. Chwilę później moim oczom ukazały się na wpół rozkładając się zwłoki. Sądząc po szczątkach odzienia, był to żołnierz. Zadrżałem, uświadomiwszy sobie, że przyczyna zgonu mogła nie być do końca naturalna. Podszedłem do trupa i kucnąłem przy nim. Ciało musiało leżeć tutaj już jakiś czas i było zbyt pokiereszowane przez padlinożerców, żeby na pierwszy rzut oka można było rozpoznać jak umarł ten biedak. Było w tym jednak coś niepokojącego. Lasek był widoczny z bramy miejskiej, ale krzewy tworzyły z niego dogodny schron przed ciekawskim okiem.
Jest. Czuję to. Stoi kilka metrów za moimi plecami i przygląda mi się. Pytanie brzmi: czy jest to wilczek, czy...
Bardzo powoli podniosłem się z kucek i zacząłem się odwracać. Szelest. Bestia ruszyła w moją stronę. Wolno i nieskładnie. Wilczek nie porusza sie w ten sposób. Jeżeli zacznę uciekać, stwór będzie mnie gonił, a ja nawet nie jestem pewien co to jest. W końcu odwróciłem się. Bestia zaniepokojona moim nagłym ruchem spięła się i skoczyła. Zrobiłem unik. Potwór wylądował za mną, czepiając się podłoża długimi pazurami. Podłużne ciało, galaretowata skóra, szpony i uzębiona paszcza... Ghul. W takim spokojnym lasku! Próbowałem przypomnieć sobie co sie robi z trupojadami. Zabić. Trzeba je zabić. Jednak to nie było takie proste. Te pazury były śmiercionośne. W każdym razie przenosiły choroby.
Bestia zagulgotała ostrzegawczo i znów przymierzyła sie do skoku. Nie miałem pojęcia, czy była zaniepokojona moją obecnością, czy zamierzała uczynić sobie ze mnie poczęstunek. Nie miałem jednak zamiaru się dowiadywać. Brak łuku dawał mi się we znaki. Dlaczego, do cholery nie zabrałem ze sobą tak ważnej broni? Stwór zawahał się i zaczął mnie powoli okrążać. Zapewne czekał, by wybrać moment, w którym zamierza zaatakować. Ten trupojad jest sprytniejszy niż mówią. Stwór prychnął i postanowił pozbyć się mnie na dobre. Raz jeszcze skoczył. Tym razem byłem na to przygotowany. Sztylecik zatopił się w cielsku bestii. Potwór zaskrzeczał i rzucił się konwulsyjnie. Zanim zdążyłem zrobić cokolwiek zobaczyłem jej szpony przed oczami i poczułem gorąco na policzku. Krew zalała mi prawe oko. Odskoczyłem, wyciągając sztylecik. Cała prawa strona twarzy paliła mnie niczym ogień. Nie widziałem na jedno oko a ból odbierał mi jasność myślenia. Cholera, skóra będzie gniła od trupiego jadu.
Ghul zatoczył się, plując wokół i próbując zrobić cokolwiek, żeby ulżyć bólowi. W końcu padła na cztery łapy i zaczęła pełznąć w moją stronę. Bezceremonialnie nadepnąłem jej na łeb i wbiłem w niego sztylet. Zawyła jak potępieniec i rzuciła się, zwalając mnie na ziemię. Przez chwilę wpatrywałem się w stwora, którym rzucało bezładnie na wszystkie strony. W końcu padł bez ruchu.
Oparłem się na łokciach, ściskając w ręku sztylet. Trup i trupojad. To się pięknie składa, ale co tutaj robią te zwłoki?
Rana zadana mi przez ghula zaczęła boleć coraz bardziej, a mi zakręciło się w głowie. Uklęknąłem i dotknąłem policzka. Nie mogłem otworzyć oka, z resztą nawet nie próbowałem. Wtedy doszedł do mnie czyjeś głosy. Jeden z nich należał do Brasa, drugiego nie kojarzyłem.
- Bras! - zawołałem, a mój głos drżał. Nie wiem, co się stało, ale całym moim ciałem wstrząsnęły drgawki. Nagle zrobiło mi sie zimno a obraz zaczął się rozmazywać.
Myśliwy i drugi mężczyzna w końcu mnie znaleźli. Widziałem ich sylwetki jakby przez mgłę, chociaż słyszałem wszystko, co do mnie mówili. Nie potrafiłem jednak odpowiedzieć. Całe moje ciało wydawało się ciężkie i zimne.
- Na ostatniego imperatora-potępieńca! - krzyknął Bras z przerażeniem w oczach. - Chłopaku! Zabieramy go do Philusa, szybko!
Poczułem, jak ktoś podnosi mnie z ziemi i pomaga dokądś pójść. Nie wiedziałem, dokąd mnie prowadzą, ani co się ze mną dzieje. Wszystko było zamazane i senne. Słyszałem jak do mnie mówią, ale ich głos wydawał się być daleki.
- Casius, mów do mnie! Chłopaku! Na Stwórcę, co mu się stało? - wrzeszczał Bras.
Nie straciłem przytomności, ale męczyły zawroty głowy i straciłem ostrość widzenia. Słyszałem, jak stary Philus mówił, że to działanie trupiego jadu, że przejdzie mi po kilku godzinach i że zrobi specyfik na moją ranę.
- Co ma zgnić, to zgnije! - odparł na pytanie Brasa o mój policzek. - Będzie paskudna blizna, oj będzie – ocenił rzeczowo medyk – Bestia drapnęła wszystkimi trzema szponami.
Przechyliłem się w krześle, stwierdzając, że jestem bardzo senny, ale stary Philus trzepnął mnie po twarzy, krzycząc coś przy tym. Widziałem jak miesza swoje zioła w moździerzu.
- Za suche – westchnął i napluł do środka.
Bras skrzywił się nienaturalnie.
- Po co to?
- Żeby się przykleiło należycie. - odparł staruch i zaczął czyścić moją ranę. Bolało niemiłosiernie. Potem nałożył z namaszczeniem swoją mieszankę ziół, co sprawiło mi jeszcze większy ból. - Nie będziesz już miał ładnej buźki, Casius – narzekał Philus, a ja wpatrywałem się w niego, zastanawiając się co on do mnie mówi. Słyszałem słowa, ale nie mogłem pojąć ich sensu. Senność nagle ustąpiła miejsca dziwnemu uczuciu. Zdawałem się nie zauważać tego, co się działo wokół mnie. Policzek wciąż palił mnie jak ogień i tylko to trzymało mnie w rzeczywistości. Dałbym głowę, że widzę olbrzymie świerszcze na głowie starego Philusa. Było to dosyć zabawne i wywołało u mnie niekontrolowany atak śmiechu. Słyszałem słowa wypowiadane przez Brasa, ale nie mogłem za nic zrozumieć ich znaczenia. Wyglądało to tak, jakby poruszał ustami a z nich wydobywał się niezrozumiały bełkot. Zdawało mi się, że mojemu kompanowi przybyła następna para oczu. Pokój wokół mnie zawirował i rozciągnął się w fantazyjne kształty. Poczułem nagle, że ktoś położył mnie na czymś miękkim. Przestrzeń wciąż kręciła się dookoła mnie, wywołując w mojej głowie zawroty. Zbyt dużo obrazów, zbyt dużo bezładnych dźwięków i słów bez znaczenia. W pewnej chwili feria barw ustąpiła miejsca ciemności. W głębi tej pustki słyszałem głosy Brasa i Philusa, ale nie zwracałem na nie uwagi, pogrążony w upragnionej drzemce.
Dużo, dużo później doszedłem do siebie. W każdym razie można było tak powiedzieć. Na twarzy miałem opatrunek nałożony własnoręcznie przez starego medyka. Leżałem u niego w izbie, upojony smrodem wywarów i suszonych ziół. Bras cały czas czuwał przy mnie, kiwając się na krześle jak w chorobie sierocej.
- Bras? - zapytałem go. Miałem uczucie, jakbym trzeźwiał po całej nocy spędzonej na piciu. Głowa jednak nie bolała mnie, a tylko wszystko wokół lekko wirowało.
- Casius? Stwórcy niech będą dzięki!
- Mnie także! - dopominał się medyk, spoglądając na nas znad swoich ksiąg.
- Zabiłeś ghula! - oznajmił mi mój kompan – Jak się czujesz?
- Dziwnie. Kręci mi się w głowie. Boli mnie twarz...
- Byłeś pod wpływem jadu ghula. Dziwne rzeczy się dzieją z człowiekiem. Śmiałeś się z Philusa i zwyzywałeś wszystkich, których imię zdołałeś wymienić. Potem jak gdyby nigdy nic, zasnąłeś.
- Trupojad musi upić jadem ofiarę, żeby ją zeżreć w pokoju. - wtrącił Philus, podchodząc do nas. Położył mi rękę na czole. - Nie ma gorączki. Dobrze. Ziółka działają. Buźka się będzie nieładnie goić. Skóra wokół rany odpadnie, bo zgnije, jak na szpony trupojada przystało. Będą paskudne blizny.
To wiedziałem bez jego rewelacji. Cóż, nie martwiło mnie to jednak specjalnie, gdyż bardziej liczyło się to, że zdołałem przeżyć starcie z bestią.
- Jestem myśliwym, a nie damą dworu – odparłem ponuro, próbując dotknąć opatrunku. Nie odważyłem się jednak, postanawiając oszczędzić sobie dodatkowego bólu. - Czy to działa tak zawsze? - zapytałem medyka.
- Z tego, co opisują w księgach, objawy są zawsze podobne. Niestety, mało ludzi przeżywa spotkania z ghulami w trakcie których zostali zranieni – wyjaśnił rzeczowo starzec. - Zrobię ci zioła do picia.
Bras wytarł chusteczką zapoconą twarz i westchnął przeciągle.
- Ktoś musi powiedzieć kapitanowi Ashghanowi gdzie jesteś. Nie odważę się sam to zrobić.
- Robisz z igły widły. Nie raz byłem ranny z powodu ataku bestii. Nie czuję się z tego powodu specjalnie pokrzywdzony.
- Zmienisz zdanie, kiedy spojrzysz w lustro. - rzucił mój kompan, ale natychmiast zakrył usta ręką. Przyjrzałem mu się z uwagą.
- Nie może być tak źle – zastanowiłem sie na głos, ale nie byłem już tego tak pewien jak przed sekundą.
- Opatrunki muszą zostać! - krzyknął Philus – Podziwianiem zniszczeń, które dokonał ghul zajmiesz sie później. Dużo później.
- Już nie mogę sie doczekać... - odparłem gorzko.

***


- Casius! - usłyszałem nagle swoje imię. Doskonale wiedziałem, kto krzyczał. Mój ukochany. Nie miałem najmniejszej ochoty na spotkanie się z nim w tym momencie. Kręciło mi się w głowie i ostatnią rzeczą na świecie, której pragnąłem było wysłuchiwanie jego przemowy. Westchnąłem głośno i podniosłem się lekko na łóżku. Chwilę później Rainamar wparował do izby, a za nim podążał pogrążony w myślach, stary Philus. Medyk mamrotał coś pod nosem, gapiąc się w podłogę.
- Kochany – powiedział mój narzeczony, klękając przy łóżku. - Mój mały, powiedz, co się stało?
O dziwo nie widziałem w jego oczach gniewu ani wyrzutów, a czystą troskę i niepokój. Uśmiechnąłem się słabo, próbując pogłaskać go po policzku. Natychmiast ujął moją dłoń w swoją i pocałował.
- Powiedz coś?
- Nic mi nie jest – odparłem. - Po prostu wilczek okazał się ghulem.
- Wiem – odparł ponuro.
- To był żołnierz...
- Dowódca – przerwał mi, siadając obok mnie.
- To nie trupojad go zabił – ciągnąłem dalej, licząc na to, że dowiem się czegoś więcej. Rainamar westchnął ciężko i pocałował mnie we włosy.
- Boli cię? - zapytał, zmieniając temat. Odruchowo chciałem dotknąć opatrunku, ale zmieniłem zdanie.
- Cholernie.
- Ależ ze mnie idiota – mruknął pod nosem – Miałem wysłać tam strażników. Przecież obiecałem!
- To nie twoja wina, mój piękny.
- Sam już nie wiem... Wszystko się pokomplikowało... Gdyby coś ci się stało – rzucił ze złością, a jego dłonie zacisnęły się w pięści.
- Nic mi się nie stało, ale ten żołnierz... to mogło być morderstwo.
- To było morderstwo, Casius. Już od jakiegoś czasu szukaliśmy jednego z dowódców. To był rutynowy patrol. Nic specjalnego...
- O czym ty mówisz?
- Kochany, proszę. Odpocznij, a późnej porozmawiamy.
- O nie! Ukrywałeś to przede mną wystarczająco długo? Po co najemnicy? Po co te tajemnice? Mów, Rainamar! Na wszystkich wieszczów, mów! - krzyknąłem, szarpiąc go. Objął mnie spontanicznie i przycisnął do siebie. Odwróciłem głowę w obawie przed bólem, ale nie odsunąłem się od niego.
- Nie tutaj. - wyszeptał. - Proszę cię, odpocznij.
Chciałem, żeby to wszystko się już skończyło. Miałem dosyć tajemnic między nami! Na Stwórcę, chciałem mojego Rainamara, a nie tego żołnierza! Byłem gotów jednak poczekać. Kilka dni nie zrobi mi wielkiej różnicy.
- Boli mnie – jęknąłem.
- Do wesela się zagoi! - zaśmiał sie złośliwie stary Philus, rzucając znaczące spojrzenia Rainamarowi.

***


- Dwóch ważnych dowódców z pogranicznych oddziałów zaginęło. To wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu. Najpierw myśleliśmy, że to nieszczęśliwy wypadek. Potem stronnicy generała i bliscy jego dowódców zaczęli dostawać dziwne listy. Tylko wybrani, ale jednak... On się przestraszył. Zabronił nam cokolwiek mówić. Chcieliśmy rozwiązać to po cichu...
- Co się z nimi stało? Z tymi żołnierzami?
- Powiem wprost – to morderstwo prawdopodobnie nie było pierwszym takim zdarzeniem – przyznał w końcu Rainamar, grzebiąc coś w bandażach. Przycisnąłem mocniej płótno do policzka i zasyczałem z bólu. Nie mogłem uwierzyć w to, co słyszę.
- Coś ty powiedział? Ktoś morduje waszych żołnierzy i grozi ich rodzinom, a wy trzymacie to w tajemnicy? - prawie wykrzyknąłem.
- To już nie jest tajemnica. Oficjalne pismo zostało wysłane do rady szlachciców. Zostanie rozpatrzone na zjeździe.
- Jak mogłeś, Rainamar? Przez cały ten czas ukrywałeś to przede mną? Obiecałem, że będę z tobą zawsze, w trudnych chwilach także, a ty zamknąłeś się w sobie i ukrywałeś coś takiego? Kochany, spójrz na mnie!
- Przepraszam. Wiem, że żadne słowa nie wymażą tego, co się między nami stało, ale myślałem, że robię dobrze. Boję się, że mogę cię stracić. - rzucił, uciekając wzrokiem. Ściskał w rękach bandaże, próbując opanować nerwy. Ująłem jego dłonie w swoje.
- Rainamar, cokolwiek się stało lub się stanie, chcę być przy tobie. Nie jestem bezbronnym dzieckiem, tylko twoim partnerem. Rozumiesz, co to znaczy? Partnerem. Chcę, żebyś zaczął mnie tak traktować. Jestem dla ciebie. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak się czułeś przez ten czas, ale zrobiłeś to sobie na własne życzenie. Nie chcę więcej tajemnic między nami.
Objął mnie natychmiast, mocno przyciskając do siebie. Wtuliłem sie w niego, pilnując przy tym, żeby nie naruszyć rany na twarzy.
- Na Stwórcę, kiedy tak dorosłeś, Casii. - wyszeptał i pocałował mnie w czoło.
- Kocham cię
- Ja też cię kocham. Wybacz mi.
- Obiecaj mi tylko jedno, półorku – nigdy więcej żadnych tajemnic między nami!
- Nigdy więcej.
- Obiecaj!
- Obiecuję.
Zapadła cisza i ona wreszcie mnie cieszyła. Nie wiem, w jaki sposób tak spokojnie przyjąłem rewelacje o ostatnich wydarzeniach w armii, ale miałem wrażenie, że Rainamar ma mi jeszcze wiele do powiedzenia. Miałem do niego żal, za to, że próbował wyłączyć mnie ze swojego życia i wiedziałem, że tak łatwo nie wygaszę tego uczucia. To tkwiło zbyt głęboko mnie, ale miałem zamiar pozwolić mojemu ukochanemu na uleczenie tej rany. Bałem sie jednak, że znów mnie zawiedzie.
Z drugiej strony sam zacząłem zastanawiać sie, co ja bym zrobił, gdyby mnie spotkało coś podobnego. Miał nad sobą zwierzchników, ludzi, których uważał za autorytety. Cholera, sprawa okazała się być bardziej skomplikowana niż sądziłem.

***


Obudził mnie ból. Był nie do zniesienia. Miałem wrażenie, że rozsadzi mi głowę. Czułem, jakby tysiąc młotów uderzało jednocześnie, słyszałem tysiąc dzwonów… poetyckie, gdyby jeszcze tak bardzo nie bolało… Chciałem dotknąć policzka, ale czułem, że był cały rozpalony. Bolał przeraźliwie. Oszołomiło mnie to, odbierając jasność myślenia. Jęknąłem, próbując wstać. Zdołałem usiąść na łóżku, ale zaraz cały pokój zawirował mi przed oczami. Zrobiło mi się niedobrze. Chciałem się podnieść, jednak nie dałem rady.
- Casius? - usłyszałem głos Rainamara. Był ostatnią osobą, którą chciałem teraz słuchać. Najchętniej kazałbym mu się zamknąć.
- Idź spać! - rozkazałem mu, znów próbując wstać z łóżka. Na nic. Cała prawa strona mojej twarzy paliła mnie niemiłosiernie. Gotów byłem zedrzeć tą gnijącą skórę, żeby tylko pozbyć sie tego uczucia. Skuliłem się w sobie, próbując nie myśleć o bólu. Na próżno.
- Casius, co się stało?
- Nie widzisz, do cholery, co się stało! - warknąłem ze złością. Nie mogłem znieść tego bólu. Nie chciałem. Wszystko zaczęło mnie denerwować. Skóra pod opatrunkiem piekła i swędziała.
- Philus dał ci coś na to, Casii. - odparł. Wydawał się być nie urażony moim nagłym wybuchem. Zapalił świeczkę i wstał, zabierając coś z nocnego stolika. - Chodź, zmienię ci opatrunek.
- Pieprz się, Rainamar! - syknąłem, odsuwając się od niego.
- Casius, nie pomagasz sobie.
- Nie dotykaj mnie, rozumiesz! Boli mnie! - krzyknąłem, odsuwając jego rękę. Klęknął przede mną, stawiając niewielki pojemnik na podłodze.
- Już dobrze, Casii. Zmienię ci opatrunek, przemyję ranę i zaparzę ci ziół. Zobaczysz, poczujesz się lepiej. Chodź. - mój narzeczony brzmiał, jakby mówił do małego dziecka. Zapatrzyłem się w jego śliczne, bursztynowe oczy, w których odbijał się wątły blask zapalonej świecy.
- Nie, kurwa! Nie będziesz nic robił! To mnie tak boli, Stwórco! - wiem, jęczałem jak kilkulatek, ale nie mogłem na to nic poradzić. Ta rana bolała mnie bardziej niż cokolwiek na świecie. Sam nie wiem kiedy, ale poczułem na swoich policzkach łzy. Zacząłem je wycierać. Przez nieuwagę dotknąłem mocniej opatrunku. Poczułem jakiś gorący płyn, ściekający po policzku, potem po brodzie aż na podłogę. Krew.
Rainamar spojrzał na mnie z dziwną czułością i troską. Otarł łzy z mojego zdrowego policzka i wstał. Nie wiedziałem, co chce zrobić, ale on nachylił się i podniósł mnie, jakbym nic nie ważył.
- Już dobrze, Casii. - wyszeptał mi do ucha. Położyłem głowę na jego ramieniu, nie mając siły. To nie była tylko ta rana. Jad trupojada ciągle jeszcze krążył w moim krwiobiegu.
Bolało mnie, kiedy zmieniał mi ten opatrunek. Nie wiem, jakiej maści używał i wiedzieć nie chcę, ale przyniosła lekkie ukojenie. Ochłodziła mój rozpalony policzek. Najgorsze było to, że musiał oglądać tą ranę. To wszystko gniło, skóra odpadała, ropiała. Cała prawa strona mojej twarzy. Cała. Stwórco, musiałem wyglądać okropnie, ale nie odważyłem się spojrzeć do lustra.
Rainamar napoił mnie jakimiś ziołami, które dostał od Philusa i kazał mi się położyć. Przymknąłem oczy, czując jak łóżko ugina się lekko pod jego ciężarem. Odwróciłem głowę i spojrzałem na niego. Nie patrzał na mnie, tylko w sufit, wyraźnie o czymś rozmyślając.
- Rainamar... - zagadnąłem go nieśmiało. Jego wzrok natychmiast przeniósł się na mnie.
- Casius?
- Przepraszam cię.
- Nie, nie. Nie masz za co mnie przepraszać! - powiedział zaraz. Uśmiechnął się, odsłaniając przy tym swoje kły. Ujął moją dłoń w swoją i pocałował.
- Znów cię mam. - wyszeptałem ledwie słyszalnie.
- Cały czas mnie miałeś, kochany.
- Nie, nie. Znów mam ciebie, nie tego żołnierza, z którym się kłóciłem przez ostatnie pół roku.
- Popełniłem tyle błędów... - westchnął, obracając się na bok, twarzą do mnie.
- Nikt nie jest idealny, mój piękny. - odparłem, próbując się uśmiechnąć, ale prawy policzek bolał mnie jeszcze, choć nie tak bardzo jak wcześniej i nie chciałem, żeby się to powtórzyło. Przynajmniej nie dzisiaj.
- Pocałowałbym cię, ale się boję, że zrobię ci krzywdę.
- Daj spokój, półorku! Jeden mały pocałunek nikogo nie skrzywdzi. Chodź do mnie wreszcie.
Zaśmiał się cicho i pochylił się nade mną. Uwielbiam jego jasnobrązowe oczy. Uśmiechnąłem się, wplatając palce w jego czarne włosy. Pocałował mnie, lekko muskając językiem moją dolną wargę. Oddałem mu pocałunek. Zamruczał zadowolony.
- Kocham cię.
- Ja ciebie bardziej. - odparłem przekornie.
- Zaraz ci pokażę, kto kogo bardziej kocha. - uśmiechnął się szelmowsko i zaczął rozpinać moją koszulę. Spojrzałem na niego z wielkim zaskoczeniem.
- Nie mów mi, że...
W odpowiedzi polizał mnie wzdłuż zdrowego policzka, czym skutecznie mnie uciszył.
- Jedyne słowa, które chce słyszeć to: Tak, Rainamar! Jesteś cudowny! Tak, mocniej! - odparł, jęcząc przy tym bezwstydnie.
- Nie jesteśmy skromni, żołnierzu... - zaśmiałem się w głos.
- Mhm... - zamruczał, całując mnie wzdłuż klatki piersiowej. Przymknąłem oczy, pozwalając mu na wszystko. Całe szczęście, że ból zelżał.
- Jak mnie chcesz? - zapytał. Spojrzałem na niego, zastanawiając się nad tym. Zanim zdążyłem cokolwiek mu odpowiedzieć, zaczął mnie pieścić przez spodnie. Jęknąłem cicho, natychmiast zakrywając dłonią usta.
- Leith! - powiedziałem, zwracając na siebie uwagę Rainamara. Przyjrzał mi się badawczo, chyba nie bardzo wiedząc, o co chodzi.
- Ja się tak nie nazywam.
- Nie, nie, Chodzi mi o to, że on śpi w pokoju gościnnym!
- To w drugim końcu domu! - Rainamar machnął ręką.
- Ten dom nie jest duży!
- Więc zachowuj się ciszej!
- O, mój kochany! To ty zawsze jesteś głośniejszy w łóżku!
- Mam ukrywać to, że jest mi przyjemnie, kiedy mój narzeczony mnie rżnie? He? - zapytał rzeczowo.
- Masz rację, kapitanie. - zgodziłem się. Wyszczerzył się, prezentując swoje kły. Podciągnął się wyżej i pocałował mnie, bardzo ostrożnie.
Pozwoliłem mu na wszystko – żeby zdjął ze mnie spodnie, żeby zrobił, co zechce. Skorzystał, gdzieżby śmiał nie skorzystać...
- Nie będę ukrywał, lubię, kiedy przejmujesz kontrolę, kiedy patrzysz na mnie – mówił dalej, w przerwach całując mnie wzdłuż klatki piersiowej. – patrzysz na mnie, kiedy jesteś podniecony. Kiedy mnie pożądasz, mnie i tylko mnie... Casius – zaczął mnie całować po szyi i ramionach. Przycisnąłem go za włosy.
- Potrzebuję cię, do cholery!
- Kocham cię, rozumiesz.
Zsunął się w dół. Poczułem na sobie jego gorące usta. Nie potrafiłem się powstrzymać.
- Jesteś cudowny... szybciej!
- Jaki wymagający – zaśmiał się, przerywając.
- Ach... pieprz się głupi półorku... Nie przerywaj!
Tym razem nie odpowiedział, mając usta zajęte czymś innym niż rozmowa...
- Szybciej! Kurwa, już nie mogę! Rainamar!
- Nic nie słyszałem! - uśmiechnął się złośliwie. Drażnił sie ze mną, drań. Jego usta, jego bursztynowe oczy... Patrzał prosto na mnie, kiedy mnie pieścił...
- Rainamar! Ja już nie mogę! - krzyknąłem. Za dużo. Nie mogłem wytrzymać. Znów krzyknąłem jego imię. Wszystko zawirowało mi przed oczami. Było mi tak dobrze... Poczułem, jak przyciska mnie mocno do siebie, szepcząc jakieś czułe słówka.
- To było dobre. - powiedziałem, czując się nagle bardzo zmęczony.
- Cieszę się, że mnie doceniasz. - odparł, przekręcając się na bok. Sięgnął po swoją koszulę i wytarł mnie dokładnie do sucha.
- Rainamar – wyszeptałem, głaszcząc go po nagich ramionach.
- Śpij już, Casii.
- Ale..
- Cicho. Śpij już. - odrzekł i pocałował mnie.
Cóż, sam nie wiedziałem, kiedy zasnąłem. Spokojnie, bez snów...

***


- Zaiste, miałem interesujący sen. - rzekł Leith Daire, wchodząc do kuchni.
- Ciekawe o czym? - zapytał od niechcenia Rainamar. Ja tymczasem zamarłem w bezruchu, udając, że wypatruję czegoś za oknem.
- Mianowicie, w tym śnie ktoś okropnie wrzeszczał. Myślałem, że woła o pomoc, ale nie...
- Wystarczy, Daire! - przerwał mu Rainamar. - Wczoraj nas trochę poniosło, owszem.
- Trochę? Jesteś pewien, że całe miasto, oddalone o ponad dziesięć kilometrów nie słyszało twojego narzeczonego, kapitanie? - mina Leitha była bezcenna.
- Cóż, nie tylko ty możesz mieć dobry seks. - odparł z rozbrajającą szczerością mój narzeczony. Podszedł do mnie, obejmując mnie od tyłu. - Nic cię nie boli? - zapytał z troską. Dotknąłem delikatnie swój prawy policzek i pokręciłem głową.
- W porządku. - odparłem, odwracając się do niego. Pocałował mnie lekko w nos, śmiejąc się przy tym.
- Ech... - westchnął Leith Daire – Zostawię was. Udam się na spacer, pozbierać kwiatki albo popatrzeć na chmury. - Mówiąc te słowa wyszedł, a moje ogary podążyły za nim, wesoło merdając ogonami.
- Rozmawiałem z Leithem. – zaczął mój narzeczony. – Po zjeździe możnych wyruszymy szukać tego, czego on sobie zażyczył. Wątpię, że coś znajdzie, bo widzi mi się, że wymyślił tą całą historyjkę z artefaktami. Ciekawi mnie jednak, co zrobił z medalionem.
- Cóż, twierdził, że nikt mu go nie ukradł. Znaczy, że jest dobrze. – odrzekłem.
- Podobno poprosił o pomoc jednego, ze swoich przyjaciół. – mówił dalej Rainamar.
- A więc dlatego tak namiętnie pisał listy. Dziwi mnie to, że zwrócił się do nas, zamiast do któregoś z magów.
- Jeżeli nie zaatakują mnie wyimaginowane potwory ani szalony czarownik, nie mam nic przeciwko wycieczce. – stwierdził z rozbawieniem.
- Mam przeczucie, że to, co nas czeka, będzie znacznie ciekawsze.
- Oby.
- Nie sądziłem, że zmienisz swoje uprzednio negatywne nastawienie do pomysłu Leitha. – powiedziałem, przyciągając go bliżej.
- Wiesz, trochę wolnych dni dobrze mi zrobi. – przyznał w zamyśleniu.

***


- Byłem przerażony, zaiste! – przyznał Leith, kartkując jedną z książek Rainamara.
- Ja to wszystko rozumiem, ale mam wrażenie, że wszyscy wokół panikują bardziej niż ja sam. Nie wspominając o biednym Darramonie Faith! – odrzekłem.
- Wiem, co czujesz, ale sam widzisz, wyglądało to groźnie. Przygoda z ghulem prawie zawsze kończy się źle.
- Widzisz, mi się poszczęściło.
- Ja bym uważał, bo nawet szczęście ma swoje limity.
- Wiem coś o tym. – rzuciłem z przekąsem.
- Czy on to naprawdę czyta? – zapytał Leith, zmieniając temat. Jego wzrok błądził po zapisanych kartach książki. – Dzienniki wojenne! Na Stwórcę!
- On to lubi. – wzruszyłem ramionami. Dla mnie była to najzwyklejsza rzecz na świecie.
- Boję się zapytać, czym on się jeszcze interesuje. – zaśmiał się Leith.
- Historią, życiorysami kilku słynnych dowódców, bronią – tym w szczególności… Aha, jeszcze jedno, ale nie mów mu… ma bzika na punkcie swoich włosów, wiesz, te wszystkie warkocze.
- Któż by pomyślał. No, ale w końcu to żołnierska moda. Sam bardzo cenię sobie sposób w jaki układają fryzury Święci Wojownicy z naszego monastyru. Ostatnio zastanawiałem się… - rzekł czarownik. – Jestem otwartym człowiekiem, ktoś powiedziałby może, że za bardzo, ale nigdy nie wyobrażałem sobie siebie w związku z mężczyzną… Nie, żebym miał coś przeciwko, bo nie za bardzo obchodzi mnie kto z kim śpi…
- Skąd takie przemyślenia?
- Sam nie wiem. – odparł po prostu Leith. – Cahan w przeciwieństwie do mnie, nie robi takiej różnicy. Trochę się zmienił, jak już wspominałem, odkąd go widziałem w tamtym lasku…
Tęsknię za nim. Przed sobą mam odwagę to przyznać, lecz nigdy na głos. Mimo, że znałem go krótko, nie potrafię zapomnieć jego czarnych oczu.
- Cenię sobie Rainamara, naprawdę, ale nie umiem z nim rozmawiać. – przyznał czarownik.
- Zapewniam cię, że należysz do większości. – powiedziałem.
W tej chwili obaj usłyszeliśmy głośne pukanie do drzwi.
- Spodziewasz się gości? – zapytał zaciekawiony Leith.
- Może ktoś się politował nade mną i przyszedł z jakimś zleceniem? – zastanawiałem się na głos.
Poszedłem sprawdzić, kto pofatygował się, żeby tu przyjechać.
- Lilia? – przyznam, że byłem zaskoczony jej wizytą.
- Spotkałam Jethro i powiedział mi co się stało! – dziewczyna prawie wykrzyknęła te słowa. – Jak mogłeś być tak nieostrożny! – wraz z tymi słowami dostałem po ramieniu.
- Za co to?
- Powiedz mi lepiej, jak się czujesz!
- Nie, proszę, nie zaczynaj tego! Nie pojmuję, dlaczego wszyscy się tak martwią! Wejdź do środka. – zaprosiłem ją, postanowiwszy zignorować wszelkie pytania o moje zdrowie.
- Czy jest Rainamar? – dopytywała się. Zaprzeczyłem.
. - Dziwne, prawie nigdy go nie zastaję. Nie waż… - przerwała, widząc Leitha w salonie. Dałbym głowę, że dostrzegłem na jej ślicznej twarzy ledwie zauważalny rumieniec. Rzuciła mi niepewne spojrzenie.
- Panna Tavir! – ucieszył się Leith, zaraz zrywając się z miejsca.
- Leith Daire. – odparła, uśmiechając się przy tym zadziornie.
- Jak miło, że panna postanowiła nas odwiedzić! Smutno jest w tym domostwie bez tak pogodnego oblicza! – rzekł czarownik.
Pokręciłem tylko głową. Leith wykorzystywał swój urok jak tylko potrafił. Dziwiło mnie jednak, że kobietom wydawało się to atrakcyjne. Jaskrawe pochlebstwa.
- Nie wydajesz się być zmartwiony. – odparła Lilijka.
- Teraz na pewno taki nie jestem.
O Stwórco, Rainamar w chwilach swojej największej słabości nie powiedziałby takich rzeczy… Ewidentnie w stosunku do kobiet trzeba było stosować odmienne strategie. Nie w stosunku do wszystkich, ale do większości na pewno. Stałem przez chwilę, obserwując, jak parka przede mną wdzięczy się do siebie. Cóż, przynajmniej zaczyna być ciekawie…

***


Rainamar siedział na łóżku, oparty o wezgłowie i zaczytywał się w którymś z dzienników słynnych, maravilskich generałów. Na jego twarzy malowało się skupienie i nieudawane zainteresowanie. Uwielbiał historię. Połączona z wojskowością stanowiła według niego kwintesencję ciekawości.
Wsunąłem się do łóżka, kładąc głowę na jego ramieniu. Uśmiechnął się lekko, ale nie przerwał lektury.
- Obejrzałeś już pozostałe mapy? - zapytałem, gładząc go po brzuchu. Odsunął moją rękę.
- Tak. Dlaczego pytasz.
- Po prostu.
- Gdzie jest Leith? - zaciekawił się, patrząc na mnie.
- Powiedział, że musi się przewietrzyć.
- Przejął się twoim wypadkiem. - zauważył Rainamar.
- Wiem, wiem. - przyznałem niechętnie. - Nie chcę, żeby wszyscy traktowali mnie jak kalekę, Rainamar. Stało się, nie odwrócę tego.
- Nic nie poradzisz na to, że się martwi. Widać, zależy mu.
Zamknąłem oczy, nie odpowiadając mu. Nie chciałem jeszcze spać, ale nie miałem siły na robienie czegokolwiek. Było mi dobrze. Z nim.
- Rainamar?
- Tak?
Znów przerwałem mu czytanie. Patrzał na mnie przez chwilę, czekając, aż powiem, o co mi chodzi. Do głowy przyszedł mi dziwny pomysł.
- Poczytasz mi?
- To? - zapytał z niedowierzaniem, unosząc lekko swoją książkę.
- Dlaczego nie? Dla ciebie jest interesująca. - stwierdziłem z lekkim oburzeniem. Wzruszył tylko ramionami. Nie uwierzył mi.
- Rainamar.
- Niech ci będzie. Tylko mi nie przerywaj.
- Nie będę. - obiecałem.
- „Wkrótce znalazłem się na wzgórzu. Nie wyglądało już jak to, którem odwiedzał jako młodzian. Pełne słońca i obietnicy świata. Teraz było obce, dźwięczało niedawną bitwą, pachniało krwią moich braci. Byłem sam. „ - zaczął czytać mój narzeczony. Przytuliłem się do niego, wsłuchany w jego głos. Nie skupiałem się na treści dziennika. Było w niej zbyt wiele śmierci, zbyt wiele zniszczenia.
Prawie zasypiałem, kiedy poczułem, jak odkłada książkę i gasi świecę. Przytuliłem go, całując w policzek. Zamruczał zadowolony.

***


Philus mówił, że zostanie paskudna blizna, ale nie spodziewałem sie, że będzie to wyglądać aż tak odrażająco. Ślad pierwszego pazura biegł od czoła, ledwie mijając oko, aż do połowy nosa. Drugi ślad przecinał cały policzek skośną blizną. Natomiast trzeci biegł wzdłuż szczęki. Blizny zniekształciły nieco prawą stronę mojej twarzy, sprawiając, że mój ogólny wygląd nie był przyjemny dla oka. Wręcz przeciwnie. Matki mogły swobodnie straszyć dzieci moją buźką.
Przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w lustro, nie mogąc zdobyć się na dotknięcie oszpeconej skóry. Miałem w pamięci tamten piekący ból i nieznośne zawroty głowy.
- Stwórco, wyglądam okropnie – przyznałem sam przed sobą, analizując w myślach każdy centymetr moich zagojonych już ran. Zdałem sobie sprawę, że to już zostanie na całe życie. Mogłem być bardziej ostrożny i nie pchać się na bestię z jednym sztylecikiem w ręce. To była wyłącznie moja wina i sam musiałem sobie z tym poradzić. Przecież w żadnej mierze nie zależy mi na wyglądzie.
- Casius? - usłyszałem nagle głos mojego narzeczonego. Pospiesznie odwróciłem się od lustra i usiadłem na łóżku, udając, że jestem zajęty układaniem upranych ubrań. Podszedł do mnie i usiadł obok, uśmiechając się lekko.
- Jak się czujesz? - zapytał z troską w głosie.
- Dziękuję, dobrze. - odparłem bez emocji.
Spojrzał na mnie z pytaniem w oczach.
- Rainamar, nie sądziłem... nie myślałem, że to – zacząłem, wskazując na swoje blizny – będzie wyglądać tak ohydnie.
- Przestań mówić o sobie w ten sposób! - przerwał mi.
- Więc w jaki? Sam przecież to widzisz, po prawdzie częściej niż ja...
- I co z tego? - zapytał, unosząc jedną brew.
- Czasami sam nie mogę na to patrzeć. Niedobrze mi się robi. - odparłem, wstydząc się swoich słów. On nie odpowiedział, tylko przysunął się bliżej i objął mnie mocno.
- Wiem, co czujesz, ale przecież nie zmieni to stosunku ludzi do twojej osoby.
- Po prostu myślałem, że nie będę przykładał do tego wielkiej wagi a tymczasem siedzę tutaj i użalam się z powodu kilku blizn na twarzy.
- Przestań, Casii. Twoje uczucia nie są niczym złym.
- Są, czy nie są, po prostu mnie to martwi...
- Nic cię nie boli?
- Nie, nie. - zapewniłem go, pocierając policzek. Skóra na nim była nieprzyjemnie śliska i nierówna. Widok blizn był jeszcze gorszy.
- Darramon Faith przesyła pozdrowienia. Po tym, jak poharatał cię ghul, zarządca gildii stał się nieco nerwowy – rzekł mój narzeczony. Cóż, nie dziwiłem sie biednemu Darramonowi. Przecież sam mi odradzał łażenia po zagajniku, jednak ja wolałem być uparty i się popisać.
- Powinienem był słuchać Darramona! Moja własna głupota czasami mnie przeraża. - jęknąłem, próbując sie uśmiechnąć.
- Ucieszy się, kiedy mu powiem, że przyznałeś mu rację. - powiedział rozbawiony Rainamar. Nachylił się w moją stronę i pocałował mnie w prawy policzek. Spojrzałem na niego z wielkim zdziwieniem, którego nawet nie potrafiłem ukryć. – Zawsze lubił postawić na swoim.
- Niewątpliwie. Myślałem o tym, żeby wrócić do pracy. Czuję się już dobrze.
- Philus mówił…
- Wiesz, że on przesadza, Rainamar. Jutro jadę do miasta.
- Chcę ci zaproponować moje towarzystwo, ale spodziewam się, że odmówisz.
- Dobrze się spodziewasz. – odparłem z przekonaniem. – Nie musisz mnie pilnować na każdym kroku.
- Dobrze o tym wiem, ale…
- Dosyć, mój piękny. Posprzątasz w domu, kiedy mnie nie będzie. – zarządziłem nagle, nie dając mu czasu na kolejną porcję narzekań. Spojrzał na mnie wielkimi ze zdziwienia oczyma.
- Posprzątam? – zapytał z nieukrywanym zaskoczeniem.
- O tak, kapitanie. Na strychu jest spory bałagan. Myślę, że doskonale sobie z nim poradzisz.
- Jesteś wredny, Casius. – odrzekł, mrużąc oczy.
- Wiem o tym. – przyznałem, nawet nie siląc się na udawanie, że jest mi przykro.
- W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak się zgodzić. – stwierdził półork, głośno wzdychając. – Do czego ty mnie zmuszasz, Casii? – dodał i pocałował mnie. – Idę zająć się końmi. Leith powinien zaraz być. Będziesz miał towarzystwo.