Za trzy punkty 2
Dodane przez Aquarius dnia Kwietnia 13 2013 11:09:17


Rozdział 2.


Bogaty, przystojny, wysportowany

Zawsze byłem jednostką bardzo dumną. Czasem aż nazbyt, przez co ciężko przychodziło mi wysłuchiwanie krytyki. Kiedy Arek, czy tam Paweł, mówili mi „robisz to źle”, było okej. Nie czułem tego ukłucia złości, tej zadry na honorze. To dotyczyło jedynie osób uważających się za lepszych ode mnie. Tylko one wywoływały tę wściekłość i niepohamowaną chęć obronienia swego, tak więc, gdy nauczyciel polskiego powiedział, że nie mówi się „kupywać”, a „kupować” i jeszcze na jego pucołowatej facjacie widniał uśmiech, czułem się poniżony jak nigdy. Gdy ktoś z klasy śmiał się, że skoro mogę „wziąść” to mogę też „braść” i wbijał we mnie swoje kpiące spojrzenie, a później uśmiechał się, jakby Amerykę odkrył i jakby chciał powiedzieć: „fakt, u ciebie wszystko się włącza, a matka idzie kupywać chleb, skąd możesz wiedzieć, że włączasz telewizor?"
I to była prawda, której ja nie potrafiłem zaakceptować, dlatego też wszystko zapamiętywałem, tak, aby drugi raz nie musiano mnie poprawiać. Nie zależało mi na nie wiadomo jak mądrym słownictwie, ale chciałem mówić prawidłowo, aby już nikt nigdy nie zwracał mi uwagi.
Elokwencja, usłyszałem kiedyś od nauczyciela, elokwencja nie jest twoją najmocniejszą stroną, panie Adamczyk. Rzecz się rozumie, musiałem pobiec do biblioteki, żeby sprawdzić, co to takiego ta elokwencja. Wyjaśnienie znam do teraz, słowo w słowo, gdyż na słabą pamięć nie mogę narzekać.
Paweł mnie nie rozumiał. On dalej „kupywał” i „wyłonczał”, dalej robił okropne błędy językowe, bo obrona honoru miała znaczenie tylko w obrębie koszykówki i Agnieszki, która bystrością nie grzeszyła, tak nawiasem mówiąc. Kolejna sprawa, w której ja i brat różniliśmy się. On nie mógł pozostawać w tyle jedynie w kwestii sportu, a ja w życiu.
Jeśli chodzi o Arka… Arek miał raczej zlewkę na wszystko, co go otaczało. Reprezentował typ osoby posiadającej jedynie przejawy inteligencji. Działał pod wpływem emocji i kierował się instynktem, tak więc, jak ktoś mu powiedział „nie chcem, tylko chcę!” wzruszał ramionami i odpowiadał, zazwyczaj, przekleństwem. Arek kochał brzydkie słówka, jak to sam określał.
Brzydkie słówka, kochany Kacperku, zazwyczaj płyną prosto z serduszka, powiedział, a później zjechał mnie od góry do dołu za bycie łajzą na boisku.

***

Przyjrzałem się szaremu, malutkiemu zdjęciu i nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Angelika Wróblewska.
– Pasztet – skomentowałem. – Ale mi się pasztet napatoczył. – Zaśmiałem się cicho, a Paweł odwrócił się od monitora i pokręcił rozbawiony głową, po czym powrócił do przeglądania i zarazem usuwania plików z telefonu.
A jednak komputer przydał się do czegoś, nawet taki niepodłączony do Internetu. Wcześniej pamięć z telefonów, empeczwórek i z całego tego gażetowego gówna oczyszczał Arek, jednak dzisiaj jego sprzęt postanowił zastrajkować i odmówił współpracy.
– Pizda. Same karty ma i tylko stówę w portfelu – burknął Arek, przeglądając zawartość portmonetki.
Dzisiejsza kradzież wyszła całkowicie spontanicznie. Tak, jak zazwyczaj uważnie dobieramy ludzi, czy też domy, tak dzisiaj natrafiła nam się kobieta wymachująca we wszystkie strony torebką… No i jak tu nie skorzystać? Sama się prosiła, na dodatek, sądząc po jej ubiorze i samochodzie, z jakiego akurat w tamtym momencie wysiadała, wiele nie straciła.
– Jędza – skomentowałem rozbawiony. – Po co trzymać pieniądze w banku, jak można nosić ze sobą?
– Nie jest źle, za smartfona dostaniemy z sześć baniek, bo nówka, nawet folię ochronną ma jeszcze – poinformował Paweł. – Spróbuję jeszcze dzisiaj się go pozbyć i później idziesz do fryzjera – spojrzał na mnie znad ramienia, a ja mimowolnie wsunąłem dłoń w swoje włosy, rozprostowując jeden z loczków na czubku głowy i przyglądając się mu, jakby z zastanowieniem.
– Nie ma mowy – powiedziałem ostatecznie, puszczając brązowy kosmyk. – Ja je lubię i w przeciwieństwie do ciebie wyglądam cywilizowanie.
Arek odłożył portfel, spoglądając to na mnie, to na mojego brata, jakby w oczekiwaniu na sensację. Debil. No naprawdę, mógłby chociaż przyznać, że mam zajebiste włosy.
– To chyba dawno się w lustrze nie widziałeś – odparował Paweł, schylając się i odłączając telefon od kabla. Przyjrzał mu się i, niemal w pieszczotliwym geście, przetarł ekran rękawem bluzy.
– To ty wyglądasz jak pies z Duluxa, nie ja – prychnąłem, przeczesując swoje, sięgające trochę za ucho, kręcone włosy. Paweł odwrócił się w moją stronę i już miał coś powiedzieć, zapewne przyrównać moją fryzurę do gniazda, w końcu to jego ulubiony tekst ostatnio, gdy Arek zaśmiał się głośno.
– Zobaczcie to! – parsknął, pokazując nam zdjęcie z portfela przedstawiające uśmiechniętego, przystojnego chłopaka z ciemnymi, krótkimi włosami, pięknie zarysowaną szczęką i piegami na policzkach. Wypadałoby jeszcze dodać, że fotografia przedstawiała gościa sprzed kilku dni, któremu wspaniałomyślnie podłożyłem nogę, kiedy to już zamierzał się na nasz kosz w celu zdobycia jeszcze kilku punktów dla swojej drużyny.
Wygląda na to, że nie tylko rozwaliłem mu wargę, ale też okradłem mamę. Czy można już mnie nazwać jego prywatnym prześladowcą?

***

Rozejrzałem się po ogromnej hali, zajmując miejsce w pierwszym rzędzie, tuż przy barierce, tak aby móc wszystko dokładnie widzieć. Naszła mnie myśl, że chciałbym tu kiedyś zagrać. Aby setki oczu wpatrzonych było we mnie, kiedy biegnę, podskakuję i zza linii za trzy punkty rzucam. Trafiam. A moja drużyna wygrywa.
Nie muszą to być rozgrywki międzynarodowe, nawet krajowe. Wystarczyłyby mi takie wojewódzkie. Byleby tylko ktoś mnie podziwiał, wskazywał palcem i chwalił: „tak, on jest dobry”.
Nagle poczułem uderzenie w potylicę, co momentalnie sprowadziło moje myśli do rzeczywistości. Rozejrzałem się, zaskoczony gwałtownym atakiem i gdy zobaczyłem przed sobą roześmianą twarz Arka, miałem ochotę mu oddać.
– Pobudka, księżniczko – zarechotał.
– Spierdalaj, opracowywałem plan zapanowania nad światem – prychnąłem, rozcierając sobie bolącą głowę.
– W sumie mało ludzi, nie? – zapytał Paweł, rozglądając się po trybunach. – Myślałem, że będzie więcej – dodał, opadając na niewygodne oparcie plastikowego krzesełka. Nie trzeba było długo czekać, aż wyciągnął nogi i zahaczył je o metalową barierkę, jaka znajdowała się przed nami. To było w zwyczaju Pawła, nawet na lekcjach opierał stopy o krzesło przed sobą.
– To wydarzenie nie ma wysokiej rangi – powiedział Arek, wpadając w swój nienaturalny, mądry ton. Nieraz się z niego śmialiśmy, że gdyby się trochę pouczył, mógłby zostać wykładowcą, co oczywiście nie jest możliwe. W końcu on miewał jedynie przebłyski inteligencji. Po prostu jego przemądrzały ton brzmiał jak żywcem wyrwany jakiemuś doktorowi podczas wykładu.
Minęło dziesięć minut, kilka osób jeszcze przyszło i zajęło miejsca na trybunach, jednak tłokiem tego z pewnością nie można było nazwać. Mieliśmy idealny wgląd na całe boisko, tak więc nie umknął nam moment, kiedy zebrały się obie drużyny.
– To ci w niebieskich strojach – poinformował Paweł, wychylając się nieco, aby móc wszystko dokładnie widzieć. – O, jest nasz fircyk. O tam, jeszcze ma szramę na wardze! – Zaśmiał się, wskazując palcem. Równocześnie z Arkiem pochyliliśmy się do przodu, kierując spojrzenie na wysokiego chłopaka, który teraz coś omawiał z jakimś grubszym, łysiejącym mężczyzną. Jak nietrudno się domyśleć, był to ich trener. – No to zobaczymy, na co go stać – powiedział Paweł prześmiewczym tonem. Uśmiechnął się złośliwie, jednak grymas ten zniknął już kilka minut po wprowadzeniu piłki w grę.
Nie wiem czy Arek i Paweł byli pod takim wrażeniem jak ja, ale mecz oglądałem z wciąż rosnącym napięciem. Skrycie kibicowałem drużynie naszego miasta, choć z wszelkich sił starałem się być obojętny.
Jeden kosz. Drugi. Trzeci. Raz za razem, coraz bardziej zgniatali drużynę przeciwną. Sebastian był szybki i na dodatek świetnie skakał, jednak nie tylko on zabłysnął na boisku. Był też ten blondyn, na którego wcześniej nie zwróciłem zbytniej uwagi. Dopiero podczas przyglądania się jego fenomenalnym blokom, przypomniałem sobie, że faktycznie, tamtego dnia, w którym rozwaliłem Sebastianowi wargę, blondyn też był. Nie wiem jak się nazywał, bo nie zdążył się przedstawić.
– Ten przeciwnik to nie przeciwnik. – Kątem oka spojrzałem na Arka, który znów wbił się w przemądrzały ton. – Ale poza tym, nic dziwnego, że przegraliśmy. Spójrzcie na Sebastiana. – Cały czas na niego patrzę, do cholery. Patrzę i zazdroszczę! Tej precyzji, każdego przemyślanego kroku, wyuczonych ruchów. – Ma świetne oko. – I nie tylko. Dziecko, kurwa, szczęścia. Bogate, przystojne, wysportowane. – A ten blondyn, ten z piątką. Ostatnio tak mnie zablokował, że nie mogłem nigdzie wyrzucić i miałem przetrzymanie.
– Dwójka też jest dobra – zamruczał Paweł. – Ale szczerze, chcecie tak? – Spojrzał na nas tym swoim przeszywającym na wskroś wzrokiem. Mój brat czasem bywał przerażający. – Przecież tu nie ma żadnej radości. Zero spontaniczności. Wyuczone schematy, o na przykład podania. Ciągle się powtarzają. Dwójka do piątki, piątka do siódemki, siódemka w kosz. Tak już było kilka razy.
I nawet nie chciałem zaprzeczyć. Pokiwałem więc głową.
– Dobra, spadamy. To jest nudne – powiedział mój brat, sięgając po swój plecak. Był zły i zazdrosny. Pewnie chciał to ukryć, bo jak to tak, on miałby czegoś zazdrościć takim snobom?
Uśmiechnąłem się więc i wstałem, w momencie, w którym akurat ogłoszono przerwę. Jeszcze tylko raz zerknąłem na boisko i napotkałem zdziwione spojrzenie Sebastiana. Nie potrafiłem powstrzymać cisnącego mi się na usta wyszczerzu, po czym szybko opuściłem trybuny.
Rana na wardze świetnie mu pasuje, stwierdziłem, zbiegając po schodach. Chyba naprawdę mam predyspozycje do stania się jego prześladowcą, bo doszedłem do wniosku, że ładnie wyglądałby w gipsie.
A później zauważyłem, że w tamtym momencie wcale nie różniłem się od brata. I od Arka pewnie też. Byliśmy zazdrośni, cholernie zazdrośni.

***

Kłótnie przytrafiają się każdemu zżytemu rodzeństwu, bo nie sposób jest jej uniknąć, kiedy spędzasz z tą samą osobą całe dnie. Ja i Paweł nie byliśmy inni. Różnicę zdań mieliśmy bardzo często, w końcu obaj jesteśmy uparci i za nic nie chcemy ustąpić.
Kiedyś zdarzało się nam nawet pobić, ale po godzinnym milczeniu zawsze któryś z nas przepraszał, a nawet jeżeli nie padło to słowo, tylko zwykły uśmiech, za którym się ono kryło i druga strona wiedziała. I wszystko wracało do normy. No, może tylko jakaś część ciała szczypała albo na przedramieniu formował się siniak.
Teraz już się nie bijemy, to oczywiste. Idziemy bardziej w rany psychiczne, czyli podczas kłótni wyrzucamy wszystkie te sprawy, które bolą drugą osobę. Im więcej – tym lepiej. Bo „Agnieszka pewnie teraz daje dupy komuś innemu”, czy też „choćbyś nie wiem jak się starał i tak niczego nie osiągniesz” boli bardziej niż kilka siniaków. Nic więc dziwnego, że na „przepraszam” trzeba poczekać trochę dłużej. Usiąść, odetchnąć. Czasem nawet wyjść z domu, trzasnąć drzwiami, ogłaszając swoją wściekłość i wybrać się na długi spacer, byle jak najdalej od drugiej strony.
Dzisiaj dowiedziałem się, że prawdopodobnie nie zdam do następnej klasy. Niby nic ważnego. Ot, pierwszy (aż dziwne, przecież miałem tyle do tego okazji!) raz w życiu obleję. Ale boleśnie zdałem sobie przez to sprawę, że teraz to już oficjalnie jestem niczym. Jedna klasa w tą czy tamtą nic nie robi, ale skoro teraz już mam takie problemy, to co z maturą? Jeśli już wybrałem technikum, a nie zawodówkę, to chciałem ją zdać, chociażby nawet wszystko na marne trzydzieści procent. Ale po co ja się oszukuję? Nie wyciągnę nawet tego minimum, bo z matematyki wiem tyle, co nic, a nawet nie mam szans, żeby dowiedzieć się czegoś.
Paweł za to przyłapał Agnieszkę w dosyć jednoznacznej sytuacji i dowiedział się, że to nie był pierwszy raz. Dodajmy do tego jeszcze frustrację, która ciągnie się za nami już od tygodnia i jest związana z koszykówką. Chyba nic tak nie boli, jak uświadomienie sobie, że jest się beznadziejnym w czymś, co się kocha robić.
Kłótnia wisiała więc nad nami i wystarczyła moja skarpetka na łóżku Pawła, aby ją rozpętać. Padło kilka słów, przez które w pośpiechu założyłem buty, złapałem za piłkę i trzasnąłem drzwiami.
Wiedziałem dokąd idę. I wiedziałem też, że jak obaj odreagujemy, to wieczorem topór wojenny będzie już zakopany. Ale nim to się stanie, trzeba wyładować na czymś złość.
Debil. Idiota. Szmata. Skurwiel. Wyzywałem brata od najgorszych podczas przemierzania długiej drogi na Orlik. Słońce świeciło przeraźliwie jasno, nawet jeżeli było już popołudnie. Oświetlało brzydkie, rozpadające się kamienice poprzetykane szarymi, klocowatymi budynkami komunistycznymi. Obok mnie przebiegły jakieś dzieci z umorusanymi twarzami, ściskając w objęciach przerażonego kota, który próbował się wyrwać.
– Hej! – krzyknąłem do nich, jednak te zdążyły już odbiec. Głupie smarkacze.
Na dworze było ciepło. Gorąco wręcz, a to dopiero maj. Intensywna gra w taką pogodę może być bardzo męcząca, właściwie to nawet niebezpieczna, ale ja się tym nie przejąłem. Musiałem coś zrobić z nadmiarem energii, dlatego przyspieszyłem kroku, aż w końcu zacząłem biec, a szare, brzydkie zabudowania zostawiłem za sobą. Nowe bloki z piękną elewacją uświadomiły mnie, że tamten świat mam już za sobą. Teraz będzie tylko lepiej.

Każdy, absolutnie każdy, ale nie on. Zatrzymałem się w bramie prowadzącej na Orlik, przyglądając się wysokiemu, smukłemu chłopakowi, który raz za razem ćwiczył wsady z dwutaktu. Stałem z minutę – bo mam szczerą nadzieję, że nie dłużej – w bramie, przyglądając się jego napiętym mięśniom ramion i nóg. Jego wyskokom i idealnym, do zarzygania, wsadom. Kilka razy nawet uwiesił się na koszu, jak taka gwiazdeczka koszykówki. Jak rodem z NBA, co oczywiście było komiczne z jednej strony, bo do takiego poziomu trochę jeszcze mu brakowało. Ale przecież pozory zachować można. A on zachowywał i udawał, nawet ja przez chwilę uwierzyłem.
Może to i nie NBA, ale – holender! – dobry był, myślałem z rosnącą frustracją i już miałem się odwrócić, udawać, że nigdy mnie tu nie było, gdy po kolejnym udanym szturmie na kosz, to on się odwrócił. Spojrzał na mnie najpierw zdziwiony, a później uśmiechnął się lekko, kątem ust, przez co w jego policzkach powstały dołeczki. Nie mógł pozwolić sobie na szerszy uśmiech przez ranę na wardze, którą ja mu zafundowałem. Gdy spoglądałem na nią, czułem coś pokroju zadowolenia.
– Cześć – powiedział. I tyle. Zwykłe cześć? A co my, kumple jacyś? Ziomki z bloku? Koledzy z klasy?
– Cześć – odparłem, stojąc jak ten debil i wpatrując się w niego.
– Jeden na jeden z dwoma koszami? – przeszedł od razu do sedna. I dobrze, nie lubię rozczulania się nad nie wiadomo czym.
Wzruszyłem ramionami, że niby to mi obojętne. Że w sumie nie mam co robić, to już zagram z łaski swojej, niech czuje się zaszczycony. Ale tak naprawdę poczułem nagły napływ adrenaliny i chęć rozegrania dobrego meczu. A ten na pewno taki będzie, bo przecież to Sebastian. Dziecko szczęścia. Świetny zawodnik; szybki, zwinny i wysoki. No i przystojny, ale to już ma się nijak do gry.
Wezbrała się we mnie dzika ekscytacja na myśl, że zaraz się z nim zmierzę. Że mu pokażę, ale już bez podkładania nogi i rozbijania mu wargi.
Podał mi swoją piłkę. Swoisty znak, że to ja mam zacząć. Ale było w tym coś jeszcze, jakby ogromna pewność siebie i kpina. Myślał, że pójdzie mu ze mną łatwo, jednak tym razem postaram się. Pokażę mu, że koszykówka uliczna nie jest wcale gorsza od tej uczonej przez trenerów. Że instynkt jest najważniejszy i polegając na nim, a nie na zakutych schematach, zajdzie się dalej. A przynajmniej tak w tamtej chwili myślałem.
Wymieniliśmy uśmiechy i zaczęliśmy. Najpierw swobodnie kozłowałem, obserwowaliśmy siebie nawzajem i w najmniej oczekiwanym momencie – a przynajmniej miałem taką nadzieję, że Sebastian nie spodziewał się tego – ruszyłem. Wykonywałem szybkie, długie kozły, by już po chwili znaleźć się pod koszem, podskoczyć i… napotkać jego blokujące ręce, wydzierające mi piłkę.
Zdążyłem się tylko obejrzeć, a on odbiegł trochę i, nawet nie przekraczając linii wydzielającej połowę boiska, zamachnął się i rzucił. Piłka odbiła się od tablicy, chwilę pokulała po obręczy ostatecznie wpadając do środka.
Szlag. Cholerny fircyk.
Uśmiechnął się z wyższością, jakbym był kimś gorszym od niego. I chyba to mnie zmotywowało, bo pięć następnych punktów to ja zdobyłem. Przez ten moment wyznaczałem tempo gry, a Sebastian musiał się dopasowywać. Jednak nie na długo.
Gra z nim była cholernie irytująca, bo co rusz mnie blokował czy też przejmował piłkę, ale z drugiej strony odnajdywałem w tym coś ekscytującego. Sprawiającego, że wcale nie chciałem kończyć tej rozgrywki, chociaż właściwie to bardziej pasowałoby tu słowo: „sparing”. Zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy walczyli. Jakby to wcale nie była przyjacielska (dobre sobie, przecież nawet go nie lubiłem) gra, a wojna, w której, niestety, nie miałem szans. Sebastian wbił ostatniego kosza z niezwykle szybkiego dwutaktu zakończonego efektownym wsadem i równie spektakularnym opadnięciem na podłoże. Albo tak to wyglądało tylko dla mnie, bo skupiłem się na pracy jego nóg, które były po prostu ładne. Mówiłem już, że lubię piękno.
– Wygrałem – oznajmił, ale o dziwo w jego głosie nie wyczułem żadnego kpiącego tonu. Powiedział to tak po prostu, ze zwyczajnym uśmiechem na ustach. Zadowolony.
Zgiąłem się w pół, opierając ręce na kolanach. Najchętniej to padłbym tu teraz na beton i nie wstawał do jutra, ale przecież twarz trzeba trzymać, a już w szczególności przed nim.
– Dobry jesteś – powiedział jeszcze, kiedy ja wreszcie opadłem na trawę i tylko cudem pokonałem chęć położenia się na niej. Podszedł do mnie z butelką wody, jakbyśmy byli świetnymi znajomymi, usiadł obok i uśmiechał się kątem ust. Chyba inaczej nie potrafił tego robić, ale, cholera, to było seksowne. Odchrząknąłem, za wszelką cenę próbując sprowadzić swoje myśli na prawidłowy tor myślenia, jakikolwiek by on nie był.
– Średni – odpowiedziałem zgodnie z tym, co akurat czułem. Chociaż nie, bo wtedy odpowiedziałbym: „beznadziejny”. – Długo już grasz? – zapytałem, odkręcając swoją butelkę wody, która w rzeczywistości była zwykłą kranówą.
– Niezbyt. Trzy lata, ale wcześniej uprawiałem całą masę sportów, dzięki którym gram tak jak teraz. – Skromny to on nie jest, pomyślałem, spoglądając na niego kątem oka. – Jestem Sebastian. – Udawałem, że nie zapamiętałem, więc pokiwałem głową.
– Kacper – odpowiedziałem zdawkowo. – Często tu grasz?
– Nie. – Pokręcił głową. – Nie mam czasu zazwyczaj. – Patrzyłem na niego przez chwilę jak na idiotę, bo nie potrafiłem wyobrazić sobie, żeby bogaty dzieciak nie mógł znaleźć czasu na rozwijanie swojej pasji. Przecież rodzice odwalali za niego wszystko. Kasę miał, więc pracować nie musiał. Domem pewnie zajmowała się jakaś gosposia. Co innego miał robić?
I wtedy pomyślałem, że jestem głupi. Nie ocenia się po pozorach.
– A co takiego robisz? – zaryzykowałem. Uśmiechnął się i odpowiedział:
– Masę innych rzeczy.
– Bez jaj, Sherlocku – prychnąłem.
– Dobra. – Spojrzał na wyświetlacz swojego I–phone’a. – Muszę spadać, fajnie się grało i mam nadzieję, że to kiedyś powtórzymy.
– Jasne, ale najpierw zrób tę masę innych rzeczy. – W odpowiedzi zaśmiał się, a że nawet głos miał ładny, to i ja się uśmiechnąłem.

***

Drżącymi rękoma wyciągnąłem z paczki papierosa i nieporadnie go podpaliłem, niemal od razu się nim zaciągając. Miałem wrażenie, że zaraz wewnętrznie eksploduję i w najlepszym wypadku kogoś zabiję. Najlepiej Pawła.
– Hej – usłyszałem i nawet nie musiałem się odwracać, żeby wiedzieć do kogo należy ten głos. – Jesteś niepełnoletni – prychnął, siadając obok mnie.
– Super – odwarknąłem, strzepując popiół. Nie liczył się w tamtym momencie fakt, że ja przecież nie paliłem papierosów, ale jakoś musiałem odreagować. Niestety, nasza kłótnia nie skończyła się na niemym „przepraszam” zapisanym w uśmiechu, tak jak powinna się zakończyć.
– Co się stało? – zapytał Arek, zabierając mi paczkę papierosów i bez pytania częstując się jednym. Podebrał mi również zapalniczkę, ale jakoś w tamtym momencie mało się tym przejąłem.
– Ten chuj wyżywał się też na matce. Na mamie, czaisz, kurwa? Paweł! Ja rozumiem ojca, ale on… – Zacisnąłem nagle wargi, nie chcąc powiedzieć nic więcej. Albo raczej nie chcąc, żeby Arek usłyszał mój galaretowaty ton głosu nasiąknięty płaczem. Ponieważ właśnie na to miałem w tamtej chwili ochotę, ale szlochanie w niczym nie pomoże, tylko pokaże jaka ze mnie cipa.
– Spróbuj postawić się w jego sytuacji, jest wkurwiony, to normalne. Agnieszka ruchała się z jego kumplami, a on ją przecież cholernie kochał. – Objął mnie ramieniem, po czym zaciągnął się papierosem.
– Ta, ale przecież nie jesteśmy tacy jak ten skurwiel.
– Nie jesteście. – Pokiwał głową Arek.
– A on jej zrobił awanturę o nic! I gdyby nie ja, to by ją, kurwa, pobił! Jak nic by jej przyjebał. Matce, czaisz, matce!
W tamtym momencie dręczyła mnie myśl, że jednak nie byłem podobny do Pawła. Może i czasem miałem dosyć mamy, bywała irytująca, ale to wciąż mama. Nie pozwalałem ojcu na nią krzyczeć, w końcu jak już z Pawłem podrośliśmy i nabraliśmy masy to mieliśmy wpływ na to, co dzieje się w domu, więc nie wyobrażałem sobie siebie w takiej sytuacji. I myślałem, że mój brat też tak myśli.
– Porozmawiaj z nim – powiedział Arek, dopalając papierosa, podczas gdy ja byłem już w połowie drugiego. – Niech ją przeprosi. Wasz ojciec nigdy by nie przeprosił.
Arek jak zwykle podchodził do wszystkiego z dystansem. I to w nim lubiłem, ten spokój w momencie, w którym ja stawałem się rozhisteryzowaną ciapą.

***

Przyszedł. Wkurwiony do granic możliwości, a na dodatek pijany. Zajebiście, pomyślałem, kiedy trzasnął drzwiami, przeklął sobie pod nosem i ruszył do łóżka, by po chwili rzucić się na nie twarzą do poduszki.
Sięgnąłem do słuchawek, wyciągając je z uszu i przerywając tym samym utwór Red Hotów – Tell me baby – w połowie. Spojrzałem na Pawła i westchnąłem ciężko. Złość przeszła mi jakąś godzinę temu, teraz po prostu byłem rozczarowany.
Tell me baby, what’s your story? – zanuciłem, na co on odwrócił głowę w moją stronę, patrząc na mnie jak na idiotę.
– Co pierdolisz? – Wzruszyłem ramionami, odrzucając empetrójkę. Usiadłem na łóżku, nie spuszczając z niego uważnego wzroku. – Co? – mruknął głupio, na co ja pokręciłem głową. – Weź się tak nie patrz, co?
– Jak nie patrz? – Aż musiałem sobie pogratulować obranej strategii, która najwidoczniej działała nawet na pijanego Pawła. Brat znowu przeklął, westchnął, sapnął, aż w końcu podniósł się do siadu i milczał dłuższą chwilę.
– Tak, no, kurwa! – warknął w końcu, wskazując na mnie palcem. – Jakbym ci nie wiadomo co zrobił…! – Nie odpowiedziałem, tylko siedziałem, dalej wbijając w niego nieco oskarżycielskie spojrzenie. Lepiej się w niego wgapiać, niż obić mu pysk, pomyślałem.
– Nic mi nie zrobiłeś – powiedziałem zgodnie z prawdą, wzruszając ramionami.
– Jej też nie! – Uśmiechnąłem się zadowolony, bo musiało mu wydarzenie z popołudnia ciążyć, skoro sam do tego nawiązał.
– Ale byś zrobił – ciągnąłem.
– A gówno prawda! – warknął.
– Ja tam się gównom nie przyglądam, ale przeproś ją – powiedziałem, na co on znów prychnął, westchnął, sapnął, pokręcił się trochę, rozejrzał, machnął ręką, przeklął coś jeszcze pod nosem, wstał, pochodził, aż w końcu usłyszałem:
– Wkurwiasz mnie. Idę przeprosić.
Poczułem się jak jakaś Teresa z Kalkuty, czy inny święty broniący słabych i bezradnych, którym każdy normalny ma ochotę przyłożyć. Ale tu w końcu mowa o naszej matce. I o ojcu, do którego tak bardzo nie chcę być podobny.