Za trzy punkty 1
Dodane przez mordeczka dnia Kwietnia 06 2013 09:13:05


Rozdział 1.


Wyuczona precyzja pokonała instynkt

Odkąd pamiętam byłem ja, Paweł i Arek. Wszędzie razem, nierozłączni. Jak rodzina, chociaż z Arkiem wspólne mieliśmy jedynie podwórko i ją – koszykówkę. Nie wiem, kiedy to się u nas zaczęło, ale pamiętam późniejsze kradzione Bravo Sport, uważne obserwowanie rozgrywek NBA i TBL, i wzdychanie nad talentem Michaela Jordana oraz pierwszą piłkę do kosza kupioną za „pożyczone” pieniądze od jakiejś kobiety, której niezwykle łatwo było wyrwać torebkę, kiedy stała sama na przystanku autobusowym o dosyć późnej godzinie.
Byliśmy różni, całkowicie. Słuchaliśmy zupełnie odmiennych typów muzyki. Ja wychowywałem się na brzmieniach Nirvany, a później nieco odbiegłem od grunge’u i przeniosłem swoje uwielbienie na Red Hot Chili Peppers. Mój brat, Paweł, straszy ode mnie o rok, wolał, jak to określał, „dźwięki ulicy”, zresztą tak samo jak i Arek. Kiedyś nawet nagrali jakiś hip–hopowy kawałek, którego nie przesłuchałem do dzisiaj. Mimo to połączyła nas najpierw kamienica, w której w trójkę mieszkaliśmy od urodzenia, a następnie koszykówka.
Później, w okolicach trzeciej gimnazjum, dołączyli do nas Zbychu i Kapsel albo też Adam i Krzysztof. Skąd te przezwiska? Nie wiem do dzisiaj, nigdy nie ciągnęło mnie do poznania odpowiedzi na to pytanie. Byli, bo byli. Fajni kumple do pogrania na boisku, do porzucania razem w kosz i do małych rozgrywek, ale nic więcej. Z nimi nie łączyło mnie to, co z Arkiem, bo z Pawłem to normalne, byliśmy rodzeństwem. Musiałem się nim opiekować i odwrotnie – on musiał opiekować się mną, zważywszy chociażby na łączące nas więzi rodzinne.
Z Arkiem oprócz koszykówki i kamienicy połączyła nas też sytuacja w domu. W oczach społeczeństwa byliśmy przyszłymi bandziorami, nożownikami, kibolami, narkomanami, czy co tam jeszcze. Po prostu zakała narodu. Dzieciaki, dla których nie ma innego wyjścia jak pobyt w poprawczaku, a później w więzieniu. W końcu wychowała nas patologia, jak to kiedyś usłyszałem od nauczycielki. Tata pijak, mama kurwa, to kim mieliśmy stać się w przyszłości? Doktorami? Politykami? Nie, oczywiście, że nie. Ich zdaniem czekała na nas przyszłość kryminalna. Mówiąc „ich” mam na myśli ludzi, którzy mają się za lepszych od nas. Dzieciaki wywodzące się z dobrych domów, dyrektorów szkół, do jakich uczęszczaliśmy, a nawet psychologów szkolnych, a z nimi to miałem wiele wspólnego, głównie przez bójki, w jakie wplątywałem się w podstawówce i gimnazjum.
Cud, to naprawdę cud, że nie dorwała nas opieka społeczna. Przecież kradliśmy, żyliśmy w opłakanych warunkach, nie raz przez długie tygodnie zostawaliśmy sami w domu, mając tylko kilka, ewentualnie kilkanaście lat. Cud albo po prostu głupie szczęście. Nie chwaląc się, tego drugiego to ja mam na garści. Przynajmniej coś mi w życiu dopisuje. Jednak dlaczego nazywam ucieczkę przed opieką społeczną szczęściem? Mogłoby czekać mnie lepsze życie, mógłbym trafić do porządnej rodziny, ale wtedy ja, Paweł i Arek zostalibyśmy rozdzieleni. A to byłaby największa kara… nie, to byłaby tragedia.
Najpierw graliśmy na rozpadającym się szkolnym boisku, wyganiani o godzinie osiemnastej przez woźnego, by o dwudziestej drugiej przemknąć się przez bramę i grać tak długo, aż wystarczy nam sił. Tamte dni wspominam najlepiej. Podstawówka była moim najlepszym okresem w życiu, gdyż jedyne, o co się martwiłem, to jak ukraść batony ze sklepu. Wtedy mama jeszcze o nas jako tako dbała. Gotowała obiady, nędzne bo nędzne, ale gotowała. Coś ciepłego zawsze się zjadło po powrocie ze szkoły. Później, wraz z biegiem lat, robiło się coraz gorzej. Już w gimnazjum tata oświadczył nam, że powinniśmy zadbać o siebie i nie wyciągać od nich pieniędzy. Nic, że nigdy grosza nie dołożył do naszego jedzenia. Nic, że mama pracowała na dwa etaty, żeby mieć kasę dla niego i dla nas.
No to zaczęło się. Coraz częstsze kradzieże, a w tym byliśmy naprawdę dobrzy i, nie chwaląc się, dalej jesteśmy. Wciąż tę formę pracy praktykujemy, tyle że teraz na trochę większą skalę. Ale oprócz tego koszykówka dalej jest obecna. Mam już siedemnaście lat, Paweł i Arek osiemnaście, i wciąż nie potrafimy się z niej „wyleczyć”. Teraz jednak nie gramy na boisku podstawówki. Odkryliśmy uroki boisk refundowanych przez Unię Europejską. Nie ma mowy o nierównej nawierzchni, asfalcie, który w upały klei się do podeszw trampek, o krzywo zawieszonych koszach i wydzierającym mordę woźnym.
Jest tylko jeden minus, w naszej okolicy (która nie posiada najlepszych opinii wśród mieszkańców miasta – i, co tu ukrywać, słusznie) nie ma ani jednego orlika. Codziennie poświęcamy jakieś czterdzieści minut na dojście, bo przecież nie mamy samochodu, a w autobusie potrzebne są bilety. Bilety, holender, za złoty pięćdziesiąt! No i kanary, wydaje się, że z każdym dniem przybywa ich coraz więcej. MZK chyba potrzebuje większych funduszy. W takim razie lepiej po prostu przejść się, poświęcić niecałą godzinę dla późniejszej przyjemności grania w ludzkich warunkach.
Orlik, o którym mowa, znajduje się w jednej z bogatszych dzielnic miasta. Wszystko tu jest takie czyste, co kilka metrów na ulicy znajdziesz kosz na śmieci, piękne budynki, domki jednorodzinne jak z obrazka. Wszędzie zielono i radośnie. Jakby nasze osiedle było oddzielone od tego setkami kilometrów albo jakby znajdowało się w zupełnie innym kraju. Ale nie, to wciąż Polska, podpowiadają mi bilbordy sieci sklepów „Biedronka”.
No i są jeszcze oni. Dzieciaki z bogatych rodzin przesiadujące na orliku godzinami. Chwalący się nowymi butami sportowymi z pumy, iPadami, czy innymi iPhonami. Na boisku, do licha! Kogo coś takiego obchodzi na boisku?
– Kocham to miejsce – westchnął Zbychu, ściągnął bluzę i odłożył ją na ławkę. Arek tylko coś odmruczał w odpowiedzi, zażarcie kozłując piłką, by po chwili zamierzyć się do kosza i… trafił.
Oczywiście, że trafił. On zawsze trafia. Łańcuchy zawieszone przy obręczy zadźwięczały, gdy przeleciała przez nie piłka, jakby w potwierdzeniu zdobycia punktów.
– To co? Skoro nie ma Kapsla, to dwa na dwa? – zaproponował Paweł, podpierając się ramionami pod boki.
Była wiosna, początek maja i panowała idealna pogoda na zażartą grę. Westchnąłem zadowolony, podchodząc do piłki i również wykonałem rzut, tyle że z trumny. Piłka idealnie przeleciała przez obręcz, zaraz jednak została odebrana przez Zbycha, który rozpędził się i zaprezentował swój pokazowy wsad.
Zbychu był wysoki, mierzył ponad metr dziewięćdziesiąt, dlatego wsady należały do jego mocnych stron. A na dodatek robił to dosyć spektakularnie. Może nie tak, jak mają to w zwyczaju gracze NBA, ale z pewnością miło na to popatrzeć.
Zawsze, kiedy tu jestem, dochodzę do wniosku, że kocham to. Te leniwe popołudnia, podczas których naszym jedynym problemem jest trafienie do kosza, dobry blok i obrona.
Jeszcze tylko każdy wykonał najdogodniejsze dla siebie rzuty do kosza i byliśmy gotowi. Może to i źle, ale nigdy nie lubiliśmy rozgrzewki. Jak to mówił Arek, skoro już zapierdalamy na drugi koniec miasta, żeby pograć w normalnych warunkach, to szkoda czasu na przygotowania do gry.
– Zbychu z Kacprem, ja z Arkiem, może być? – zaproponował Paweł, kozłując piłką. Westchnąłem, po czym wzruszyłem ramionami. Nie lubiłem grać ze Zbychem, bo ciężko to wtedy nazwać grą zespołową. Zbychu próbował robić wszystko sam i tylko siłą dało mu się to wyperswadować, co kończyło się na konkurowaniu ze sobą. No, ale ja ostatnio ze Zbychem mało co grałem, zrzucałem to zawsze na resztę. Ten raz się przemęczę, pocieszyłem się w myślach.
– Oddamy wam piłkę – wspaniałomyślnie zadecydował Paweł, podając mi ją z rzutu sprzed klatki piersiowej.
– Będziesz tego żałować. Kto przegrywa stawia pół litra – dodał jeszcze Zbychu i gra się zaczęła. Zdążyliśmy jednak rozstrzygnąć tylko kilka ciekawszych akcji i tak szybko jak nasz mecz rozpoczął się, tak też został przerwany.
– Hej, hej! Nie no, dzieciaki, wypierdalać w podskokach! – Arek nigdy nie słynął z cierpliwości, więc też kiedy grupka dzieciaków, a może raczej chłopaków w naszym wieku, weszła na boisko, nie przebierał w słowach.
Złapałem piłkę, którą właśnie podał mi Zbychu, ale tylko dlatego, że byłem bliżej kosza przeciwnika i miałem większe szanse na zdobycie punktów. Teraz jednak mogliśmy tylko pomarzyć o ładnym rzucie do kosza, bo rzecz jasna nasze rozgrywki zostały przerwane.
Zmierzyłem wzrokiem pięciu wysokich chłopaków w markowych, sportowych ciuchach. Nike, Reebok, Puma, Adidas. Wybierać – przebierać!
– Nie widzicie, że zajęte? – warknąłem w ich stronę.
– Widzimy, widzimy – odparł jeden z nich. – I co z tego? – Gnojek. Mały, bogaty gnojek, srający pieniędzmi tatusia i mamusi.
– To z tego, że kultura obowiązuje! Zajęte, to czekać, a nie panoszyć się po boisku! – warknąłem do niego. Był dziwny. Bardzo dziwny, ale mimo to miał pewnie wianuszek adoratorek. W końcu nie trzeba być kobietą, żeby zauważyć, że drugi facet jest przystojny, a przynajmniej ja tak sobie wmawiałem. Miał nieco kwadratową szczękę, mocno zadarty nos i piegi. Masę piegów pokrywających policzki. Ciemne, kształtne, zmarszczone teraz w wyrazie zaciętości, brwi i krótko obcięte, czarne włosy. W uszach połyskiwały srebrne, na oko centymetrowe, tunele. Wymuskany i wysportowany. Pewnie tatuś kupił mu karnet na siłownię.
– Zagramy? – zapytał, sięgając po swoją piłkę. Marki Spalding, cholera.
Kątem oka zerknąłem na Pawła, który uśmiechał się pod nosem, a ja doskonale znałem ten uśmiech.
– O co? – zapytał brat, podpierając się pod boki i niedbale odgarniając grzywkę z czoła. Ciągle mówił, że wybiera się do fryzjera, ale rzecz jasna zawsze się z tym fryzjerem mijał. Głównie przez pieniądze, mieliśmy ważniejsze rzeczy, na które warto było je wydać.
– Potraficie grać tylko o coś? – rzucił jakiś chłopak z tyłu, wysoki, ale dosyć szczupły blondyn z białą przepaską na czole. A co na tej przepasce? Puma. Aż się krew w żyłach gotowała! Gardziliśmy takimi ludźmi. Paradoksalnie, chociaż uznawano nas za gorszych, my czuliśmy się lepsi. Przede wszystkim dlatego, że naszym życiem nie kierowała marka. Mieliśmy zwykłe ubrania. Prosty, biały T–shirt za pięć złotych z rynku i zwykłe, krótkie szorty, które nawet nie wiem, skąd mam. Po prostu mam. Nie przykładam wagi do tego, co noszę, grając w kosza. Chłonność materiału, jego nieprzeszkadzająca w ruchu struktura i inne chwyty marketingowe się nie liczą, gdy grasz. Nie dla mnie.
– Stówa i piłka – powiedział Paweł.
Spojrzeli po sobie, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Spoko – odpowiedział w końcu chłopak z piegami. – Jestem Sebastian, to Adam…
– Nie obchodzi mnie to – przerwał mu mój brat, a ja kpiąco uśmiechnąłem się pod nosem. – Cztery na cztery, jeden z was siada na ławkę i nic nie robi. Piłka może być wasza, nie musimy wybijać.
Sebastian prychnął i popatrzył spod zmarszczonych brwi.
– Będziecie tego żałować. – Uśmiechnął się drapieżnie. I chociaż jeszcze nie wiedziałem, czego można się po nich spodziewać, już miałem świadomość, że to będzie coś. Że nie pójdzie tak łatwo. Na samą myśl wezbrała we mnie dzika ekscytacja i chęć rywalizacji. Już nie mogłem się doczekać wbicia kilku koszy i obserwowania podczas tego mimiki na twarzy przystojnego (do obrzydzenia) Sebastiana. – Podbijam stawkę do trzystu. Ten kto wygrywa, dostaje od przegranego trzysta.
Wystarczyło jedno spojrzenie na Arka, Zbycha i Pawła. Tak, z pewnością byli tak samo podekscytowani jak ja.
– Łatwo się wzbogacimy – stwierdził, jak zwykle pewny siebie, Paweł.
– Zobaczymy – odpowiedział jeszcze Sebastian, który był chyba najbardziej wygadany z całej piątki.
Wystarczyło tylko kilka minut, aby zauważyć precyzję ich gry. To nie uliczna koszykówka, jak w naszym przypadku. Oni ją trenowali. Zapewne kilka godzin dziennie w najlepszym klubie sportowym miasta. Każdy krok, każdy skok, wszystko idealne. Idealne do obrzygania, a przecież nie o to chodzi w koszu. Ten sport powinien być nieprzewidywalny, spontaniczny.
Biegłem, kozłując piłkę i wymijając zgrabnie przeciwnika, tego blondyna z opaską Pumy. Jestem szybki, właściwie to jedyny mój atut podczas gry. Nie mam ani dobrej celności, ani też wysoko nie skaczę. Na obronie jestem słaby i równie słabo blokuję. Ale szybkości nie można mi odmówić. To coś, czym lubię się chwalić. Przydatna umiejętność, w szczególności, kiedy dorabiasz sobie kradzieżami.
Wymuskane dzieciaczki, jak to ochrzciłem ich w myślach, były dobre. Naprawdę, skubańce były dobre! A to wzbudzało jeszcze więcej chęci do gry i rywalizacji. W końcu stawka, jak na nas – margines społeczeństwa – została ustawiona wysoko. Trzy stówy, nawet tylu nie mamy, ale to nie przeszkodziło nam w podjęciu wyzwania.
Już miałem podawać do Arka, w końcu jego celność jest niezawodna, nawet zza linii za trzy punkty, ale nagle, (cholera nawet nie wiem skąd!), przede mną wyrósł on. Wysoki, wymuskany przystojniaczek, Sebastian. Szybki. Nie wiem, czy nie szybszy ode mnie. Jednym ruchem odebrał mi piłkę i nim się obejrzałem, już parł na nasz kosz. Gwałtownie się zatrzymał, zamachnął. Nie no, nie trafi. Nie stąd. Nie ma mowy. Nawet Arek by nie trafił.
Trafił.
Trafił, cholera.
I co najgorsze, przegrywamy. Z nimi, wychuchanymi bachorami.
– Kacper! Skup się, do cholery! – Zbychu klepnął mnie po plecach, jakby chciał przypomnieć o stawce, o którą gramy, i o tym, że przecież nie mamy tych trzech stów. Że tuż po przegranej trzeba będzie zwiewać, a przy następnych spotkaniach udawać, że się nie znamy.
Podanie z haka do Pawła. Łapie. A co miał innego zrobić, jak nie złapać? Przecież ja, on i Arek podczas gry niemalże czytamy sobie w myślach.
Rozbieg i wsad.
– Genialnie! – wykrzykuję. Ale nie ma z czego się cieszyć, dzieciaczki z dobrych domów mają ponad dziesięciopunktową przewagę.
Prawie jak sprawdzian, myślę, gnając przez pół boiska, niemal łeb w łeb z Sebastianem, który usiłuje odebrać mi piłkę. Nie. Nie masz szans. Nie tym razem. Zatrzymanie. Rzut za dwa punkty. Odbija się od tablicy, chwilę chwieje na obręczy, ale w końcu wpada do kosza. Już teraz tylko pięć punktów do nadrobienia.
Ile już gramy? Godzinę?
I z każdą minutą coraz bardziej pogrążamy się w przegranej. Blondyn z opaską Pumy nieźle skacze, zauważyłem. A jego kolega, brunet z lekkim trądzikiem, świetnie blokuje. W ogóle, holender, dobrzy są. Spoglądam w stronę Arka. Tak, on też wie, ale nie chce tego przyznać dzieciakom na głos. Przegrywamy i to sporo, a ja zaczynam sobie uświadamiać, że uliczna koszykówka ma się nijak do tej wyuczonej przez trenerów.
Sebastian śmieje się, kiedy zdobywa trzy punkty. Mam ochotę zetrzeć mu ten uśmieszek z twarzy pięścią, ale nie. Koszykówka to nie przemoc. To tylko gra kontaktowa, więc w pewnym momencie, tak całkowicie przypadkiem, podkładam mu nogę. Przewraca się i w wyniku upadku, rozcina sobie dosyć mocno wargę, przez co nie możemy rozstrzygnąć gry. Przecież trzeba jak najszybciej zadzwonić po karetkę, gdyż krew sika na wszystkie strony.
– Bez szwów się nie obejdzie – mówię tonem znawcy, kiedy przyglądam się, poniekąd, swojemu dziełu. To, że przegrywaliśmy dwudziestoma punktami, nie ma nic z tym wspólnego, rzecz jasna. Mecz został nierozstrzygnięty, nie ma więc zwycięzcy, dlatego też nikt nikomu nie płaci trzech stów. A już zupełnie inną sprawą jest to, że gdybyśmy pograli kilkanaście minut dłużej, musielibyśmy zapłacić.
Karetka przyjeżdża. Faktycznie potrzebne są szwy. I chyba nikt nie zauważył mojej podłożonej pół godziny temu nogi. Można wracać do domu.

***

– Masz – powiedziałem, podając mamie pięćset złotych. – Zapłać rachunki, żeby znowu nie było problemu. – To, że chwilę temu sprzedaliśmy jakiemuś facetowi kradzionego iPada, nie ma znaczenia. Mama nawet nie zapyta, zresztą, co ją to interesuje? Ma pieniądze? Ma, tyle. – Ale zapłać – dodałem. – Spróbuj tylko dać coś ojcu. – Wiem, że właśnie zagroziłem swojej matce, ale z nią inaczej nie można.
Moja szkolna psycholog powiedziała mi kiedyś, że są ludzie, którzy wyzwalają w innych negatywne emocje samym swoim byciem. Innymi słowy, chcesz takiego kogoś lać za wyraz twarzy. Mama właśnie takim kimś była. Teraz, kiedy dorosłem, widzę to. I chociaż ją kocham, to ja sam mam ochotę jej od czasu do czasu przyłożyć. W takich momentach nie dziwię się ojcu, ale rzecz jasna nigdy nie podnoszę na nią ręki. To moja mama i może jestem marginesem społeczeństwa, ale na kobietę, która mnie urodziła, ręki nie podniosę.
– Dziękuję – odpowiedziała jedynie cicho, z tym swoim wyrazem twarzy „tylko mnie nie bij” łamanym na „przepraszam, że żyję”. Zmęczone życiem oczy spojrzały na mnie, a wysuszone usta wygięły się w parodię uśmiechu.
Ona nigdy nie była ładna. Wszyscy moi koledzy zawsze chwalili się, jakie to mają ładne matki, a ja, odkąd pamiętam, zawsze miałem brzydką mamę. Wychudzoną, z przerzedzonymi włosami i dziesięciocentymetrowymi odrostami, z ziemistą, wysuszoną skórą, zmarszczkami dookoła oczu. Nie było w niej nic pięknego. Ale wiem, że to wszystko wina ojca, bo jak patrzę na fotografie ślubne, to nie potrafię rozpoznać w ślicznej kobiecie w białej sukni swojej mamy. Nie widzę już tego uśmiechu uwiecznionego przez fotografa. Ojciec spierdolił jej życie, jak to zawsze mówił Paweł i, niestety, miał rację.
Ale ona też była winna. Skoro lał ją już przed ślubem, to dlaczego miałby tego nie robić po? To samo tyczyło się alkoholizmu. Ludzie po ślubie nie zmieniają się, a jedynie stają gorsi.
Wszedłem do swojego i Pawła pokoju, zamykając za sobą drzwi. Westchnąłem ciężko, opadając na łóżko, które odezwało się głośnym, protestującym skrzypnięciem. Brat był teraz u Agnieszki, swojej dziewczyny, z którą jest już od czasów podstawówki, i zapewne szybko nie wróci, tak więc miałem czas dla siebie.
Sięgnąłem pod łóżko, łapiąc za nieco wysłużoną gazetkę. Obiecywałem sobie, że jak już się stąd wyprowadzę i znajdę nowe mieszkanie, pierwsze, co zrobię, to będzie podłączenie do Internetu. Jechanie na ręcznym i przeglądanie gazetek w jednym czasie nie należy do rzeczy najwygodniejszych. No i w gazetkach nie zawsze znajdziesz to, co akurat chodzi ci po głowie.
A mi w tamtym momencie chodzili wysocy, napakowani sportowcy z wielkimi pałami. To chore, wiem. Cały jestem chory i nienormalny, ale lubię sobie popatrzeć na męskie ciała, czasem nawet wyobrażam sobie, co by było, gdybym znalazł się w łóżku z takim facetem.
Gdyby tylko Paweł się o tym dowiedział, już byłbym plamą na ścianie, mimowolnie uśmiechnąłem się krzywo pod nosem na samą myśl. To była jedyna tajemnica, jaką miałem przed nim. Pierwsza i jedyna, ale, jak to się mówi, z niewiedzą lepiej się śpi, tak więc pozwalam bratu się wysypiać.
Ale nie jestem gejem. Przecież lubię też babki, w końcu przeglądam też pornosy z laskami, raz nawet spędziłem z jedną miły wieczór. W kiblu, ale to nieważne. Ważne, że prawiczkiem nie jestem, a kobiece ciała mnie podniecają.
Po prostu lubię piękno, a męskie, wysportowane ciała z pewnością są piękne. Gdzie mi więc do geja? Ciotki latającej z wypiętą dupą?
Przesunąłem dłonią po penisie, wpatrzony w zdjęcie mężczyzny, trzymającego swojego kutasa nad twarzą chętnej babki. Momentalnie poczułem napływające podniecenie. Cholera. Zerknąłem na swój sprzęt, porównując. Brakowało mi trochę centymetrów. Ale to nie zmieniało faktu, że mężczyzna (albo raczej jego fujara) bardzo mi się podobała… a tak chyba nie powinno być.

***
– Rany, jestem wykończony. – Do pokoju wpadł Paweł, trzaskając za sobą drzwiami i rzucając się na swoje łóżko. Podniosłem się ze swojego materaca, wyciągając z uszu słuchawki. Uśmiechnąłem się szeroko, nieco złośliwie.
– Wycisnęła z ciebie wszystkie soki? – Parsknąłem śmiechem, opierając wyciągnięte nogi o obdrapaną z tapety ścianę.
Nigdy nie mieliśmy tu remontu. Mieszkamy w tej melinie od urodzenia, a wszystko jest takie, jakie było. Kolor ścian się nie zmienia, no chyba że przez odpadający tynk. Podłoga wyłożona starym gumolitem miejscami jest wytarta, ukazując beton, a meble to chyba pamiętają okres sprzed PRL–u. Tylko od czasu do czasu ja z Pawłem przynosimy coś nowego, jak telewizor, czy komputer z najnowszym „Windows osiem”. Tylko nie mam pojęcia, po co nam on, skoro nie mamy Internetu, a ani ja, ani tym bardziej Paweł, nie mamy czasu na gry. Pewnie prędzej czy później go sprzedamy.
– Zawieś te nogi na lampę jeszcze – prychnął, obserwując mnie ze swojego łóżka.
– Za wysoko, ściana musi mi wystarczyć – odpowiedziałem z uśmiechem. Nastąpiła cisza, przez chwilę myślałem, że Paweł zasnął, wykończony najpierw grą z bogatymi bachorami, a później spotkaniem ze swoją dziewczyną. Już miałem wstać, złapać za spodnie od dresu, w których śpię i iść się wykąpać, jednak zamarłem, gdy usłyszałem krzyki dobiegające z przedpokoju.
Paweł otworzył oczy, spoglądając na drzwi ze zmarszczonymi brwiami. Wrócił, cholera. A mógł nie wracać, przebiegło mi przez myśli. Siedzieliśmy w milczeniu, pozwalając ojcu wydzierać się na matkę, bo po prostu byliśmy tym już zmęczeni. Jeszcze kilka lat temu baliśmy się wyjrzeć z pokoju, ale teraz nam już się po prostu nie chciało wyglądać. Robiliśmy to tylko wtedy, gdy tata pozwalał sobie na zbyt dużo. W końcu przecież nie byliśmy już małymi, bezsilnymi dzieciaczkami.
Przekonaliśmy się, że matka sama mu na to pozwala. Może odejść. Zabrać nas i po prostu go zostawić. Przecież byśmy sobie poradzili.
– Jeszcze tylko rok – zamruczał Paweł pod nosem. – Ten pierdolony rok i spokój. – Potaknąłem, wzdychając ciężko i z powrotem opadając na łóżko. – Widziałem tę nogę – zmienił nagle temat. Spojrzałem na niego, nie potrafiąc ukryć lekko wrednego uśmiechu. – To było genialne – pochwalił.
– Wiem – odpowiedziałem, czując coś na kształt dumy. – Chciałbyś mu zapłacić trzysta złotych?
– W życiu! Mało ma od tatuśka? – Obaj parsknęliśmy śmiechem. Śmialiśmy się jeszcze kilka minut, a gdy już się uspokoiliśmy, nastąpiło milczenie. Całkowite, nawet ojciec zamknął ryj.
– Jesteśmy frajerami – zamruczał Paweł pod nosem. Westchnąłem i pokiwałem głową. Nie sposób temu zaprzeczyć. Myśleliśmy, że jesteśmy geniuszami w ulicznej koszykówce, aż tu nagle takie bachory ściągnęły nas na ziemię. Wyuczona precyzja pokonała instynkt. – Kurwa, takie pedały nas ograły!
– To chyba nie pozostaje nam nic innego, jak zerwać się jutro z lekcji i ćwiczyć, co? – odpowiedziałem, zadowolony ze swojego genialnego planu. Ale co się dziwić, miałem zapowiedzianą następnego dnia pracę klasową z matematyki, a kolejna pała by mnie chyba zabiła lub ewentualnie przetrzymała rok dłużej w technikum. Zależy jak na to patrzeć.
– Ten geniusz to ty masz po mnie. – Uśmiechnął się szeroko.
– Chciałbyś, to ciężka praca była, a nie spadek w postaci genów. – Zresztą, nie mieliśmy do wyboru żadnych dobrych, chciałem dodać, ale ostatecznie ugryzłem się w język.
– W ogóle, kojarzysz tego gościa… Sebastiana? Sławka?
– Sebastiana – poprawiłem. – No, niezły był. – I, rzecz jasna, mam na myśli tylko jego grę, nic więcej.
– No, właśnie. On jest kapitanem młodzieżowej drużyny koszykarskiej naszego miasta. Za tydzień grają mecz o puchar województwa, mam wejściówki… Idziemy popatrzeć?