Tego samego dnia, o tej samej godzinie
Dodane przez mordeczka dnia Kwietnia 06 2013 08:56:26


Byliśmy razem odkąd pamiętam. Urodziliśmy się tego samego dnia o tej samej godzinie. Leżeliśmy w łóżeczkach obok siebie, nasze matki leżały na tej samej sali, na sąsiednich łóżkach. Jedliśmy o tej samej godzinie, ryczeliśmy o tej samej godzinie i spaliśmy o tej samej godzinie. Obaj urodziliśmy się przed czasem, jak byśmy się pchali na ten świat, żeby szybciej się zakumplować, żeby więcej czasu być ze sobą. Ten nasz pośpiech połączył nasze matki, stały się najlepszymi przyjaciółkami. Kiedy wychodziły na spacer, to tylko razem, w przeciwnym wypadku nie chcieliśmy, jakby jeden wiedział gdzie jest ten drugi i nie chciał nic robić bez niego. Kiedy szliśmy na plac zabaw, bawiliśmy się tylko ze sobą, ignorując inne dzieciaki. Nie były nam potrzebne, bo przecież mieliśmy siebie. W podstawówce poszliśmy do tej samej klasy, gdzie siedzieliśmy w tej samej ławce. W każdej grze grupowej musieliśmy być w jednej drużynie, inaczej odmawialiśmy gry. Potem było to samo liceum i te same studia.
Kiedy byliśmy mali, dorośli śmiali się z tego, żartując nawet, że gdyby jeden z nas był dziewczyną, to pewnie też byśmy wzięli razem ślub. Jednak im starsi się stawaliśmy, tym bardziej ten śmiech i żarty zmieniały się w niezadowolenie. No bo jak dwóch młodych i zdrowych chłopaków może wiecznie przebywać tylko w swoim towarzystwie, ignorując innych? Przecież powinniśmy ganiać za dziewczynami. I ganialiśmy, kiedy przychodził lany poniedziałek. Raz nawet próbowali nas rozdzielić na zawsze. Jego rodzina wyjechała do innego miasta, praktycznie na drugi kraniec Polski. Przynajmniej chcieli wyjechać, lecz gdy tylko przekroczyli granice miasta zapadliśmy w śpiączkę. Wiem, brzmi jakby to była jakaś bajka, ale uwierzcie mi, nie była. Nagle obaj, on w samochodzie, ja na jakimś nudnym przyjęciu u jakiegoś pociotka, zaczęliśmy mieć dreszcze i wysoką temperaturę, które szybko doprowadziły do utraty przytomności. Jego rodzice jeszcze długo nic nie zauważyli sądząc, że on po prostu zasnął zmęczony, moi narobili rabanu, gdy nagle padłem niczym ścięte drzewo. Zaczęły się najróżniejsze badania, faszerowanie lekami i bezradne rozkładanie rąk przez lekarzy. Zrozpaczeni starzy szukali pomocy wszędzie, nawet u szarlatanów. A gdy wszystkie sposoby zawiodły, sięgnęli po ten ostateczny, ten, który odsuwali od siebie od samego początku. Postanowili znowu nas połączyć. Położyli nas w tym samym szpitalu, na tej samej sali, łóżko w łóżko. Kiedy następnego ranka przyszli, zobaczyli nas śpiących razem na jednym łóżku, przytulających się i co najważniejsze, przytomnych. Wtedy zrozumieli, że jeden nie może żyć bez drugiego. I dali nam spokój. Znowu robiliśmy to samo, słuchaliśmy tej samej muzyki, nie lubiliśmy tego samego jedzenia, kupowaliśmy te same ciuchy, jak byśmy byli bliźniakami. Zawsze, gdy ktoś obcy o nas słyszał, robił zszokowana minę. Dla nas nie było w tym nic dziwnego, przecież od zawsze byliśmy razem. Jedna znajoma matki, kochająca wszelkiego rodzaju mistyczne bzdury, twierdziła, że jesteśmy dwiema połówkami jednej duszy. No bo jak inaczej wytłumaczyć to, że nawet chorowaliśmy na tą samą chorobę, tego samego dnia, o tej samej godzinie? Obaj się z tego śmialiśmy, nigdy nie wierzyliśmy w te mistyczne bzdury, bo przecież byliśmy tak różni od siebie… Ja spokojny, zrównoważony, on szalony, nieokiełznany. Zawsze było tak, że on coś wymyślał, a ja studziłem jego zapędy. On robił wszystko na wariata, ja najpierw analizowałem wszystkie za i przeciw. Ja byłem kujonem, znienawidzonym przez innych okularnikiem, on wiecznie balangował. Ja wiecznie obrywałem, nie potrafiąc się bronić, on wdawał się w bójki i zawsze mnie bronił. Bez względu na to ilu było przeciwników, on zawsze stawał w mojej obronie. Niestety miał też swoją złą stronę.
Na początku były to tylko psikusy robione sąsiadom, jak na przykład psia kupa na wycieraczce czy spuszczone powietrze w rowerze, jednak z czasem… mroczna strona jego osobowości zaczęła się ujawniać i przejmować nad nim kontrolę. Kiedy psikusy mu nie wystarczyły, zaczął kraść, najpierw batoniki w sklepie, potem ulubione komiksy, a wraz upływającym czasem, rzeczy coraz większe i coraz bardziej wartościowe. W ten właśnie sposób zdobywał pieniądze na studia. Nie chciał mieć ze starymi nic wspólnego, chciał być samodzielny. Byłem na niego o te kradzieże zły, wręcz wściekły, mówiłem, ze go w końcu złapią i zamkną na długie lata, ale on to zupełnie bagatelizował. Za każdym razem śmiał się i klepiąc mnie beztrosko po ramieniu twierdził, że jestem przewrażliwiony. No cóż, w tej kwestii nigdy się nie zmienił, nigdy nie brał pod uwagę konsekwencji swoich czynów. Gdybanie nie było w jego stylu. Jednak mimo to wciąż przy nim trwałem. Nie mogłem od tak po prostu odejść, wyrzucić do śmieci tego wszystkiego co nas łączyło. Było tego zbyt wiele. Gdybym to zrobił, to tak jakbym zniszczył samego siebie, bo przecież jego życie było moim życiem. Dlatego wciąż przy nim byłem, łagodząc skutki jego działań, w miarę moich skromnych możliwości.
Po studiach nasze drogi rozeszły się. W dalszym ciągu się widywaliśmy, ale to już nie było to co kiedyś. Próbowaliśmy sobie ułożyć życie po swojemu. Widocznie to nasze wspólne osiągnęło już swój limit i nadszedł czas byśmy się rozdzielili. Jednakże mimo to wciąż pewne rzeczy „dotykały’ nas obu jednocześnie, co czasami niestety było dość kłopotliwe, zwłaszcza dla mnie, bo to ja przyjmowałem jego a nie on moje. Jak na przykład wtedy, gdy go postrzelono. Tak jak bliźniak jednojajowy odczuwa ból, gdy temu drugiemu coś się stanie, tak nagle, któregoś dnia, na mojej śnieżnobiałej koszuli pojawiła się krew, a ogromny ból sparaliżował cały mój bok. Oczywiście zainteresowała się tym policja, ale oni zawsze się interesują, gdy do szpitala przywożą człowieka z raną postrzałową. Kiedy w końcu wróciłem do świata żywych po tym jak prawie umarłem, zaczęło się wypytywanie. Tylko, że ja nie mogłem im powiedzieć całej prawdy, bo by nie zrozumieli. Skłamałem więc, że napadli mnie, nie widziałem napastnika, nic nie zdążyli ukraść. Na szczęście po jakimś czasie śledztwo umorzono z powodu niewykrycia sprawcy. Wtedy po raz pierwszy od dłuższego czasu skontaktowałem się z nim. Do tej pory kontaktowaliśmy się sporadycznie, w dni dla nas ważne, jak urodziny czy święta. Częściej nie było potrzeby, bo wiedzieliśmy, że z tym drugim jest wszystko w porządku. „Łapaliśmy” tylko drobne stłuczenia czy choroby, a to ja się wywaliłem na oblodzonym chodniku, a to dopadło mnie przeziębienie, albo drobne rany, które on zarobił w kolejnej bójce, a których ukrywanie przychodziło mi z łatwością. Dopiero ta rana postrzałowa to był pierwszy poważny wypadek. Wtedy po raz pierwszy do bardzo dawna nawrzeszczałem na niego. Jednak tym razem on się nie roześmiał, twierdząc, że przesadzam. Wtedy zrozumiałem, że zaczęło się coś, co sprowadzi na nas zagładę.
Powiedział mi wtedy, że ukradł coś co nie powinien, osobie, której nie powinien i, by chronić własne życie stał się członkiem mafii. Bo mafia broni swoich. Dość długo wykorzystywali jego złodziejskie talenty, jednak gdy zmieniła się władza w mafii, on „awansował” na zabójcę. W czasie swojego pierwszego zadania, które okazało się policyjną pułapką, został trafiony. Z trudem uciekł zarówno z tej pułapki, jak i od śmierci. Przeraziłem się i objechałem go jak nigdy dotąd. Gdyby był obok, to pewnie bym go nawet sprał. Ale to nie dla tego, że przez niego mogłem stracić życie i ja, nie, prędzej czy później i tak byśmy umarli. To dlatego, że… kochałem go.
Wiedziałem, że to uczucie nie ma szans, ale mimo to nie mogłem go przestać kochać. Zdałem sobie sprawę z tego w momencie, gdy nasze drogi rozeszły się. Dotąd nie myślałem o tym, bo po prostu był przy mnie, codziennie, w każdej sekundzie mego życia. Gdy się ode mnie odsunął poczułem się dziwnie, jakbym stracił ważną część siebie. I nawet częste telefony i emalie nie mogły tego zastąpić. Czułem się pusty w środku. Przez długi czas nie mogłem zrozumieć tego co się ze mną dzieje. Gdy nie chodziłem do roboty, siedziałem długimi godzinami wpatrując się tępo w ścianę i analizując wszystkie „za” i „przeciw”, wszystko co zrobiłem i powiedziałem, gdybając i wymyślając różne scenariusze tego, co się jeszcze nie wydarzyło. Możliwości było tyle, że myślałem, że oszaleję. Jednak mimo to nigdy nie próbowałem rozmawiać o tym z nim. Nie wiem czemu, ale bałem się, że gdy mu powiem o moich rozterkach, coś między nami zepsuje się i to co było zniknie bezpowrotnie. Dopiero tego dnia, gdy o mało nie zginęliśmy do rany postrzałowej, zrozumiałem wszystko. Zrozumiałem, że go kocham. Nie jak brata, nie jak przyjaciela, ale jak przeznaczoną mi połówkę. Tak, wierzę w te bzdury o bratniej połówce gdzieś tam w świecie czekającej na mnie. I wierzę, że moją połówką był właśnie on. Ironia losu, w końcu znalazłem swoją połówkę, ale nie mogę się z nią nigdy połączyć, więc do końca życia będę niespełniony, w połowie pusty.
Do tej pory byłem o niego spokojny, nawet wtedy, gdy dołączył do mafii. Jednak gdy zrozumiałem co do niego tak naprawdę czuję, to się zmieniło. Każdego dnia budziłem się z niepokojem, zastanawiając się co on teraz robi i czy na pewno jest bezpieczny. Wykańczało mnie to psychicznie, jednak w pewien sposób byłem z tego szczęśliwy, bo to znaczyło, że moje uczucie się nie zmienia, że wciąż go kocham.
Od czasu do czasu spotykaliśmy się. szliśmy wtedy do jakiejś knajpki i wspominaliśmy dawne czasy, wszystkie te psoty jakie zaliczyliśmy i co razem zrobiliśmy. To była taka namiastka tej naszej dziwnej więzi. Nigdy nie mówiliśmy o jego „pracy” ani o moim uczuciu. Nie chcieliśmy psuć tego co było. Czasami zdarzało się, że wypił zbyt dużo i musiałem go nocować u siebie, bo nawet nie wiedziałem gdzie żyje. Wtedy siedziałem przy nim cała noc i wpatrywałem się w jego uśpioną twarz. To były jedyne chwile gdy miałem go tylko dla siebie, gdy mogłem go głaskać po twarzy i szeptać czułe słówka do ucha. Tylko ja, on i moje uczucia, które próbowałem tak nieporadnie przelać w słowa i gesty. Niestety nadszedł ten czas, którego tak się obawiałem, czas, gdy zabrano mi go.
Jeszcze zanim wziąłem gazetę do ręki, wiedziałem, że coś jest nie tak. Tego dnia moje serce biło niespokojniej niż zwykle. Tytuły na pierwszej stronie grzmiały o rozbiciu mafii, o spektakularnej akcji policji. W środku było pełno zdjęć ujętych bandytów. Na kilku z nich był on, cały we krwi, sponiewierany, a mimo to wciąż uśmiechał się tym swoim tryumfalnym uśmiechem, który zapamiętałem. Jakby mówił: „I tak wam ucieknę”. Wiedziałem, że tym razem im nie ucieknie, że to koniec. Wtedy serce rozpadło mi się na milion kawałków, których nie byłem w stanie nawet pozbierać do kupy, nie mówiąc już o sklejeniu ich. Tego dnia nie poszedłem do roboty, spędziłem cały dzień w łóżku rycząc. Następnego dnia praktycznie wszystkie gazety pisały o przestępstwach popełnionych przez wszystkich złapanych. Przy nim wypisywali nazwiska tych, których zabił. To była naprawdę długa lista. Lista, która była jego sędzią i katem. Wiedziałem, że nie wywinie się, mimo iż kupił sobie najlepszego adwokata w cały kraju.
Proces trwał pięć lat, aż w końcu orzeczono to, o czym ja wiedziałem od dawna: śmierć. Tydzień przed wykonaniem wyroku pozwolono skazanym na ostatnie odwiedziny. Poszedłem. Nie byłem pewien czy zostanę wpuszczony, czy może ktoś dla niego ważny wykorzysta tą jedną, jedyną szansę, odbierając mi moją nadzieję. Na szczęście nikogo nie odwiedził. Kiedy prowadzono mnie korytarzami do sali widzeń, moje serca waliło jak oszalałe. Bałem się. Bałem się spojrzeć mu w oczy po tak długim czasie. Przez cały proces wszyscy oskarżeni byli trzymani w odosobnieniu, bez dostępu do telefonów czy odwiedzin, z dala od innych więźniów. Podjęto wszelkie środki ostrożności, aby uniemożliwić im ucieczkę. Nawet proces utajniono.
Kiedy poszedłem na widzenie, zaprowadzono mnie do sali bez okien, przedzielonej na pół pancerną szybką, z rzędem krzeseł po obu stronach, poprzedzielanych ściankami z wiszącymi na nich telefonami. Zupełnie jak w filmach. Siadłem na pierwszym z brzegu krzesełku i czekałem wgapiając się w podłogę. W pewnym momencie usłyszałem szuranie krzesełka po drugiej stronie, a moje serce zabiło jeszcze mocniej. Podniosłem wzrok. Siedział naprzeciwko mnie uśmiechając się ciepło, jak zawsze, jak byśmy nie byli w więzieniu, tylko rozmawiali o głupotach nad filiżanką herbaty. Ten uśmiech i ciepłe oczy to było wszystko co zostało z niego, wszystko inne było obce. Więzienny uniform, jego piękne czarne włosy teraz ścięte na zapałkę, zagojona blizna na policzku. To był on, którego nie znałem, którego nie chciałem znać. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy aż w końcu on podniósł słuchawkę, odruchowo zrobiłem to samo.
- Nawet nie wiesz jak się cieszę, że przyszedłeś – powiedział, a ja rozkleiłem się. Tak długo nie słyszałem tego głosu… - Nie płacz – dodał miękko zupełnie jak wtedy, gdy po kolejnej bójce, kiedy to musiał mnie bronić, pocieszał mnie mimo iż sam ledwo stał na nogach.
- Ja… brakowało mi ciebie – wyszeptałem z trudem.
- Mnie ciebie też.
- Wiesz, jest coś, co chciałbym ci powiedzieć. Coś bardzo dla mnie ważnego. Ja… - nie mogłem tego wykrztusić. Kiedy w końcu zebrałem się na odwagę, by mu powiedzieć, łzy i żal ściskający gardło kompletnie mi to uniemożliwiły.
Próbowałem się uspokoić i otrzeć wciąż płynące łzy, gdy on powiedział:
- Wiem.
Popatrzyłem na niego zdumiony. I wtedy zobaczyłem ten uśmiech. Kiedyś, gdy byłem jeszcze mały, ojciec pokazał mi moje pierwsze zdjęcie, jakie zrobił tuż po narodzinach. Była na nim moja matka, cała spocona, ze zmęczeniem wypisanym na twarzy i włosami posklejanymi w strąki. Widać było, że poród był dla niej ogromnym wysiłkiem, a mimo to miała jeszcze siłę, by uśmiechać się do małego, trzymanego na rękach zawiniątka. A w tym uśmiechu widać było całą jej miłość i szczęście. Nigdy później nie widziałem u nikogo takiego uśmiechu. Aż do tego dnia. I gdy tak patrzyłem na niego uśmiechającego się do mnie w ten sam sposób, zrozumiałem.
- Ale skąd? Od kiedy? – To było jedyne co mogłem wydukać.
- Od zawsze. Jeszcze zanim ty się zorientowałeś. Bo ja też.
Położył rękę na szybie. Zrobiłem to samo i niemal poczułem jego ciepło. Wiem, to niemożliwe, ale i tak je czułem, jakby tej szyby nie było, jakby nic nas nie dzieliło. Czułem jego ciepło i słyszałem bijące tylko dla mnie serce. Rozpłakałem się.
- Nie płacz – powiedział. – Nie warto marnować łez na coś, co jest tylko przejściowe. – Kiedy popatrzyłem na niego zdziwiony, dodał, wciąż się uśmiechając ciepło: - Pamiętasz? Jesteśmy dwiema połówkami jednej duszy. Obiecaliśmy sobie, że zawsze będziemy razem, bez względu na wszystko. Teraz musimy się rozdzielić, ale to tylko na chwilę. Kiedy nadejdzie odpowiedni czas, znowu się narodzimy tego samego dnia, o tej samej godzinie. I już nikt i nic nas nie rozdzieli. Będziemy tylko ty, ja i nasze uczucie.
- Masz rację – roześmiałem się przez łzy.
To było tydzień temu. Teraz leżę na łóżku i wpatruję się w zegarek. Jeszcze pięć minut. Zaciskam gumowy wężyk na ramieniu. Na szczęście żyły zawsze miałem dobrze widoczne, więc nie muszę się nimi martwić. Na nocnej szafce leży strzykawka wypełniona czystą, stuprocentową heroiną. Że to śmiertelna dawka? Właśnie o to chodzi. Trochę mi to zajęło i musiałem wydać sporo kasy, ale udało mi się kupić czystą, nie rozcieńczaną. Chcę mieć pewność, że się uda. Jeszcze minuta. Wbijam strzykawkę w żyłę. Na szczęście udało mi się za pierwszym podejściem. Pół minuty. Ostatnie sekundy wleką się niemiłosiernie, czasami nawet mam wrażenie, że wskazówki wręcz cofają się, jakby chciały mi zrobić na złość. Jednak w końcu docierają do celu. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, naciskam tłok i przymykam oczy. Urodziliśmy się w tym samym dniu i o tej samej godzinie i tak też umrzemy. Wiem, mógłbym poczekać, wszak gdy jego serce przestanie bić, moje też stanie. Tak by było najsensowniej, najlogiczniej. Tylko, że ja nie chcę już robić wszystkiego z sensem, chcę chociaż raz zrobić tak jak on, na żywioł, nie myśląc, nie analizując.
Serce już nie wali mi jak oszalałe. Jest spokojne, jak nigdy dotąd, bo wiem, że gdy nadejdzie odpowiedni czas, narodzimy się znowu w tym samym dniu i o tej samej godzinie.